ďťż

Do napisania takiego typu opowiadania zbierałam się już ponad rok, ale jakoś wena nigdy nie chciała nadejść – aż do tej chwili. Jako że jestem zawiedziona ostatnią częścią "Harry'ego Pottera", postanowiłam napisać coś własnego, całkiem innego, a zarazem podobnego. I tak oto mogę przedstawić to dzieło, które powstało pod wpływem chwili i które odzwierciedla moje pragnienia. Zaczęłam pisać je z początkiem grudnia, ale przed wydaniem tłumaczenia w Polsce po prostu nie miałam tyle czasu, by opowiadanie poprawić i wstawić na forum.
Już wiele osób w tym momencie może pomyśleć, że kanon pójdzie sobie w siną dal, nie wspominając o całych "Insygniach Śmierci". Na pewno niektóre wydarzenia z siódmego tomu zostaną wykorzystane, tak jak i niesławne Insygnia, ale one będą jedynie tematem pobocznym, nic nieznaczącym dla fabuły.
Sam tytuł "Oszukać przeznaczenie" może skojarzyć się z filmem o tym samym tytule. Co do tego: nie było to zamierzone, nawet chyba niewiele ma z nim wspólnego, bo nie mam zamiaru uśmiercać głównych bohaterów, ani (chyba?) nikogo drugoplanowego.
Na prologu możecie wyraźnie się zawieść – nie dość, że można uznać, że nie ma to nic wspólnego z fabułą opowiadania, jest jednak jego częścią. Treść fanfika zacznie rozwijać się wraz z kolejnymi rozdziałami, ale to jest rzeczą normalną.
Na koniec mojego wywodu chciałabym bardzo podziękować mojej siostrze, bez której to opowiadanie by nigdy nie powstało. Nawet nie jest tego świadoma (bo z natury Gryfonka, ale zupełna mugolka), ale i tak jej dziękuję. Dziękuję także mojej becie Isamar, bez niej opowiadanie nie wyglądałoby tak, jak wygląda w tej chwili, Anaphorze i Yunne za słowa wsparcia.
Ale już koniec mojej gadaniny. Wiem, wiem, wiele gadam, ale tak inaczej nie umiem (głosik: tak, a jakoś nie chce się ci pisać takich komentarzy, nie?). Szczerze mówiąc trochę się boję wkleić moje dzieUo, ale raz się żyje.
Enjoy everybody!


Prolog

Zwyczajni ludzie nie posiadają wielu problemów. Zazwyczaj chodzi im o jakieś błahostki, które i tak nie mają większego znaczenia dla innych, myślących tylko o sobie. Nie robią nic, by zmienić świat na lepszy, ale krytykują tych, którzy tego nie robią. Kłócą się jedynie po to, by mieć przez tę chwilę swoje własne, choć nie zawsze słuszne, zdanie.
Może i na pozór wyglądają na szczęśliwych i radosnych, ale za to w swojej duszy są oschli i opuszczeni. Taką się czuła młoda, rudowłosa kobieta. Jeszcze kilka lat temu nie była taka, cieszyła się chwilą i tryskała energią, ale nie potrafiła już żyć jak dawniej, nie po tym, co się zdarzyło. Nigdy nie spodziewałaby się podobnej zmiany. U kogoś innego tak, ale u siebie – nigdy. Tęskniła za tamtym czasem i chciałaby, żeby było jak wtedy. A wystarczyłoby tak niewiele: tylko znów widzieć jego czarne, wiecznie rozczochrane włosy i zielone, pełne nadziei oczy. Ale było to prawie niemożliwe.
Ile by dała, by móc go znaleźć. Wciąż nie mogła uwierzyć, że go nie ma, mimo upływu tych siedmiu lat. Przecież jej tak wiele obiecywał! Kochał ją! A tu co? Rzucił ją jak starą, niechcianą szmacianą lalkę, po czym zniknął jak nocna mara. Może to było tylko szczęśliwym snem? A może raczej koszmarem? Samo już wspomnienie szczęścia, którego nie mogła odzyskać, było o wiele gorsze niż jego całkowity brak.
Nie mogła się otrząsnąć, wiedząc, że już go nie ma. Rozmył się jak mgła, przez nikogo nie zauważony. Głupi, uparty dzieciak. Nie wiedziała, co mogło go do tej ucieczki skłonić, nigdy nie rozumiała jego motywów działania. Myślała, że to przez całe zło, które widział na własne oczy, każdą kolejną śmierć bliskiej osoby. A może wcale nie uciekł. Przecież musiał wiedzieć, że po odejściu z ich świata, zginie jeszcze więcej osób!
Musi go znaleźć, choćby miała przeszukać całą kulę ziemską. Czuła, że ma obowiązek powiedzieć mu, że przez te lata tęskniła, choć czasem miała ochotę wykrzyczeć całemu światu, jak go nienawidzi za to, że ją opuścił. Ale nie mogła go znienawidzić, o nie. Musi, nie, chce dowiedzieć się, dlaczego tak się stało, dlaczego ją zostawił.
Dlatego postanowiła wykorzystać ostatnią deskę ratunku, choć dla ludzi takich jak ona było to rzeczą wręcz absurdalną. Za namową przyjaciółki poszła na spotkanie do agencji detektywistycznej.
W biurze detektywów pracowało wielu wyśmienitych fachowców, zajmujących się poszukiwaniami zaginionych osób. Ale ona nie zwróciła uwagi na żadnego z nich. Może i każdy był bardzo dobry w swojej pracy, ale ona zamierzała pójść do jednego, jedynego. Detektywa, który nazywał się Daniel Green. Wiele można było o nim usłyszeć, nie tylko w tym zwyczajnym świecie. Był człowiekiem owianym legendą, w tych czasach przynajmniej raz w miesiącu można było przeczytać o nim w wiadomościach, w prawie każdej szanującej się gazecie informacyjnej. Powiadano, że parał się magią, co było bardzo możliwe, tym bardziej, że znajdywał ludzi zaginionych od paru lat, a to nie udawało się innym osobom.
Rudowłosa szczerze wierzyła w to, że mężczyzna nie jest przeciętnym człowiekiem, dlatego miała nadzieję, iż wkrótce jej problemy się skończą. Nie wiedziała jednak, że to, co do tej pory przeżyła, było zaledwie początkiem o wiele większych kłopotów, przysłowiowym "wierzchołkiem góry lodowej".
Puk, puk, puk.
Delikatnie zapukała do drzwi, na których wisiała tabliczka, informująca, że stoi przed biurem detektywa Greena. Gdy usłyszała krótkie "proszę", zebrała wszystkie siły i weszła do środka. Miała wrażenie, że zaraz ze zdenerwowania zemdleje.
Green zauważył, iż źle się poczuła, gdyż w porę podszedł do niej i chwycił ją pod rękę. Uśmiechnęła się do niego w podzięce i chwiejnym krokiem podeszła z detektywem do krzesła stojącego tuż przed jego biurkiem. Bardzo delikatnie usadowił ją na nim, a sam poszedł do sąsiedniego pokoju i przyniósł ze sobą szklankę zimnej wody.
– Dobrze się już pani czuje? – zapytał z troską w głosie.
Jak bardzo swym zachowaniem jej kogoś przypominał. A może i nie?
– Tak, dziękuję – rzekła, przyglądając się Greenowi.
Był to mężczyzna dość wysoki, z czarnymi, opadającymi na policzki włosami, delikatnie pocieniowanymi na końcach. W jego miodowych oczach tliły się małe iskierki, ale mimo to ani ze spojrzenia, ani z twarzy nie można było wyczytać żadnych uczuć. Jakby w ogóle ich nie posiadał. Ale mimo tego miał w sobie coś, co przyciągało ludzi, jakieś ukryte współczucie, którego nie chciał jawnie okazywać.
– Z jaką sprawą pani do mnie przychodzi? - zapytał rzeczowym tonem.
– Słyszałam, że specjalizuje się pan w znajdowaniu zaginionych osób. – W jej oczach można było zobaczyć czystą nadzieję, gdy tylko spostrzegła potwierdzające skinienie głową. – Ponad siedem lat temu zaginął mój chłopak. Nie wiem, jak to się stało, nie był osobą skorą do ucieczek. Od tamtej pory nie odezwał się do nikogo, jakby zapadł się pod ziemię.
– Niech mnie pani posłucha. – Kobieta przestraszyła się lekko, widząc nagłą złość w oczach mężczyzny. – Z tego, co mówią wszyscy, wielu zagubionych nie ma powodu, by uciekać... Każdy próbuje tego nie zauważać, ale prawda jest inna: wszelka przyczyna jest dobra do wszystkiego. Ludzie uciekają przed światem z wielu powodów: przemoc w rodzinie, czucie się niepotrzebnym i niechcianym, zagrożenie życia czy nawet chęć rozpoczęcia wszystkiego od nowa, gdy ma się już dość. – Rudowłosa przełknęła ślinę: wiedziała, że jest to aż nazbyt znajome. – I nie zawsze chcą jeszcze raz spotkać się ze znanymi sobie ludźmi. Tylko niektórzy z nich chcą zostać odnalezieni, ale czują wstyd i zażenowanie, dlatego sami nie wracają do rodzin. Boją się, że zostaną potraktowani tak, jak przed ich ucieczką.
– Prze... przepraszam... – wydukała cicho.
– Nie ma tu za co przepraszać, to ja powinienem to zrobić, niepotrzebnie z tym wyskakiwałem. Taki po prostu jestem – rzekł, próbując się wytłumaczyć.
Kobieta doskonale go rozumiała. Przecież jego słowa pokazywały to, co jej ukochany ukrywał. Gdyby nie to, że mężczyzna jest kimś innym, uznałaby właśnie jego za tego zaginionego: tak doskonale wiedział, co jej ukochany czuł. Uśmiechnęła się do detektywa, pokazując, że wcale się na niego nie gniewa, gdyż tak właśnie wierzyła w głębi swojego serca.
– Więc może powiedzieć mi pani, kiedy poszukiwany zaginął?
– To było z jakieś siedem lat temu, podczas wakacji. Z początku wszyscy myśleli, że został porwany, ale po przepytaniu jego ciotki i wujka wiemy, że odszedł z własnej woli. Już kiedyś, gdy miał trzynaście lat, próbował uciec przed rodziną, ale znaleźliśmy go – ale przede wszystkim była to inna sytuacja, był wtedy taki niemiły wypadek, a nie chciał zostać za to ukarany. Teraz było inaczej, bo powiadomił ciotkę, że odchodzi i już więcej nie wróci. Nie pozostawił po sobie żadnego śladu, jakby tak po prostu odszedł.
Detektyw Green zamyślił się, choć z jego twarzy nie można było wywnioskować, o czym myśli. Przez chwilę zdawał się być nieobecny, jakby nad czymś się zastanawiał. Po krótkiej chwili wyciągnął z szufladki pióro z niebieskim atramentem i białą kartkę, kładąc to wszystko na biurko przed kobietą.
– Posiada może pani zdjęcie tego chłopaka? – zapytał, wpatrując się w nią denerwującym spojrzeniem.
"Jakby chciał mi wedrzeć się do moich myśli", przeleciało jej przez głowę, ale zaniepokojenie zniknęło tak szybko, jak się pojawiło. Mimo to ten wzrok sprawiał, iż przez jej ciało przechodziły nieprzyjemne dreszcze.
– Tak, mam je przy sobie – rzekła, szukając fotografii w torebce.
Znalazła je. Pamiętała tamtą chwilę, jakby działa się jeszcze wczoraj, choć minęło już tyle lat. Stali razem, obejmując się wzajemnie ramionami, tuż przy tafli jeziora. Byli wtedy tak szczęśliwi ze sobą, że nie zastanawiali się nad przyszłością. On, okularnik z burzą czarnych włosów, wraz z nią uśmiechali się, by uwiecznić tę chwilę na fotografii, która dla ludzi była tylko świstkiem papieru. Ale dla niej była wielkim skarbem, utraconym wspomnieniem. Zdjęcie było zwyczajne, tak jak tego pragnęli. Wiedzieli, że szczęścia nie trzeba sztucznie urzeczywistniać, gdy istnieje naprawdę. Gdy kiedyś istniało.
Trzęsącymi się rękami podała fotografię detektywowi, który starał się zachować chłodną powagę. Przyglądał się z zainteresowaniem to jej, to zdjęciu, marszcząc brwi.
– To pani? – spytał, wskazując rudowłosą nastolatkę.
– Taaak. Zostało zrobione z jakieś dwa miesiące przed jego zniknięciem.
– Czy mogę je na chwilę pożyczyć? Muszę zrobić mu ksero – powiedział, machając fotografią.
Kobieta nie wiedziała, co może się kryć za słowem "ksero", ale nieśmiało pokiwała głową. Miała nadzieję, że pomoże to w odnalezieniu zaginionej osoby. Detektyw wyszedł do sąsiedniego pokoju, a ona spojrzała przez okno, które znajdowało się tuż za biurkiem pana Greena.Gdyby nie to, że nie była zwyczajnym człowiekiem, zapewne zdziwiłaby się na widok czarnej sowy, która właśnie przeleciała tuż za szybą. Ale nie, jej nie można nazwać zwyczajną. Co to, to nie.
W międzyczasie detektyw wrócił z drugiego pokoju i oddał rudowłosej zdjęcie, a sam wziął nożyczki i wyciął z kartki taki sam obraz, który przyczepił do wcześniej przygotowanego arkusza papieru, położonego przed kobietą.
– Proszę uzupełnić te dokumenty i wpisać wszystko, co tylko pani wie. Są mi potrzebne do śledztwa. Im więcej pani wpisze, tym jest większa możliwość znalezienia zagubionej osoby – powiedział po dłuższej, niezręcznej ciszy, unikając wzroku kobiety.
Rudowłosa wzięła do ręki podaną kartkę, ale w tej samej chwili pomyślała, że powinna skonsultować to ze swą rodziną. Nie chciała przecież napisać żadnych bzdur ani wyolbrzymić niektórych faktów, dlatego potrzebowała porozmawiać z kimś, kto z pewnością będzie mniej subiektywny niż ona.
– Przepraszam, panie Green, ale czy mogę uzupełnić papiery w domu? Muszę zastanowić się nad niektórymi rzeczami – spytała grzecznie.
– Eeee... – zająknął się. – Tak, może pani to zrobić, ale proszę to wszystko przynieść na jutro do mojego biura – rzekł, zdejmując zdjęcie i podając kartkę rodowłosej.
– Dziękuję za pomoc – wydukała, stając w drzwiach.
– Nie ma za co. Na tym polega moja praca.
Kobieta wyszła z gabinetu delikatnie uśmiechnięta. Nadzieja, że jej ukochany się znajdzie, wróciła do niej z podwójną siłą, jakiej nie miała od lat. Ale mówią, że nadzieja jest matką głupich.

***

Następnego dnia, tak jak obiecała, przyszła z papierami wypełnionymi przez narzeczoną jego brata, a zarazem jej przyjaciółkę. Jej brat oczywiście nie wierzył, że to cokolwiek może pomóc, a ona w głębi serca również tak czuła, tylko nie wiedziała, dlaczego. Może to był ten niepokój, towarzyszący jej przez tyle lat? A może spowodowane jest to tym, że tak długo go szukała, a nie znalazła? Zdążyła zadać sobie o wiele więcej podobnych pytań, ale na żadne nie mogła odpowiedzieć. Serce i rozum nie chciały w tym pomóc, gdyż każde z nich miało całkowicie inne zdanie. Jakby nie miała innych problemów.
Właśnie weszła do korytarza, gdzie znajdowały się drzwi do biura Greena, gdy zorientowała się, że coś jest nie tak. Po holu krzątała się masa ludzi, przenosząc różne papiery, a było wśród nich wielu zdenerwowanych i podekscytowanych.
– Przepraszam, co tu się dzieje? – zapytała jednego mężczyznę, wyglądającego na najmniej zajętego.
– Nie słyszała pani? Mamy małe zamieszanie, gdyż nasz najlepszy detektyw, Daniel Green, musiał nagle wyjechać na nieokreślony czas do Stanów, a że miał kilka spraw tutaj do rozwiązania, to ludzie kłócą się, kto ma je przejąć. – Rudowłosa kobieta gwałtownie pobladła na twarzy. – Miała pani jakąś sprawę do Daniela?
– Tak, miałam – powiedziała, chowając dokumenty do torebki. – Ale już nie mam.
Kobieta wycofała się i wyszła z budynku jak najszybciej umiała. Szybkim krokiem poszła do najbliższego parku i usiadła na pierwszej lepszej ławce. Zakryła twarz dłońmi, pozwalając sobie na płacz. Szlochała, trzęsąc się ze zdenerwowania i złości. Przecież już wszystko miało być dobrze! Dlaczego, dlaczego to zawsze jej zdarzają się takie rzeczy? Jest przecież tylu ludzi na świecie, a tylko ona ma takie problemy.
Podniosła głowę znad rąk i spojrzała na spacerującą po ścieżce szczęśliwą, zakochaną parę. Serce ścisnęło się jeszcze mocniej na sam widok tych ludzi. Na myśl nasuwało jej się tylko jedno, jedyne pytanie: dlaczego ona nie ma takiego szczęścia?
Uwaga! Możliwe spoilery kolejnych rozdziałów!

Komentarz pisany dnia wczorajszego - wieczorem i dzisiejszego – wieczorem (dodam: z bolącą głową) xD

Komentuję, bo ludzie będą krzyczeć, że to przeze mnie nie ma pierwszego rozdziału!
Kochana, jak widzisz - komentuję, więc teraz nie będzie "postaram się", tylko w tej chwili bierzesz się za przepisywanie rozdziału 3, dajesz Isamar, i widzę go w niedzielę (a dzisiaj obiecany kawałek!). Do Isamar: nawet nie próbuj go przetrzymać *grozi jej palcem*.

Komentarz właściwy:
Uwaga! Możliwe spoilery kolejnych rozdziałów!
Po przeczytaniu prologu całkowicie skupiłam się na tym detektywie. Ginny przychodzi do niego, by odnalazł jej ukochanego a następnie Green wyjeżdża. I co? I koniec. Co się stało? Gdzie i czemu wyjechał? Czy to był Potter? i wiele, wiele innych pytań przychodziło mi do głowy. Bo przecież jakiś powód mieć musiał, prawda? Tak sobie nie mógł zniknąć. Mam nadzieję, że wrócisz do tego wątku.

Całuję,
yunne.
Rozdział 1
Sługa Czarnego Pana

Nikt nigdy nie wiedział, kiedy Severus Snape ukazywał swoje prawdziwe uczucia. Zazwyczaj był wszystkiemu obojętny, ale posłuszny, rzadko zdenerwowany, tylko czasem się wściekał. Ale czy to, co pokazywał w danej chwili, wiązało się z tym, co czuł wewnątrz siebie? Jako nie do końca wierny śmierciożerca swego pana nie miał takiej możliwości, luksus ten zarezerwowany był dla innych ludzi. Nie mógł pozwalać sobie na manifestowanie własnych uczuć, gdyż mógłby gorzko pożałować.
Nic, co działo się wokół niego, nie mogło go zaskoczyć. Sądził, że widział już wszystko w ciągu całego swego życia. Nie wiedział tylko, że to nie było wcale prawdą.
I tak pewnego dnia, po dość długiej ciszy, został przywołany do Malfoy Manor* wraz z Wewnętrznym Kręgiem, przed oblicze swojego pana. Oczywiście koło Lorda Voldemorta klęczeli jego słudzy, nie odzywając się bez jego pozwolenia. Czarny Pan jak zwykle spoczywał na swym tak zwanym "tronie", w jednej z największych podziemnych komnat, "ofiarowanych" przez Malfoya, a na jego ramieniu przesiadywał dziwny kruk o rażąco czerwonych oczach. Najdziwniejsze było to, że nawet jego wąż, Nagini, teraz nie przebywał tak blisko swego pana, jak to przeklęte ptaszysko. Kruk pojawił się u Czarnego Pana (jakby ten potrzebował jeszcze jednego zwierzaka do swojej dyspozycji) po równych dwóch latach od zaginięcia tego głupiego i nieodpowiedzialnego dzieciaka, Pottera.
A skoro już mowa o Potterze, była jeszcze dziwniejsza rzecz, o ile to możliwe. Po tym, jak zniknął z mugolskiego, jak i z czarodziejskiego świata, co zdaniem Snape'a było wręcz nierealne, Voldemort przestał zastanawiać się, jak wykończyć Złotego Chłopca, wymyślając różne sposoby śmierci i tortur, od zwykłej Avady Kedavry, po wymuszenie wypicia płynnego Cruciatusa. Miał od tego czasu lepszy humor, jeśli dobrym humorem w wykonaniu Voldemorta można nazwać mniej okrutne kary za spartaczenie jakiejś rzeczy bądź torturowanie mniejszej ilości mugoli, co było dość częstą "rozrywką".
Ale wracając do początku. Snape czuł, iż został niepotrzebnie wezwany do posiadłości Malfoyów. Ostatnio nie miał zbyt ciekawych rzeczy do robienia, jedynie musiał niańczyć te przeklęte bachory, niby uczące się w szkole, toteż bardzo się zdziwił, gdy dwie godziny temu zapiekł go Mroczny Znak. Zostali wezwani najważniejsi śmierciożercy i to tylko ci, którzy mieli zdać raporty bądź którym Czarny Pan zamierzał powierzyć ważne zadanie.
– Witam dyrektora Snape'a – wyszeptał mu nagle do ucha jeden z śmierciożerców, nie przerywając przemowy Voldemorta.
Gdyby nie to, że Snape potrafił zachować się w takich sytuacjach, z pewnością podskoczyłby z zaskoczenia. "Jednak przydały się te lata szpiegowania", pomyślał z przekąsem.
– Jak dawno się nie widzieliśmy. Zdążyłem się za tobą stęsknić – rzekł mężczyzna z sarkazmem.
Snape automatycznie rozpoznał, który to śmierciożerca. Uśmiechnął się gorzko. Dlaczego zawsze musiał się do wszystkiego wtrącać? Jakby on, Severus Snape, nie miał wystarczająco kiepskiego humoru. Kto mógłby się spodziewać, że właśnie ta osoba stanie się w przeciągu kilku lat taka dumna, uparta i pewna siebie, kiedy jeszcze może z siedem lat ledwo była w stanie powiedzieć głośno, co ma na myśli?
– Yaxley – odpowiedział zdawkowo. – Jak to się stało, że zostałeś Ministrem Magii? Ach, tak. Zapomniałem, że przecież nie chciało ci się trzymać ciągle Piusa Thicknesse'a pod Imperiusem. Wystarczyło zmusić go, żeby poddał się dymisji, a wtedy na scenę wkroczyłeś ty. Może jako swoją podwładną z powrotem wziąłeś tę żabę, Umbridge? – wyszeptał neutralnym głosem.
– Jak zawsze zabawny – rzekł Yaxley jadowicie. – Co cię sprowadza w tak skromne progi?
– To, co każdego przybyłego. Czarny Pan ma do mnie jakąś sprawę.
– Crucio! – Krzyk jednego z śmierciożerców rozniósł się echem po pomieszczeniu.
– Coś ostatnio rzadko bywałeś na naszych spotkaniach. Czyżby nasz pan ci nie ufał? – Śmierciożerca spojrzał na Snape'a wymownie.
– Miałem inne interesy na głowie i doskonale o tym wiesz.
Snape nienawidził sprzeczek z Yaxleyem. Obaj nawzajem się nie trawili i nie ufali sobie. W słownych pojedynkach, ostatnimi czasy często z nim przegrywał, mimo że Postrach Hogwartu był mistrzem ciętej ripost, a było to spowodowane prawdopodobnie tym, że miał tyle rzeczy na głowie. Dlatego też postanowił, że nie będzie dalej angażować się w tę rozmowę i więcej się do niego nie odezwał.
Czarny Pan zdążył przesłuchać wszystkich śmierciożerców, z wyjątkiem Amycusa Carrowa i Severusa Snape'a. Pozwolił reszcie odejść, pozostawiając tylko wspomnianą dwójkę przed swoim obliczem. Snape stwierdził, że czarny kruk wpatrywał się w nich jawną pogardą.
"Przecież kruki nie patrzą się na nikogo z pogardą!", pomyślał Mistrz Eliksirów.
– Moi przyjaciele! Severusie, Amycusie. Wezwałem was, by przedyskutować jedną, małą, ale to jakże ważną sprawę – powiedział wyniośle Voldemort, przeciągając literę "s".
Snape domyślił się, że z pewnością chodzi o Hogwart. Amycus był przecież "nauczycielem" obrony przed czarną magią, choć nieoficjalnie uczniowie nazywali te zajęcia lekcjami czarnej magii. A może właśnie ze względu na ten przedmiot zostali wezwani? Sam już nie wiedział, co może chodzić po głowie jego panu.
– Możesz się już ujawnić. – Snape kątem oka widział, że Voldemort mówił do ptaszyska.
Wtedy stała się rzecz nieoczekiwana przez dwóch śmierciożerców. Ptak posłusznie wylądował na ziemi i jak na zwolnionym filmie (Snape zawsze się zastanawiał, jak mugole potrafią stworzyć coś takiego jak film, w dodatku bez użycia magii!) zaczął przemieniać się w człowieka, w czarnej szacie i kapturze głęboko naciągniętym na twarz. Pomimo tego, że nie znali tożsamości mężczyzny, zauważyli jego podobieństwo do Voldemorta. Na samą tą myśl mężczyzna otrząsnął się w duchu ze wstrętem.
"Co się do jasnej cholery dzieje?", Snape zaniepokoił się. Jak to w ogóle jest możliwe? "Czyżby Albus nie powiedział mi o czymś ważnym?"
– Jestem na twoje rozkazy, Lordzie – rzekł dumnie, z nutką cynizmu w głosie.
Snape starał się nie pokazywać swoich odczuć do tego mężczyzny, ale mógłby przyznać, że coś mu się w nim nie spodobało. Ta postawa i zachowanie, a zwłaszcza odzywanie się, wskazywały na to, że prawdopodobnie nie był śmierciożercą. Żaden ze sług Voldemorta nie mógłby potraktować go w ten sposób, gdyż zostałby odpowiednio ukarany. A może to ktoś najcenniejszy z armii Voldemorta i dlatego ten pozwala mu na takie postępowanie...
Kim on mógł być? Z pewnością Snape nigdy nie spotkał tego człowieka, choć z innej strony zdawał mu się znajomy. Postanowił za wszelką cenę sprawdzić, z kim ma do czynienia.
"Legilimens" – rzucił zaklęcie w myślach, kierując delikatnie różdżkę na mężczyznę.
Umysł ten zdawał mu się niesamowicie znajomy, jakby już kiedyś w nim był. Chciał sprawdzić głębiej, przeszukać go i znaleźć odpowiednie informacje, ale przed nim stanął nagle ogromny mur nie do przejścia, przy którym, prosto z mgły, wyłonił się zakapturzony człowiek.
– Nie masz prawa grzebać w moim umyśle, Snape! – mężczyzna wykrzyknął z furią. – Pożałujesz, że kiedykolwiek to zrobiłeś.
– Kim jesteś i skąd mnie znasz? – Zaskoczony Snape wpatrywał się w mężczyznę.
– Nie udawaj większego idioty niż jesteś, Snape. Przecież tak doskonale mnie znasz, ty tchórzliwy morderco!
Snape nic z tego nie mógł zrozumieć. Słowa tak bardzo mu znane, a zarazem odległe, że nie pamiętał, od kogo je po raz pierwszy usłyszał, kto nazwał go w ten sposób tchórzem. Przecież wcale nim nie jest. Również glos był znajomy, bardzo podobny do należącego od znanej mu osoby, ale nie mógł przypomnieć sobie, do której.
– Protego!
Chwila pomiędzy rzuceniem przez mężczyznę zaklęcia a wypchnięciem Mistrza Eliksirów z umysłu, trwała nie więcej niż parę sekund, ale dla niego były to godziny. Snape upadł bezsilnie na kolana, powalony siłą zaklęcia, próbując bezskutecznie wstać. Zarówno Voldemort, jak i Carrow byli zaskoczeni.
Severus wiedział już, że popełnił niewybaczalny błąd. W żadnym razie nie powinien używać zaklęcialegilimens na tym człowieku, bo nigdy nie wiadomo, na kogo można trafić. Ale nie to było najgorsze. Dziwiło go również, iż sługa Czarnego Pana potrafił obronić swój umysł przed zewnętrzną penetracją, a tym bardziej odróżnić, kto w nim przebywa. Taką umiejętność posiadały jedynie nieliczne osoby, które osiągnęły dość duży stopień w sztukach penetracji umysłu.
Czarny Pan natychmiast odezwał się do mężczyzny, sycząc. Severus Snape nie mógł zrozumieć, o czym rozmawia z Voldemortem, gdyż obaj mówili w języku węży, choć cholernie go to ciekawiło. Mimo że nie wiedział, o co dokładnie chodzi, miał pewność, że kara go nie ominie.
Pewny otrzymania w konsekwencji tego czynu karę, skulił się lekko, chwytając kurczowo szatę, ale ból nie nadszedł. Za to usłyszał słowa pełne jadu i nienawiści.
– Pozwól, Lordzie, że wykorzystam mój najnowszy wynalazek. Nie jest to jedna z MOICH najmocniejszych klątw, ale za to bardzo skuteczna.
– Masz moje pozwolenie, mój wierny sługo – rzekł Voldemort, patrząc się z zaciekawieniem na mężczyznę.
– Derma Reptum – wypowiedział na tyle głośno, by każdy usłyszał nikomu dotąd nieznane zaklęcie.
Gdy tylko klątwa uderzyła w Snape'a, poczuł, jakby zdzierano z niego skórę. Ale nic takiego się w rzeczywistości nie działo – miał tego świadomość. Widocznie zaklęcie miało za zadanie stworzyć takie uczucie w mózgu ofiary, a nie na ciele. Sama klątwa zdawała się być jeszcze gorsza od crucio, choć moc, która została do niej wykorzystana, nie była wielka, a wręcz minimalna. Również działanie było całkiem inne – powodowało trzeźwość umysłu, mimo coraz to potęgującego się bólu i cierpienia. Przy niewybaczalnym pragnęło się śmierci, zaś tutaj wiedziało się, że nie ma nadziei, by śmierć w ogóle nadeszła.
Nagle zaklęcie zostało przerwane. Snape jeszcze przez chwilę czuł odrętwienie ciała, ale i to zaraz minęło. Jedynie z każdą chwilą narastała jego ociężałość umysłu."Idealna klątwa do tortur i wyciągania informacji", pomyślał ponuro. Skoro nieznajomy wynalazł takie zaklęcie i uznaje je za słabe, to ciekawe, jak wyglądają te mocniejsze i groźniejsze.
– Wybacz, panie, tę niesubordynację w stosunku do twego sługi – powiedział nieszczerze, patrząc na mężczyznę.
– Wybaczam ci, mój przyjacielu. – Voldemort zamyślił się. – Ale nie przyszliście tu po to, by was karać. Jak z pewnością domyśliłeś się, Severusie, nie wezwałem cię bez celu, tak jak i ciebie, Amycusie. Chodzi o posadę nauczyciela obrony przed czarną magią. Chcę, by mój sługa, którego powinniście znać tylko i wyłącznie pod nazwiskiem Michael Jones, został nauczycielem tego przedmiotu. – Uśmiechnął się diabolicznie.
Carrow ściągnął swoją maskę w geście pokory i ukłonił się swojemu panu. Zawiedzenie na jego twarzy było prawie niedostrzegalne, ale złość eksplodowała w jego myślach. Nie żeby tak bardzo cieszył się z tego, że naucza w szkole. Ale dzięki temu miał czasem świetną rozrywkę, mogąc pastwić się nad wszelkimi mieszańcami.
– Crucio! – wypowiedział miękko Voldemort.
Gdy tylko zdjął zaklęcie, Carrow przestał wić się z bólu. Śmierciożerca wiedział, dlaczego zasłużył na karę, ale nie chciał przyjąć tego do świadomości. Może i powinien znieść to z godnością, ale jego myśli nadal krążyły wokół niesprawiedliwości, która go dotknęła. Powinien jednak zachować swój honor i nie pokazywać swych uczuć, gdyż Czarny Pan zawsze wie, co myślą jego poddani.
– Wybacz, panie. Źle postąpiłem – rzekł z udawaną skruchą, czołgając się na kolanach i całując szatę Czarnego Pana.
Snape miał niemiłe przeczucie, iż to nie jest przypadek, że chce umieścić swojego wiernego sługę na tym stanowisku. "Czyżby zaczął coś podejrzewać?" Nie chciał zaryzykować kary od tego "Michaela Jonesa", gdyż prawdopodobnie zaklęcie Derma Reptum było łaskotką w porównaniu z innymi zaklęciami stworzonymi przez tego tajemniczego mężczyznę. Mając go w szkole, będzie mógł odkryć, kim tak naprawdę jest i jakie ma zadanie w tym całym przedstawieniu.
– Severusie, pamiętaj o tym, by odnosić się do mojego sługi z szacunkiem. Gdy tylko się dowiem, że jest traktowany nie tak, jak powinien, otrzymasz zasłużoną karę – Czarny Pan odezwał się groźnie. – A jeśli będzie chciał coś zrobić... z panującymi w szkole zasadami, masz mu to ułatwić. Mimo, że to jest twoja szkoła, dopóki on będzie tam "uczyć", ma większą władzę niż ty, jako że działa z moich bezpośrednich rozkazów. Teraz możecie już odejść.
– Jak sobie życzysz, panie – powiedział Snape, klękając przed Voldemortem i całując jego szaty. – Twoje słowa są prawem...
Snape wycofał się, spoglądając przez ramię na Lorda Voldemorta i jego sługę. Coś z pewnością się szykowało, ale jeszcze nie wiedział, co...

***

Zaraz po tym, jak aportował się na skraju Hogsmeade, żwawym krokiem podążył w stronę Hogwartu. Musiał jak najszybciej porozmawiać z kilkoma nauczycielami, ale nie byle jakimi.
Po tym, jak na rozkaz samego Dumbledore zabił go, musiał ze wszystkich sił ukrywać się przed Zakonem Feniksa. Wiedział, że będą chcieli w jakiś sposób się na nim zemścić za to, co zrobił. Mimo że Albus prosił go, by nigdy nie mówił nikomu o wydarzeniach tamtego dnia, czy tego chciał, czy nie, musiał... nie... chciał to zrobić. Nie mógł tak dalej udawać, że ich zdradził. Po prawie trzech latach ciszy, powiadomił członków Zakonu o całej sytuacji, wtajemniczając ich w plan Dumbledore'a, oczywiście z pominięciem paru faktów, których nie powinni poznać – zresztą on sam po zapoznaniu się z nimi doszedł do wniosku, że wolałby nigdy tego nie usłyszeć. I tak z powrotem został podwójnym szpiegiem.
Pomimo upływu tych wszystkich lat, Czarny Pan do tej pory nie domyślał się, co takiego czynił Snape. Mimo że Zakon Feniksa już nigdy nie zaczął działać tak sprawnie jak za czasów, gdy był młody, czy zanim jeszcze musiał zabić Albusa, udawało mu się pokrzyżować niektóre mordercze plany Voldemorta. Ale nie wszyscy działali otwarcie. Ludzie tacy jak McGonagall czy Shacklebolt nie mogli głośno manifestować, że są członkami Zakonu, gdyż zostaliby od razu zwolnieni ze swojej pracy, a później prawdopodobnie zamordowani, choć Voldemort nie chciał wybijać czarodziejów czystokrwistych. Tym bardziej, że pracowali w miejscach całkowicie przez niego opanowanych.
Snape szybkim krokiem dotarł pod bramę Hogwartu, by móc chwilowo osłabić zaklęcia ochronne, aby wejść na szkolne błonia. Jako że do końca wakacji pozostał tylko miesiąc, nigdzie nie było uczniów, za to do szkoły zaczęli powoli przybywać nauczyciele – oczywiście tylko ci, których poprosił o to sam dyrektor Hogwartu. Po dotarciu do swojego gabinetu, Severus Snape ściągnął szaty śmierciożercy, rzucając dodatkowo na drzwi zaklęcie zamykające i wyciszające, by nikt nie mógł podsłuchać zebrania, które miało wkrótce rozpocząć się. Podszedł do kominka, sięgając po małą, zieloną sakiewkę. Wyciągnął z niej proszek w odcieniu jasnej zieleni, zwany przez czarodziejów proszkiem Fiuu.
– McGonagall – powiedział sucho, rzucając proszek Fiuu do ognia, barwiąc go na zielono. – Zebranie Zakonu. Wezwij wszystkich, o ile to możliwe. Teraz.
Po chwili nastąpiło cichutkie pyknięcie, a wraz z nim kolor płomieni wrócił do normy.
Snape podszedł do jednej z szafek i wyciągnął szklaną butelkę Ognistej Whisky. Machnął dodatkowo parę razy różdżką, by na biurku pojawiła się czysta szklanka, a następnie podszedł energicznie do fotela, rozkładając się na nim wygodnie. Nalewając do szklanki trunek, rozmyślał, co mógłby powiedzieć członkom Zakonu Feniksa.

***

Na zebranie Zakonu nie przyszło wiele osób, ale za to ta mała garstka ludzi była najważniejsza. Z nauczycieli można było wyliczyć samą Minerwę McGonagall, Filiusa Flitwicka oraz Horacego Slughorna, poza tym przybyli Hermiona Granger i Ron Weasley, Kingsley Shacklebolt oraz Remus Lupin wraz ze swoją małżonką Nimfadorą. Wszyscy z uwagą wsłuchiwali się w raport Snape'a na temat ostatniego spotkania z Voldemortem. Ale głównym tematem było pojawienie się tego mężczyzny.
– ...ten cały Michael Jones wygląda na bardzo dziwnego i tajemniczego człowieka. Nie do końca rozumiem, co w nim tak interesuje Czarnego Pana, ale widać, że go szanuje i uważa za godnego miana swojej prawej ręki. Ale nie to jest niezwykłe... chodzi mi o jego zachowanie. Nie wiem czemu, ale zdaje mi się, że znam tego człowieka, ale kiedy go poznałem, z pewnością nie był sługą Czarnego Pana – powiedział do zgromadzonych Snape.
– Severusie, jak to jest możliwe, że go już znałeś? – spytała z ciekawością McGonagall.
– To jest najbardziej dziwne. Gdy dostałem się do jego umysłu, wydawało mi się, że już kiedyś w nim byłem. A niewiele jest osób, do których umysłów się wdarłem. Dodatkowo większość z nich ostatnio widziałem, reszta z pewnością nie żyje. I zdecydowanie nie pasują do tego opisu.
– Ale jak, Severusie, mogłeś się zgodzić, by ten człowiek nauczał w Hogwarcie! – zaskrzeczał Flitwick. – Może być o wiele gorszy od Carrowa, przecież wiesz, że nawet bez powodu potrafił rzucać Cruciatusy na niewinnych uczniów. Sam mówiłeś, że ten Jones tworzy swoje zaklęcia, które są o wiele okrutniejsze!
– Niestety, nie miałem możliwości dyskutowania przy herbatce z Czarnym Panem – Snape warknął rozeźlony. – Gdybym tylko mógł, nie zatrudniałbym nawet Carrowa, ale on przynajmniej był przewidywalny, a ten cały Jones? Nie wiadomo, co mógłby wymyślić, jakie stworzyć zaklęcie...
– Nie tylko on wymyślił jakieś zaklęcie – wtrącił dotąd cichy Ron. – Prawda dyrektorze Snape?
Snape nic nie odpowiedział na tę zgryźliwą uwagę. Doskonale pamiętał, jak ten smarkacz Potter nie wiadomo w jaki sposób znalazł jego podręcznik do eliksirów, w którym to powypisywał własne zaklęcia. Nie powinien nigdy zostawić tej książki w swojej byłej klasie eliksirów. Ale kto mógłby się spodziewać, że to właśnie syn jego wroga dostanie się do jego najskrytszych zapisków, których nikomu nie chciał pokazywać?
Pomiędzy Ronem a Hermioną wywiązała się mała, zacięta kłótnia na słowa, wypowiadane półszeptem, dotycząca szacunku do innych ludzi, którego, jak mówiła panna Granger, Weasley nie posiadał.
– Panie Weasley, może pan przerwać pańską przedmałżeńską kłótnię? – rzekł lodowato Snape. – To nie jest odpowiednia pora.
Czując na sobie wzrok byłych Gryfonów, prychnął z irytacji.
– Zgadzam się z Severusem, choć nie wiem, o co chodzi. – Slughorn spojrzał pytająco na Snape'a, ale ten tylko jeszcze bardziej się nachmurzył.
– Widocznie Sami-Wiecie-Kto chciał... – Snape spojrzał groźnie na Remusa, który przerwał w połowie zdania. – Dowiedziałeś się czegoś szczególnego o tym człowieku?
– Najgorsze jest to, że niewiele. Użyłem na nim legilimencji, ale ten się zorientował i wyrzucił mnie ze swego umysłu. Jedyne, co wiemy, to że jest animagiem zamieniającym się w kruka. Co do jego wyglądu, mogę powiedzieć, że ma czarne włosy jak upierzenie jego formy animagicznej. Po przemyśleniach wątpię w to, by miał czerwone oczy. Z pewnością ma to związek z czarną magią, jak i Czarnym Panem, ale dowiem się, prędzej czy później, o co dokładnie chodzi.
– Naprawdę nic więcej nie wiesz?
– Nie, Lupin, znam jego prawdziwe imię i nazwisko oraz dokładny wygląd, ale się tym z wami nie podzielę – powiedział z sarkazmem. – Czy jesteś na tyle głupi, by nie zrozumieć, co mówiłem?
– Przepraszam, ale dobrze wiesz, o co mi chodzi. Mówiłeś, że ci kogoś przypomina.
Snape przez chwilę zamyślił się. To prawda, że mężczyzna był do kogoś podobny, ale nawet po tych wszystkich rozważaniach nie mógł go skojarzyć. Nic a nic. Co jeszcze gorzej wpływało na jego niezbyt dobre samopoczucie.
– Lupin, w tej chwili nie mogę powiedzieć ci, kto to jest. A przede wszystkim nie powtarzaj się. Już wcześniej mówiłem, że nie mogę go sobie przypomnieć.
– Severusie – tym razem odezwała się McGonagall. – Czy wiesz, kiedy ten cały "Michael Jones" do nas przybędzie?
– Nie – powiedział Snape, drapiąc się po brodzie. – Ale możemy spodziewać się go w każdej chwili. Dobrze wiecie, że śmierciożercy mogą aportować się do zamku, kiedy tylko chcą, odkąd Czarny Pan znalazł sposób na przełamanie bariery ochronnej szkoły dla własnej korzyści.
– W takim razie trzeba zrobić wszystko, aby nowy sługa Tego, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać... – Filius Flitwick skrzywił się nieznacznie, przełykając ślinę – ... został dobrze przywitany w Hogwarcie.
W gabinecie rozległy się ciche pomruki zgody, a następnie odgłosy odsuwanych krzeseł i szurania butów. I tak zebranie Zakonu dobiegło końca.

***

Do rozpoczęcia nowego roku szkolnego pozostały tylko dwa tygodnie, a sługa Czarnego Pana nie zjawił się, przez co Snape zaczął się coraz bardziej denerwować. Może coś poszło nie tak, dlatego się nie zjawił? Ale nie było żadnych powodów, by nie przybył na rozpoczęcie roku szkolnego. Od ostatniego spotkania w Wewnętrznym Kręgu minęło już dość sporo czasu. Śmierciożercy, co było dość do nich niepodobne, zaprzestali mordowania niemagicznych ludzi.
Inni nauczyciele również zaczęli się niepokoić, nawet McGonagall przychodziła do jego gabinetu raz po raz z zapytaniem, czy wie coś na temat dnia przybycia nowego "nauczyciela", a on zawsze mówił jej to samo: nie. Bo co innego miał jej powiedzieć? Że jego "szanowny" Czarny Pan postanowił go nie informować?
Kiedy Snape zastanawiał się nad tym, opierając dłonie na parapecie otwartego okna, zauważył rzecz dość nietypową. Na skraju Zakazanego Lasu, tam, gdzie zaczynało się pole antyteleportacyjne, znikąd pojawił się zakapturzony człowiek. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że nie aportował się wprost do zamku. Człowiek po krótkiej chwili zamienił się w kruka, po czym szybkim lotem przeleciał nad Hogwartem, wlatując przez otwarte okno. Snape zdziwił się, że Sługa Czarnego Pana wiedział, gdzie dokładnie znajduje się okno gabinetu dyrektora.
Stał teraz przed nim, prostując się dumnie. Następną rzeczą, jaką zrobił, było ściągnięcie kaptura. Snape był zarazem zaskoczony, jak i zawiedziony wyglądem twarzy przybysza. Był to młody mężczyzna, który miał nie więcej niż dwadzieścia parę lat. Jego głowę okalały jasnobrązowe, prawdopodobnie sięgające ramion włosy, uczesane zgrabnie w mały kucyk. Błękitne oczy zdawały się promieniować radością, a nie szaleństwem, jak u większości śmierciożerców. Ale, gdy tylko spojrzał na Snape'a, uczucie to wyparowało tak szybko, jak się pojawiło, a na jego miejsce wstąpił chłód i powaga.
– Snape – powiedział z czystą nienawiścią, przerażając przy tym adresata, co było bardzo trudne, a wręcz niemożliwe do wykonania. – Nie będę się witał, bo nie ma takiej konieczności. Gdy będę potrzebny, proszę mnie zawiadamiać przez kominek, a teraz pozwól, że udam się do moich kwater.
Severus nie zdążył nawet nic powiedzieć, gdyż nieoczekiwany gość zatrzasnął z hukiem drzwi za sobą, wytrącając wyżej wymienionego z głębokiego szoku.
Snape spodziewał się po tym mężczyźnie czegoś innego. Człowieka wyglądającego na okrutnego mordercę, szaleńca podobnego do Czarnego Pana. Nie licząc jego impertynenckiego zachowania, posiadał jeszcze dobre cechy i widocznie darzył sentymentem raczej zamek niż zamieszkujących go ludzi...
Co by oznaczało, że "Jones" musiał kiedyś tu być, a nawet w samym gabinecie dyrektora. I pomimo tego, że nie wspominał, gdzie znajdują się komnaty przyszłego nauczyciela, ten jakby wiedział, gdzie dokładnie są. Wszystko wskazywało na to, że kiedyś się spotkali. Ale jedno pytanie pozostawało wciąż bez odpowiedzi: kim, do diabła, mógłby być?
Snape wściekł się na samo wspomnienie o słudze Czarnego Pana. Irytujący i cyniczny człowiek, w dodatku denerwował go tak samo jak młody Potter.
"Jeśli będzie miał zamiar uprzykrzać mi życie jak przeklęty bachor, Ten-Który-Miał-Czelność-Przeżyć-Ale-W-Końcu-Zniknął, to chyba sam oddam się w łapska Czarnego Pana", pomyślał, układając dłoń w pięść.
Nawet nie zdążył usiąść za biurkiem, kiedy rozległo się pukanie do drzwi.
– Wejść! – krzyknął zagniewanym tonem.
Była to Minerwa. Wyglądała, jakby była zaskoczona widokiem wściekłego Snape'a, ale w jej spojrzeniu skrywało się współczucie. A to uczucie Snape'owi nie było w ogóle potrzebne.
– Czy to prawda, Severusie... – powiedziała, spoglądając na dyrektora. – Czy to prawda, że ten nowy "nauczyciel" już przybył?
– Tak! – odwarknął w odpowiedzi. – Jeśli tak bardzo ci zależy na tym, by go zobaczyć, to idź do jego kwater. U mnie na pewno go nie znajdziesz.
– Severusie! Tak bardzo cię zdenerwował? Powiedz, co się stało.
– A co niby miało się takiego stać, Minerwo? Aportował się na skraju Zakazanego Lasu, jakby nic wleciał do mojego gabinetu i bardzo miło się ze mną przywitał – rzekł z sarkazmem.
– Mówisz, że nie przybył od razu tutaj? – spytała McGonagall, niedowierzając słowom Snape'a. – Śmierciożerca, który nie aportował się od razu na miejsce?
– Oznacza to jedynie, że albo chciał zrobić specjalne wejście, albo nie posiada Mrocznego Znaku. Choć wątpię, by Czarny Pan na tyle mu ufa, aby nie oznaczyć go jak wszystkich sług, dlatego bardziej prawdopodobna jest pierwsza opcja.
– Severusie, nie przyszłam tu tylko po to, by mówić o tym Jonesie. Masz świadomość tego, iż Pomona zrezygnowała z nauczania zielarstwa. Chciała odejść na emeryturę już sześć lat temu, ale osoba, która miałaby zająć jej miejsce, według wymogów Sam-Wiesz-Kogo nie mógłby nauczać. Ale teraz po latach studiów zielarskich, mógłby zostać przyjęty na to stanowisko. Tym bardziej, że należy do rodziny czystokrwistej.
– Kto to jest? – warknął, obawiając się najgorszego.
– Wiesz, o kogo mi chodzi. To Neville Longbottom. – Snape spojrzał na Minerwę wzrokiem mordercy. – I nie patrz się tak na mnie. Doskonale wiesz, że był dotąd najlepszym uczniem zielarstwa, dodatkowo dostał rekomendacje od Pomony. To, że nie był za dobry na eliksirach, nie oznacza, że nie może nauczać.
– Nie ma innych kandydatów na to stanowisko?
– Możliwe, że jacyś by się znaleźli, ale nikt nie byłby tak dobry jak pan Longbottom. A przede wszystkim, Pomona chciała, by to on został przyjęty, a ona się na tym zna najlepiej.
Snape nie skomentował tego, ale założył ręce na klatce piersiowej i wymamrotał kilka niezrozumiałych słów, które zapewne dotyczyły Neville'a Longbottoma.
Minerwa, widząc minę Severusa, spojrzała na niego jak nauczyciel na ucznia, marszcząc nos i ściskając usta w cienką linię.
– Nie zachowuj się jak rozpieszczone dziecko, któremu zabrano czekoladową żabę! – ofuknęła go, zapominając, że nie jest już studentem. – To nie jego wina, że nie był mistrzem w eliksirach. Nie osądza się ludzi po pozorach, co właśnie robisz! A tym bardziej, kiedy sam jesteś świadomy, iż na swoim ostatnim roku reaktywował spotkania Grupy Defensywnej, zwanej inaczej Gwardią Dumbledore'a. Dzięki temu uczniowie, którzy urodzili się w mugolskich rodzinach albo byli czarodziejami półkrwi, mogli spokojnie przetrwać ten okropny czas.
McGonagall wiedziała już, że wygrała słowną utarczkę ze Snape'em. Ledwo powstrzymała się od szczerego uśmiechu.
– Niech ci będzie, Minerwo! – burknął. – Ale niech trzyma się ode mnie jak najdalej!
– Dziękuję, Severusie – rzekła, śmiejąc się w duchu, jednocześnie patrząc się na Snape'a z chłodnym dystansem. – Nie będę dalej ci przeszkadzać, pójdę wysłać panu Longbottonowi sowę z zawiadomieniem o przyjęciu na posadę nauczyciela.
Wychodząc, McGonagall ledwo powstrzymała się od uśmiechnięcia się do siebie. Dopięła swego, a znając Severusa już parę dobrych lat, wiedziała, jak ma go zmusić do wykonania danej czynności, do której on sam z wolnej woli by się nie przyczynił.
Lubiła swoich obecnych jak i byłych wychowanków, mimo że im tego nie okazywała. Neville był jedną z tych osób. Już przestał być tym gapowatym, małym chłopcem, gubiącym swoją ropuchę czy zapominającym hasła do Wieży Gryffindoru. Podczas ostatniego roku nauki zmienił się radykalnie i to on pomógł innym uczniom przetrzymać ten niezbyt przyjemny czas, kiedy torturowało ich rodzeństwo Carrow. Teraz w tych trudnych czasach potrafił poświęcić się dla swoich przyjaciół, jak i dla przyszłej małżonki, Hanny Abbott. Zasługiwał jak najbardziej na to, by spełnić jego marzenie o nauczaniu zielarstwa.

* Malfoy Manor – Choć w oryginalnym tłumaczeniu powinno brzmieć "Dwór Malfoya", pozwoliłam sobie na umieszczenie oryginalnej nazwy. Dla mnie ta forma brzmi o wiele lepiej.


Kopia z Mirriel

Obiecałam, że skomentuję i w końcu wzięłam się za pisanie komentarza, ale cóż ja tu jeszcze mogę dodać po komentarzu Any? Powiedziała Ci to, co ja mam ochotę napisać.

Widzę tutaj komentarze, które kierowane są do twojego stylu, więc źle by było nie dodać tu czegoś od siebie. Od razu mówię, że nie będę się patrzeć tylko na prolog i rozdział pierwszy, ale na wiele więcej. W końcu jak sama dobrze wiesz, przeczytałam już nieco więcej Twojej twórczości jak i twórczości Twojego gryfońskiego Wena, Który Nie Lubi Draco.
Jakbym miała w jednym zdaniu napisać o twoim stylu napisałabym, że jest przyjemny, ale ciężki. Dlaczego? No cóż, postaram się to wytłumaczyć.
Na samym początku czytanie szło mi opornie, ale co najważniejsze nie zniechęcało do czytania, po jakimś czasie zaczynało mnie wciągać aż w końcu wciągnęło. Wydaje mi się, że jest to kwestia doświadczenia, gustu i przyzwyczajenia, ponieważ każdy ma inny styl. Czyli np. jeśli ktoś często czyta opowiadania spod doświadczonego, lekkiego pióra, gdzie dominują krótkie zdania, jasnym jest, że będzie mu się źle czytało tekst doświadczonego autora, który jednak woli o wiele dłuższe zdania (przynajmniej ja tak mam ;) ).
Wracając do twojego tekstu przyznam, że można znaleźć w nim błędy stylistyczne (choćby takie jak wypisała Merryloon), ale u większości początkujących (a nawet tych bardziej doświadczonych) można takie znaleźć.

Jeśli chodzi o rozdział to podobał mi się, mimo że wcześniej miałam zastrzeżenia. Cieszę się, że wytłumaczyłaś mi o co chodzi i widzę, że skłoniło Cię to do napisania, że scena z legilimencją będzie później wytłumaczona.
Na temat Michaela Jonesa się nie wypowiadam, ponieważ już ostatnio dość dużo pisałam Ci o tej osobie i trudno by mi było napisać, w tej chwili, o nim nie powtarzając się. Myślę, że się nie obrazisz za przemilczenie jego tajemniczej osoby (chociaż można o nim naprawdę dużo napisać, mimo że praktycznie nic o nim nie wiemy).

– Moi przyjaciele! Severusie, Amycusie. Wezwałem was, by przedyskutować jedną, małą, ale to jakże ważną sprawę.
W tym momencie miałam podobne, a nawet takie same skojarzenie co Ana. Momentalnie przed oczami stanęło mi odrodzenie Czarnego Pana.

Nie na temat, czyli cytat z komentarza Anaphory:

Epilog *marszczy nos ze wstrętem*, jak wszystkim, mi również epilog się nie podobał.
Jakim wszystkim? Jakim wszystkim? Co? Ile razy mam wam powtarzać, że ja lubię epilog? No ile? *odwraca się tyłem i marudząc odchodzi*
I oto przed wami rozdział 2. Jeśli ktoś wypatrzy błędy, proszę wypisać. Z pewnością poprawię

Rozdział 2
Pozory mylą

Do nowego roku szkolnego pozostał zaledwie tydzień, dlatego wszyscy nauczyciele przebywali już w Hogwarcie, ustalając plany zajęć dla uczniów i omawiając wszystkie sprawy dotyczące tegorocznej nauki. Żaden z profesorów tego nie lubił. W przerwach pomiędzy obowiązkami wielu z nich zastanawiało się, jaki będzie nowy nauczyciel obrony, gdyż dotąd nie pojawiał się na zebraniach. Oprócz tego, na starym stanowisku Pomony Sprout miał zasiąść nie kto inny jak Neville Longbottom.
Neville sporo się zmienił przez ostatnie lata. Wyglądał o wiele dojrzalej, na jego twarzy nie było ani śladu pozostałości po trądziku, zamiast niego można było zobaczyć nieliczne blizny po "obozie przetrwania”, jaki przeżył, kiedy jeszcze uczył się w szkole. Nie był już też tym pucołowatym chłopcem, co kiedyś. Zmężniał, a nawet, zdaniem niektórych, stał się dość przystojnym mężczyzną. Jego zachowanie również się zmieniło; był o wiele odważniejszy i nie jąkał się ze strachu przed kimś innym. Należał do grona osób zaciekawionych i zarazem zaniepokojonych tą tajemniczą postacią, jaką był Michael Jones, ale się do tego nie przyznawał.
Podczas zebrania grona pedagogicznego padały różne pytania dotyczące nowego nauczyciela obrony przed czarną magią: jaki on jest, czy jest taki, jak Carrow i inne, tematycznie podobne kwestie. Profesorowie wiedzieli jednak, że wkrótce będą mogli się o tym przekonać na własnej skórze wraz ze wszystkimi uczniami. Sam dyrektor, Severus Snape, nawet nie bywał na tych spotkaniach, jedynie raz na jakiś czas cichcem przemykał się do gabinetu McGonagall, kiedy był pewny, że nikogo u niej nie ma, i wypytywał, jak postępują przygotowania do rozpoczęcia roku szkolnego, po czym szybko wychodził.
Pewnego dnia, tuż przed rozpoczęciem nowego semestru, kiedy wszystkie przygotowania chyliły się ku końcowi, niebo było od samego rana zachmurzone, a lejący mocno deszcz zasłaniał całą otaczającą zamek okolicę. W dodatku, pogoda z każdą chwilą pogarszała się, aż po pewnym czasie niebo zaczęły przecinać pojedyncze błyskawice. W zamczysku, jakim był Hogwart, niektóre komnaty i korytarze nabierały w rozbłyskach światła wyglądu koszmarnych scenerii, których mroku nie zdołał rozproszyć blask zapalanych świec. Czasem nawet i dorośli starali się nie chodzić samemu, obawiając się przeraźliwych ciemności.
Jedno z drewnianych okien w jakiejś komnacie otworzyło się z hukiem, gdy nagły podmuch wiatru wdarł się do środka, gasząc wszystkie świece. Przerażający ziąb, który w tej chwili wypełnił cały pokój, sprawił, że ludzie wewnątrz zaczęli delikatnie trząść się z zimna, kompletnie tracąc głowę. Nawet nie pomyśleli, że za pomocą różdżki można przywrócić odpowiedni ład i porządek oraz, oczywiście, miłe ciepło.
Kolejna błyskawica przecięła granatowe niebo, rozświetlając pokój nauczycielski. W drzwiach zaznaczyły się wyraźnie kontury odzianej na czarno, zakapturzonej postaci. Wszyscy obecni w pokoju zwrócili na nią uwagę, gdy szybkim ruchem nadgarstka sprawiła, że okna pozamykały się z trzaskiem, zapaliły się uprzednio zgaszone świece, a w kominku zapłonął radośnie iskrzący się ogień.
– Uhm... Uhm... – odchrząknął nieznajomy. – Dzień dobry, a może raczej dobry wieczór.
Jako że wszyscy byli wciąż zbyt zdziwieni pojawieniem się przybysza, aby jakoś zareagować, ten zaczął ściągać mokry od deszczu płaszcz, wieszając go na najbliższym wieszaku. Pod spodem miał na sobie ciemnoniebieską szatę, doskonale pasującą do jego niebieskich oczu. Posłał wszystkim obecnym szczery uśmiech, gładząc się ręką po jasnobrązowych włosach.
– Nie znacie mnie, ale z pewnością mówiono o mnie wcześniej. Jestem Michael Jones i będę nowym nauczycielem obrony przed czarną magią.
Nawet McGonagall wpatrywała się zdziwionym wzrokiem w mężczyznę, o którym tak zawistnie mówił Snape. Wyobrażała go sobie całkiem inaczej, myślała, że będzie wydawał się jeszcze większym szaleńcem niż Carrow, a przed jej oczami, uprzejmie się uśmiechając, stał mile wyglądający człowiek. Sprawiał wrażenie osoby godnej zaufania, a gdyby nie to, że z pewnością był sługą Czarnego Pana, mogłaby go nawet polubić. Minerwa przesunęła wzrokiem po twarzach pozostałych nauczycieli. Na każdej z nich malowały się bardzo podobne odczucia.
Chciała podejść do Jonesa i jak dobre wychowanie nakazuje, przywitać go z szacunkiem, choć zapewne na to nie zasługiwał. Ale to nie ona pierwsza wykazała rozsądek. W chwili, gdy już miała zamiar zbliżyć się do mężczyzny, uprzedził ją Neville.
– Witam – powiedział, wyciągając rękę. – Nazywam się Neville Longbottom i będę nauczać zielarstwa...
– Ach, słyszałem o panu – odpowiedział Jones, ściskając lekko dłoń Neville'a. – Jest pan Mistrzem Zielarstwa, ponoć najlepszym w tych czasach.
I tak zaczęli do niego powoli podchodzić wszyscy nauczyciele. Nawet sam Slughorn, który nie znosił wszystkiego, co było powiązane z Lordem Voldemortem, zbliżył się i coś mu szepnął, na co ten tylko się speszył i zbył go półsłówkiem.
Gdy tylko McGonagall przywitała się z Jonesem, podeszła do swojego fotela i usiadła, uważnie mu się przyglądając. Nawet się nie zdziwiła, kiedy tuż przy nim znalazła się Alecto Carrow. Wyglądała na niezbyt zadowoloną z obecności tego człowieka. W ogóle od chwili, gdy wszyscy dowiedzieli się o tym, że jej brat nie będzie nauczał już w Hogwarcie, była zdezorientowana oraz wściekła i z chęcią rzucałaby Cruciatusy na wszystkich, gdyby jej tylko podpadli.
Minerwa bardzo chciała się dowiedzieć, o czym tych dwoje dyskutuje, a choć uważała podsłuchiwanie za nieetyczne, ciekawość wzięła górę. Gdy upewniła się, że nikt na nią nie patrzy, niepewnie machnęła różdżką w ich stronę, wymawiając w myślach skomplikowaną formułę zaklęcia szpiegowskiego.
– ... i teraz sobie myślisz, że skoro podstępnie zająłeś miejsce mojego brata, to jeszcze ja będę ci wszystko ułatwiać? A figę! Prędzej pozwolę się pokonać przez pozostałości Zakonu Feniksa! – szeptała Alecto, a jej głos emanował złością.
– To nie była moja decyzja. Możesz słuchać sobie tego, co bredzi twój brat, ale to wszystko stek bzdur. To Czarny Pan postanowił umieścić mnie na jego miejscu.
– Już ci wierzę, Jones! Nawet nie jestem pewna, czy jesteś śmierciożercą! Nigdy nie widziałam cię wśród sług Czarnego Pana!
– Widziałaś mnie i to nie raz – powiedział, nawet nie kryjąc pogardy. – Prawie zawsze pod postacią kruka, ale również w szeregach jego poddanych. A może nie pamiętasz, kto rzucił na ciebie Cruciatusa, gdy na mnie wpadłaś?
Minerwa spojrzała na Alecto, widząc, jak grymas wściekłości i nienawiści na jej twarzy zmienia się w niedowierzanie i strach. Carrow stała jak wryta, nie wiedząc, co ma powiedzieć. Wyglądało na to, że jej doświadczenie z tym zaklęciem nie było zbyt przyjemne, a jak wspominał Severus, Jones musiał zapewne rzucić na nią bardzo mocną klątwę. Na usta Alecto cisnęło się milion słów, których nie była w stanie wypowiedzieć.
– Czarny Pan wie, co robi – pisnęła, patrząc na Jonesa. – Wybacz... – powiedziała z wysiłkiem, niemal się przy tym nie krzywiąc.
– Czarny Pan zawsze wybacza swoim sługom, dlatego i ja nie mam prawa, by tobie nie przebaczyć. Ale na przyszłość pamiętaj, że słowa naszego pana są prawem.
Alecto odsunęła się i natychmiast wyszła z pokoju nauczycielskiego. McGonagall chciała już zdjąć zaklęcie, gdyż Jones poruszył się delikatnie w fotelu, jakby chcąc się z niego podnieść, ale postanowiła jeszcze trochę poczekać. Przez chwilę miała wrażenie, że mężczyzna zerknął na nią kątem oka, ale gdy przyjrzała się mu uważnie, doszła do wniosku, że było to tylko zwyczajne przywidzenie. Zaskoczyło ją natomiast to, że Jones jeszcze mówi, sam do siebie.
– Naiwna – rzekł, wpatrując się w zamknięte drzwi. – Jak łatwo wmówić jej, że to Voldemort kazał mi zająć tę posadę. Nie ma nawet pojęcia jak trafne są jej podejrzenia… A jednocześnie tak dalekie od prawdy.
Minerwę zdziwiło to, że zaczął nagle nazywać Czarnego Pana Voldemortem. Już rozumiała podejrzenia Severusa co do tego, że ten mężczyzna jest dziwny i nieobliczalny. Tym bardziej, że nazwał Tego, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać jego prawdziwym imieniem.
"Muszę o tym wszystkim powiedzieć Severusowi. Albo nie, lepiej nie o wszystkim. I nie w najbliższym czasie. Nie wiadomo, co temu Jonesowi może przyjść do głowy, gdy się w jakikolwiek sposób dowie, że Severus go o coś podejrzewa" – pomyślała, wodząc wzrokiem za Jonesem. "Muszę się dowiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi."
Podchodząc do wyjścia, Jones uśmiechnął się delikatnie, czego Minerwa nie zauważyła. Wyszedł zaraz po Alecto, trzaskając drzwiami tak, że każdy nauczyciel przebywający w tej komnacie podskoczył w miejscu i odwrócił głowę w tamtą stronę, z niemym szokiem i zdziwieniem na twarzy.

***

Snape rozejrzał się groźnie po gromadzących się przy stołach uczniach – wszyscy wydawali się podekscytowani na samą myśl o rozpoczęciu następnego roku nauki w tak wspaniałym miejscu. Wzdrygnął się mimowolnie, wyczuwając radosną atmosferę, której tak nie cierpiał. Gdyby tylko mógł, jak najszybciej wyszedłby stąd do swoich komnat w lochach... ale było to wręcz niemożliwe, bo jako dyrektor Hogwartu nie dość, że miał obowiązek wypowiedzenia tej kretyńskiej mowy powitalnej, którą zdążyły mu już skutecznie obrzydzić ostatnie lata, to jeszcze musiał poczekać niemal do samego końca, aż niedorozwinięci adepci sztuk magicznych opuszczą swoje miejsca i skierują się w stronę dormitoriów. Mimo że uczniowie nie zachowywali się tak radośnie jak kiedyś, a cały hałas był o wiele mniejszy, gdyż do szkoły uczęszczały tylko te dzieci, w których żyłach płynęła przynajmniej w połowie czarodziejska krew, Snape nie odczuwał żadnej różnicy. Hałas był dla niego zawsze hałasem.
Wściekły na samą myśl, że nie będzie mógł odpocząć od tego całego zgiełku, powiódł wzrokiem po stole nauczycielskim. McGonagall, po jego lewej ręce, rozmawiała przyciszonym głosem z Flitwickiem, który co chwilę chichotał. Tuż za nim siedziały kolejno nauczycielki numerologii i astronomii – Vector i Sinistra, prawdopodobnie rozmawiające o podobieństwach tych dziedzin, obu tak samo nudnych. Zajmujący miejsce na samym końcu stołu Longbottom rozglądał się rozmarzonym wzrokiem po Wielkiej Sali.
Z kolei po prawej stronie Snape’a zasiadała Alecto Carrow, uśmiechając się lubieżnie w stronę stołu Slytherinu, cokolwiek miałby ten uśmiech oznaczać. Obok niej siedział Slughorn ("Swoją drogą, czy nie powinien siedzieć za Sinistrą, tuż przy Longbottomie?" pomyślał w międzyczasie Snape), próbujący zaczepić Jonesa gadką prawdopodobnie rozpoczynającą się od słów: "A czy czasem nie jesteś synem...". Sługa Czarnego Pana wyglądał tak, jakby chciał walnąć w nauczyciela eliksirów czymś nieprzyjemnym i powstrzymywał się tylko ze względu na dzieciaki znajdujące się w Wielkiej Sali.
Minerwa podniosła się od stołu, tłumacząc, że musi pójść po pierwszorocznych uczniów, na co Snape i tak nie zwrócił uwagi. Wciąż i wciąż, z uporem maniaka, wpatrywał się w Jonesa, próbując wyłapać każdy jego gest lub odruch, ale nie przynosiło to żadnych rezultatów. Wiedział, że ten człowiek o czymś mu przypomina, o czymś z pewnością ważnym, ale zawsze, gdy tylko o tym pomyślał, umykało mu to. Niespodziewanie poczuł dotyk innej świadomości, lekko muskającej jego własną. Nie mógł jej odgonić, a samo to wrażenie wywoływało w nim niepokój. Ktoś prawdopodobnie nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, że właśnie praktykował na nim legilimencję. W tej samej chwili Snape napotkał pusty, bezuczuciowy wzrok Jonesa. Odwzajemnił jego spojrzenie, próbując cokolwiek wyczytać z jego oczu, ale te nie wyrażały żadnych emocji, jakby miejsce, gdzie powinna znajdować się ludzka dusza, wypełniała przerażająca próżnia. Tylko na ułamek sekundy pojawił się na ich dnie lekki błysk koloru Avady, który niemal natychmiast znikł.
"Przecież oczy są zwierciadłem duszy, do cholery!" pomyślał Snape zdenerwowany. Zdecydowanie nie mógł pozwolić na to, by ten uprzykrzający życie człowiek bezprawnie panoszył się po zamku. O, nie! Na honor Slytherina, nie pozwoli na to!
"Na starość robisz się za bardzo honorowy i dobroduszny, nie sądzisz?" sarkastyczny głosik w jego głowie chciał mu najwyraźniej dać coś do zrozumienia, ale starał się go zignorować, jednocześnie przenosząc swój wzrok z Jonesa na jeden martwy punkt, gdzieś daleko na ścianie.
Nie zauważył nawet, kiedy McGonagall przyprowadziła pierwszorocznych, a Jones natychmiast skierował wzrok w jej stronę. Snape nie poświęcił ceremonii przydziału specjalnej uwagi, ale gdy spostrzegł, że wszyscy świeżo przydzieleni uczniowie zasiedli już przy stołach swoich domów, ocknął się. W końcu, jako dyrektor Hogwartu, musiał wygłosić tę przeklętą mowę powitalną. Nie lubił mówić o tym, jak to będzie fajnie i dobrze w szkole, tak jak to robił Dumbledore, bo minąłby się z prawdą. Zawsze ograniczał się do kilku treściwych zdań, nie mówiąc ani słowa ponad to, co powinien.
– Wraz z szanownym gronem pedagogicznym chciałbym przywitać zarówno nowych, jak i tych starszych uczniów – powiedział z wymuszoną grzecznością. – Na samym początku przypomnę kilka zasad, obowiązujących w szkole. Po pierwsze, jak co roku, wejście do Zakazanego Lasu jest naprawdę zakazane dla wszystkich uczniów, nie tylko pierwszorocznych. Po drugie, używanie zaklęć na korytarzach, między lekcjami, jest surowo zabronione. Po trzecie, chciałbym przedstawić... – mina Snape’a sugerowała coś innego – ... nowych nauczycieli, którzy podejmą w tym roku pracę w Hogwarcie. Profesor Neville Longbottom na stanowisku nauczyciela zielarstwa. – Neville wstał, niepewnie się uśmiechając. – Oraz profesor Michael Jones, który zajmie posadę nauczyciela obrony przez czarną magią.
Jones nie pofatygował się nawet, by podnieść się z miejsca, jedynie kiwnął delikatnie głową w stronę uczniów. Na twarzach większości, głównie Gryfonów i Krukonów, ale również Puchonów, gościła niezaprzeczalna obawa i jawna niechęć w stosunku do nieznajomego. Niektórzy zaczęli nagle konspiracyjnie szeptać, od czasu do czasu odwracając się to do swoich przyjaciół, to w stronę stołu nauczycielskiego, rzucając w stronę profesora wymowne spojrzenia. Jedynie Ślizgoni starali się zachować względny spokój i ciszę, choć i oni zdawali się być zaskoczeni tą nagłą zmianą nauczyciela obrony przed czarną magią.
Kolacja rozpoczęła się na dobre. Wszędzie było słychać odgłos uderzania sztućców o talerze czy pucharów z sokiem dyniowym o drewniane stoły, mieszający się ze szmerem prowadzonych przez uczniów rozmów. Snape nie mógł się na niczym skupić, a nawet nie był głodny, więc, nie zważając ani na pomruki zdziwienia uczniów, ani na oburzone spojrzenia niektórych nauczycieli, wstał od stołu i pomimo swoich obowiązków, wyszedł bocznymi drzwiami z Wielkiej Sali.
Nie powędrował w stronę komnat dla dyrektora, lecz dobrze znaną mu od lat drogą do lochów, gdzie znajdowała się jego stara, teraz nieużywana sypialnia. Szedł do niej zawsze, kiedy tylko chciał od wszystkich odpocząć, wiedząc, że nikt mu tam w niczym nie przeszkodzi. A teraz właśnie odczuwał potrzebę samotności.
– Anguis in herba – wyszeptał do zawieszonej na drzwiach kołatki, bardzo przypominającej węża.
Po chwili drzwi do jego komnaty otworzyły się z cichym trzaskiem, a on wszedł, nieco zbyt energicznie zamykając je za sobą. Pierwszym, co zrobił zaraz po znalezieniu się w swojej kryjówce, było podejście do gablotki, gdzie przechowywał alkohol. Jednym, zamaszystym ruchem ręki wyciągnął napoczętą, litrową butelkę prawdziwej, mugolskiej szkockiej whisky. Upił trochę bursztynowego płynu, nie wyciągając nawet szklanki, po czym usiadł na najbliższej sofie i oparł się wygodnie o oparcie. Alkohol był jednym ze skuteczniejszych lekarstw na jego zmartwienia, do czego przed nikim się nie przyznawał. Jeszcze uznaliby go za alkoholika, a przecież napoje z procentem pił naprawdę tylko wtedy, kiedy musiał.
Zawartości butelki z każdą chwilą ubywało, a kiedy Snape wypił już połowę, rozległo się pukanie do drzwi, które całkowicie zignorował. Dało się słyszeć dość niewyraźne przekleństwo, a następnie rozległ się czyjś zniecierpliwiony głos i po chwili drzwi otworzyły się na oścież. W wejściu stała mocno poirytowana McGonagall.
– Wiesz co, Severusie... Spodziewałam się po tobie czegoś bardziej twórczego. Wąż w trawie. Przecież to takie typowe dla Ślizgonów.
W odpowiedzi na to bąknął niewyraźnie pod jej adresem parę niezbyt miłych słów, obdarzając ją wzrokiem "à la Snape", co całkowicie zignorowała.
Podeszła do niego żwawym krokiem, a będąc już tuż obok, stanęła w miejscu, bacznie mu się przyglądając. Jej wyczulone, kocie zmysły podpowiadały jej, że w powietrzu unosi się zapach słodkawego alkoholu. Uniosła wysoko brew i pokręciła głową, jakby chciała powiedzieć: "zachowujesz się gorzej niż dzieciak".
– Jesteś pijany – stwierdziła, patrząc w jego lekko zamglone oczy, a widząc, że Snape zamierza otworzyć usta, dodała: – I nie mów mi, że jest inaczej.
– Nie jestem pijany. To, że wypiłem trochę alkoholu, nie oznacza, że nie jestem w stanie myśleć normalnie – odgryzł się. – A jeżeli tak bardzo mi nie wierzysz, to Accio E.P.U.A.!
McGonagall spojrzała na niego przymrużonymi oczami, kiedy w ich stronę poleciała mała buteleczka z eliksirem barwy jasnej, przezroczystej żółci.
– Co ma znaczyć E.P.U.A?
– Eliksir Przeciw Upojeniu Alkoholowemu – mruknął. – Niweluje alkohol zawarty w organizmie, jak również aldehyd octowy, odpowiadający za tak zwanego kaca, który powstaje na skutek spalenia alkoholu w organizmie człowieka.
Ostrożnie odkorkował butelkę, nie zważając na marszczącą brwi McGonagall, która nie zrozumiała niektórych jego słów dotyczących mugolskiej chemii, i za jednym zamachem wypił całą jej zawartość, niemal się przy tym nie krzywiąc. Po chwili lekkie zawroty głowy, jak i mulenie w żołądku ustąpiły i poczuł, jak po całym jego wnętrzu rozlewa się przyjemne ciepło.
– Zdecydowanie lepiej – powiedział do siebie tak cicho, żeby nie usłyszała tego McGonagall. – Skąd wiedziałaś, Minerwo, gdzie jestem? – spytał już o wiele głośniej.
– Zawsze się tu chowasz, gdy masz jakieś humory... – rzekła, opierając ręce na biodrach.
– Od kiedy... – zaczął, wstając z fotela.
– Nie martw się, od niedawna. Jakiś czas temu pewien uczeń napomknął mi, że widział dyrektora błąkającego się po lochach. A wiedząc, że masz jeszcze komnaty w tym zimnym miejscu, zrozumiałam, że zawsze się tu ukrywasz... – Gdy to mówiła, na jej ustach pojawił się uśmiech.
– Ale wcześniej chciałaś mnie tu znaleźć, choć nie wiedziałaś, gdzie dokładnie przebywam... – Snape skrzyżował ręce na piersi, a na jego twarzy odmalował się grymas niezadowolenia.
– Severusie, nie pora na to, by się kłócić, kto, co, jak i dlaczego. Przyszłam tu po to, by porozmawiać o nowym nabytku Sam-Wiesz-Kogo.
Snape przewrócił oczami i wymamrotał do siebie parę nieprzyjemnych słów. Przecież nie przyszedł tu po to, by jeszcze bardziej się denerwować.
– Nie wiem, co o tym sądzić, ale zdaje mi się, że ten Jones jest bardzo zmienną osobą. Sam mówiłeś, że dla ciebie był bardzo nieprzyjemny, za to na innych nauczycielach wywarł dobre wrażenie...
– Pamiętaj, Minerwo, że pozory mylą – burknął. – Może wyglądać na człowieka godnego zaufania, a w rzeczywistości być diabłem wcielonym.
– A skąd to niby wiesz? Zdawało mi się, że zachowuje się tak tylko w stosunku do śmierciożerców. Do Alecto Carrow też nie odzywał się przyjaźnie... Wygląda na to, że ma do was jakiś uraz, tylko nie wiem jaki...
Snape zamyślił się na chwilę. Sama McGonagall powiedziała, że nowy nauczyciel obrony nie miał ani krzty szacunku do Alecto, a on wiedział, że do jej brata również nie był pozytywnie nastawiony. To by się zgadzało z tym, że Snape znał już Jonesa, jeszcze zanim ten został sługą Czarnego Pana. Tylko kiedy mógł go spotkać, skoro nie uczył w tym samym czasie, co Carrowowie? Na pewno należał do jednego z młodszych roczników, zaczynając od roku Pottera i tych innych. Bo na pewno nie do starszych. Jones miał tak na oko około dwudziestu trzech-czterech lat i mógł rozpocząć naukę w latach 1991-92. Z drugiej strony, gdyby tak rzeczywiście było, Snape musiałby kojarzyć to imię i nazwisko, jak i samą twarz. Co by oznaczało...
– Czy jest możliwa transmutacja człowieka tak, aby wyglądał inaczej niż w rzeczywistości? – zapytał, zaczynając chodzić po pokoju.
– Tak, ale Hogwart posiada zabezpieczenia, które to uniemożliwiają. Spoza transmutacji, chyba można jedynie wykorzystać do tego celu Eliksir Wielosokowy, ale, jak zauważyłeś, do tej pory Jones ani razu nie pił niczego podejrzanego.
Snape zmarszczył brwi i spojrzał na nią jeszcze raz, aby upewnić się w tym, co powiedziała, ale ta tylko pokiwała głową, smutno się uśmiechając. Przeczuwała, o czym myślał w tej chwili Snape.
– Nie jestem pewna, kim może być Jones, ale tak jak ty wiem, że z pewnością nie wygląda tak, jak się nam wszystkim pokazuje. Nie znam innego sposobu na to, aby człowiek zmienił swój wygląd, nie korzystając z transmutacji czy eliksirów. Ale to nie oznacza, że taki sposób nie istnieje…

***

Klęczał przed Czarnym Panem na marmurowej podłodze, modląc się w duchu o jak najszybszą i bezbolesną śmierć. Wiedział, że zrobił coś nie tak, ale nie mógł zrozumieć, gdzie popełnił błąd. Voldemort patrzył na niego z obrzydzeniem, a jego wierny sługa uśmiechał się złośliwie, turlając w palcach swoją różdżkę.
– Zawiodłem się na tobie, Severusie – powiedział Voldemort wyniośle. – Zdradę karzę śmiercią, wiesz o tym?
Snape miał tego doskonałą świadomość. Nikomu nie wolno było zawieść zaufania Czarnego Pana. Zdawał sobie sprawę, że tym razem nie uniknie śmierci. Nie miał siły na wypowiedzenie żadnych słów, ale uniósł głowę, by spojrzeć w czerwone oczy Jonesa.
– Śmierć z moich rąk jest zaszczytem... – ciągnął dalej jego pan. – Nie mam zamiaru brudzić swych rąk plugastwem. Zabij go... – wysyczał w stronę Jonesa.
Snape poczuł, jak jego ciało w jednej sekundzie drętwieje i unosi się bezwładnie nad posadzkę. Wiedział, że zbliżał się koniec. Jones podszedł wolnym krokiem i stanął tuż koło Snape’a, który poczuł emanującą od niego moc. Niespodziewanie mężczyzna ściągnął kaptur.
– Potter? – wyszeptał Snape, zmuszając swoje usta do jakiegokolwiek wysiłku.
Harry Potter obdarzył go tym samym szaleńczym uśmiechem, którym Czarny Pan obdzielał śmierciożerców, mówiąc o swoich planach. Spojrzał na Snape'a z taką nienawiścią, iż po plecach Mistrza Eliksirów przebiegł nieprzyjemny dreszcz.
– Czekałem na to przez siedem lat – Potter wyszeptał z groźbą, czającą się w głosie. – Teraz nikt mi tego nie odbierze. Avada Kedavra!
Snape jeszcze przez chwilę widział, jak zielona błyskawica leci w jego stronę, ale gdy miała już go sięgnąć, obudził się tak gwałtownie, iż omal nie spadł z łóżka. Otworzył oczy i powoli, nieprzytomnie rozejrzał się po swojej komnacie. Przetarł dłonią spocone czoło, upewniając się, że ten koszmar nie był prawdą.
– To tylko sen... To tylko sen... – zaczął powtarzać jak mantrę.
Ale ten koszmar był tak realistyczny, tak prawdziwy jak jawa. Tylko co w tym śnie robił Potter? I dlaczego Jones przemienił się w jego znienawidzonego ucznia?
Snape nigdy nie był dobry we wróżbiarstwie, dlatego, jak na swoje liche szczęście, nie mógł poprawnie zinterpretować tego, dość oględnie mówiąc, przerażającego snu. Nie zamierzał iść do tej starej nietoperzycy Trelawney, wiedział bowiem, że poza minimalnym talentem do wygłaszania przepowiedni, nie znała się za dobrze na wróżeniu.
Po dłuższym namyśle Snape doszedł do wniosku, że Jones przemieniający się nagle w Pottera prawdopodobnie oznaczał to, że z nowym nauczycielem obrony przed czarną magią będzie miał tyle samo kłopotów, co kiedyś z synem swojego największego wroga. "Ale to był również syn Lily, nie pamiętasz?", szepnęło mu sumienie. Natychmiast je w sobie stłamsił.
Klnąc dość głośno, ubrał się i skierował w stronę Wielkiej Sali, by zjeść śniadanie. Zegarek wskazywał dopiero siódmą, więc przy stołach nie było jeszcze prawie nikogo. Prawie. Jones właśnie jadł śniadanie, o ile dziobanie bekonu widelcem można nazwać jedzeniem. Snape uśmiechnął się mściwie, przy okazji zastanawiając się nad powodem złego samopoczucia tego człowieka.
"Ciekawe… Czyżby Czarny Pan wezwał go w nocy do siebie, nie pozwalając mu zmrużyć oka?" Myśli Snape’a same powróciły do tego tematu, a on im w duchu przytaknął, uśmiechając się pod nosem.
Po najedzeniu się, wyszedł z Wielkiej Sali, kierując się prosto do swojego gabinetu. Usiadł za biurkiem, a jedno spojrzenie na dokumenty, które miał wypełnić, odebrało mu chęć do życia.
– Ciężki dzień, co?
Snape odwrócił się, napotykając przenikliwy wzrok niebieskich oczu Albusa Dumbledore'a, który uśmiechał się zza ram swojego portretu. Snape posłał mu zrezygnowane spojrzenie, wzdychając ciężko.
– Zaproponowałbym teraz cytrynowego dropsa, ale niestety nie jest to możliwe – rzekł Dumbledore, nadal się uśmiechając, a w jego oczach zamigotały jasne iskierki.
– Dziękuję, Albusie, za twoją uprzejmość, ale nie potrzebuję litości...
– Chciałem ci tylko pomóc, mój drogi chłopcze. – Dumbledore poprawił okulary-połówki, wpatrując się w swojego następcę z uwagą. – Stało się coś złego, Severusie?
– Nie, skądże – odparł Snape ironicznie, siadając z impetem w fotelu. – A co niby miało się stać?
– Znam cię, Severusie, bardzo długo i wiem, że coś cię trapi – rzekł Dumbledore ojcowskim tonem. – Powiedz, co.
Snape zrobił jedynie minę bardzo obrażonego dziecka, krzyżując ręce na piersiach, po czym spojrzał na byłego dyrektora wzrokiem, który mógłby przestraszyć nie tylko bojaźliwego Puchona, ale nawet odważnego Gryfona. Albus Dumbledore nie zwrócił na to uwagi, tylko błysk w jego oczach zdradzał rozbawienie.
– To nie jest śmieszne, Albusie! – burknął Snape, marszcząc gniewnie brwi.
– A czy ja mówię, że mnie to bawi? Chcę ci tylko pomóc.
– Jeżeli powiem ci, o co chodzi, zostawisz mnie w spokoju? – spytał podejrzliwie Snape.
– Obiecuję. A teraz mów.
Snape, chcąc czy nie chcąc, wziął głęboki oddech i zaczął opowiadać. Powtórzył wszystko, co wiedział o Jonesie, wyjawił swoje podejrzenia na jego temat, a także to, co myśleli o tym mężczyźnie pozostali członkowie kadry nauczycielskiej. Dumbledore przysłuchiwał się temu z powagą, marszcząc czoło.
– Hmm... Szkoda, że nie było mnie w Hogwarcie, kiedy on przybył – powiedział Albus ze smutkiem, patrząc w jakiś nieokreślony punkt przed sobą. – Mógłbym powiedzieć więcej na jego temat...
– Ale o co chodzi, Albusie?
– Czy zachowanie Michaela Jonesa nie wydało ci się dziwne? – Widząc, jak Snape kręci głową, Dumbledore ciągnął dalej: – Bo był kiedyś w Hogwarcie uczeń, który zachowywał się bardzo podobnie. Tom Riddle.
Snape omal nie spadł z fotela, słysząc to. Patrzył w milczeniu na portret byłego dyrektora, mając nadzieję, że się przesłyszał, ale Dumbledore spojrzał na niego ze smutkiem.
– Co? – spytał słabo Snape. – Twierdzisz, że Jones zachowuje się tak jak Czarny Pan? Albusie, chcesz powiedzieć, że ten człowiek mógł zostać przez niego opętany?
– Może nie o to dokładnie mi chodziło, ale coś w tym stylu.
Snape słuchał z powątpiewaniem i choć chciał, nie mógł uwierzyć, że Michael Jones mógł być przez tyle lat ubezwłasnowolnioną kukiełką Czarnego Pana. Mimo niezaprzeczalnych faktów, potwierdzających tą tezę, nie pasowała mu jedna rzecz – dlaczego ten człowiek, choć omotany siecią Voldemorta, nadal potrafił nienawidzić śmierciożerców?
– Ale, Albusie! Skoro Jones jest opętany, to dlaczego zachowuje się tak dziwnie i nieprzewidywalnie?
– Abyśmy mogli to wyjaśnić, Severusie, chciałbym, żebyś miał na niego oko.
– To znaczy, że mam SZPIEGOWAĆ Jonesa?
Ten dzień zaczynał robić się dla Snape'a coraz ciekawszy...

Edit: Błąd z kwasem octowym poprawiony. Tak to już jest, jak o jednym się myśli, a o drugim się pisze.
*Kaja się do samej ziemi*
Calisso, wybacz, jestem wredna i leniwa - kopiowane:

Calisso, co ja mam napisać? Nie potrafię, nie umiem skomentować tego rozdziału!
Mam wrażenie, że wcześniej już Ci wszystko powiedziałam! Ale cóż, mam ambitny plan umieszczenia tego komentarza. Teraz. Więc, na co jeszcze czekam? Ad rem:

Rozdział jest ciekawy, jak poprzedni. Podobała mi się scena w pokoju nauczycielskim i podsłuchana przez Minerwę rozmowa. Chociaż nie wydaje mi się, żeby Johnes przypadkiem dodał to, co dodał niby do siebie już po wyjściu Carrow. Moim zdaniem, gość doskonale wiedział, że McGonagal go słyszy i te słowa, były przeznaczone dla niej. Nie znaczy to jednak, że widzę w tym jakiś sens! Po co sprzymierzeniec Voldemorta miałby miałby przekazywać informacje członkowi Zakonu? Chyba, że fałszywe. Och, koniec tych rozważań! Dowiem się z czasem.
Sen Severusa, z początku był bardzo, bardzo realistyczny... Jako osoba w pełni zgadzająca się z teorią Freuda i jemu podobnych, muszę stwierdzić, że przemówiła do mnie wizja podsunięta mu przez podświadomość Snape'a. Zaginiony Potter - pojawiający się Johnes. Czy to możliwe? No cóż, jestem pewna, że nie przestanę nad tym myśleć!
No i polecenie Albusa: szpiegować Johnesa. Jak to wyjdzie Mistrzowi Eliksirów?
Czekam niecierpliwie na kolejny rozdział, Wena(-Gryffona) u Twych stóp.

Ściskam
Anaphora

PS: udało mi się!
Raz szpieg na zawsze szpiegiem pozostanie, więc z śledzenie Jonesa nie będzie dla niego trudne. Czego się dowie? Pewnie tego, czego już domyślają się czytelnicy, ale jestem ciekawa jaka będzie jego reakcja.

Mój kochany Neville! Kto jak nie on powinien zostać nauczycielem Zielarstwa, pod tą częścią Epilogu IŚ pospisuję się obiema łapkami!

Snape robiący sceny jakoś do gustu mi nie przypadł. Powinien całą ucztę siedzieć i posyłać mordercze spojrzenie w stronę rozwydrzonych bachorów, aby impreza sama z siebie szybko się skończyła. Aha! Błąd, kaca powoduje nie kwas a aldehyd octowy.

Styl masz zupełnie inny niż ja i niektóre zdania budowane przez Ciebie zdania brzmią dla mnie… no, z braku lepszego określenia, ciężko, ale jako ktoś rozmiłowany w stylu podniosłym, wręcz retorycznym nie powinnam się w tej kwestii wypowiadać.
Ogólne wrażenie po dwóch rozdziałach? Jest nieźle, ale mnie nie powaliło. Takie cztery z plusem.

Czekam na następną część.
Arachne
Rozdział 3
Sekrety

W gabinecie panowała napięta atmosfera. Severus chodził w tą i z powrotem, stukając obcasami. W pewnym momencie stanął w miejscu, po czym ruszył ponownie tylko po to, by po chwili się zatrzymać. Byli dyrektorzy siedzieli w swoich ramach, udając, że śpią, przy czym uważnie słuchali wymiany zdań pomiędzy Snape'em a Dumbledore'em.
– Tak, Severusie. – Albus uśmiechnął się z obrazu, widząc zdegustowaną minę swojego przyjaciela. – O to mi właśnie chodzi.
– Mam szpiegować Jonesa?! Niby jak?
– Od czego jest różdżka, Severusie? A przede wszystkim, posiadasz odpowiednie umiejętności...
– Albusie, ty chyba nie mówisz tego poważnie!
– Jak najbardziej.
Snape wrócił do krążenia po pokoju, od czasu do czasu zginając ze złości palce prawej ręki w pięść. Czuł, jak przez jego całe ciało przepływa impuls gniewu. Mimo że czarodziej nie żył od kilku lat, nawet teraz doprowadzał go do białej gorączki. Dokładnie tak, jak za dawnych czasów.
Wiele razy chciał coś powiedzieć, ale gdy już otwierał usta, nie mógł wydusić z siebie żadnego konkretnego słowa. Jakby przebywanie tuż przy portrecie starego przyjaciela sprawiało, że wszystko, co chciał przekazać, okazywało się być niezbyt dobrym argumentem. Czuł się jak młody uczniak, strofowany przez nauczyciela za nieodpowiednie zachowanie. Nienawidził tego uczucia. Doprowadzało ono go do szału. Wziął głęboki oddech i wypuścił powietrze mamrocząc z irytacją:
– To powoli zaczyna robić się śmieszne...

***

Odkąd do szkoły przybyło rodzeństwo Carrow, obrona przed czarną magią i mugoloznawstwo stały się przedmiotami obowiązkowymi. Nie zwracano uwagi na to, jakie kto dostał oceny z sumów i które z przedmiotów wybrał do klas owutemowych – wszyscy musieli uczęszczać na te zajęcia.
Szóstoroczni Krukoni powoli zaczęli schodzić się do klasy, rozglądając się z ciekawością po sali, która diametralnie zmieniła się od ich ostatnich zajęć. Dotąd prawie puste pomieszczenie wypełniono dziwacznymi przedmiotami, najczęściej czarnomagicznymi, ale również tymi służącymi do obrony przed czarną magią. Gdzieniegdzie na ścianie wisiały ruchome obrazy przedstawiające różne magiczne stwory, od złośliwych chochlików kornwalijskich po piękne wile i co chwilę zmieniające wygląd boginy.
Snape, przebywający w klasie pod Zaklęciem Kameleona, przyglądał się temu wszystkiemu z zainteresowaniem, choć nie chciał się przyznać do tego, że pochwala sposób urządzenia przez Jonesa klasy. Z niewielkim przekonaniem stwierdził, iż Jones bądź co bądź zna się na swojej pracy. Co wcale nie oznaczało, że będzie mieć pozytywny stosunek do uczniów. Ci w większości rozmawiali między sobą ściszonym głosem, inni spoglądali nerwowo na drzwi, za którymi znajdował się gabinet nauczyciela. Snape stał pod ścianą i czekał, aż wszyscy znajdą się w klasie, po czym zajął miejsce przy najbardziej oddalonej ławce, ale skierowanej tak, iż miał dość dobry widok na biurko i wszystko, co znajdujdowało się w jego pobliżu.
Jones zszedł po schodach ze swojego gabinetu równo z dzwonkiem rozpoczynającym lekcję, po czym rozejrzał się obojętnym wzrokiem, oceniając uważnie wszystkich obecnych w sali. Rozmowy nagle ucichły, a głucha cisza w klasie była wręcz nienaturalna. Każdy patrzył z trwogą i wyczekiwaniem na nauczyciela.
– Ehm... Ehm... Jak już wiecie, nazywam się Michael Jones i w tym roku będę uczyć was tego przedmiotu – powiedział, spoglądając na przestraszonych uczniów. – Mam za zadanie sprawdzić i uzupełnić waszą wiedzę, która z pewnością nie jest taka, jaka powinna być na waszym poziomie. Profesor Carrow z pewnością o to zadbał. Zanim zaczniemy lekcję, czy chcecie zadać jakieś pytanie na mój temat?
Krukoni spojrzeli po sobie, na ich twarzach gościło zdziwienie i niedowierzanie. Ale żaden z nich nie odezwał się, nikt nie był na tyle odważny, by cokolwiek powiedzieć.
– Nie? W takim razie przeczytam listę obecności. Gdy wyczytam nazwisko, niech dana osoba wstanie i powie o sobie parę słów.
Jones zaczął wyczytywać nazwiska z listy, a uczniowie wstawali ze swoich miejsc, trzęsąc się ze zdenerwowania i strachu. Gdy zrozumieli, że nauczyciel nie jest groźny, a uśmiecha się do nich zachęcająco, uspokoili się i coraz to śmielej odpowiadali, dzięki czemu sprawdzenie obecności przebiegło w miarę szybko i sprawnie.
Kiedy ostatnie nazwisko zostało przeczytane i Rachael Storm usiadła na swoje miejsce, Jones schował listę i przekartkował leżące na biurku notatki, po czym przemówił.
– Na dzisiejszej lekcji zajmiemy się tematem, który powinien zostać omówiony w klasie piątej, ale widzę, że tak się nie stało. Otóż, będziemy mówić o Zaklęciu Patronusa. Ktoś wie, co to za zaklęcie?
Miny Krukonów oznajmiały, że większość z nich słyszała o patronusie. Nikt jednak nie podniósł ręki, przez co Jones pokiwał z rezygnacją głową.
– Nie musicie się mnie bać, ja nie gryzę. To jeszcze raz: ktoś umie odpowiedzieć na moje pytanie?
Tym razem kilkoro uczniów podniosło ręce do góry.
– Tak już jest o wiele lepiej – powiedział mężczyzna, uśmiechając się nieznacznie. – Proszę o odpowiedź, panie Johnson.
Dobrze zbudowany chłopiec o jasnych włosach podniósł się z krzesła, po czym wziął głęboki oddech.
– Jest to zaklęcie przywołujące naszego osobistego patrona, który przegania dementorów, profesorze.
– Wspaniale. Pięć punktów dla Ravenclawu. Tak jak powiedział nam wasz kolega, jest to zaklęcie przywołuje naszego opiekuna, który ma odganiać dementorów. Jak wiecie, są to stworzenia, które odpychają wszystkie nasze szczęśliwe wspomnienia, sprawiając, że popadamy w otępienie, a potem – w silne przygnębienie. W skrajnych przypadkach wysysają duszę, sprawiając, że ich ofiara staje się na zawsze żyjącą, ale bezmyślną rośliną. Zaklęciem Patronusa przywołujemy swojego patrona, który jest pewnego rodzaju opiekunem, obrońcą. Nie jest on stworzeniem, nie ma też cielistej formy. To jedynie pozytywna energia, przybierająca kształty zwierząt. U każdego człowieka ma swój indywidualny wygląd, a ponieważ nie można go podrobić – jest znakiem rozpoznawczym. Warto też dodać, że forma patronusa wcale nie musi się zgadzać z formą animagiczną u czarodziejów.
Krukoni chłonęli całą wiedzę, patrząc jak urzeczeni na Jonesa. Snape wykrzywił z irytacji wargi. "Ten człowiek potrafi oczarować niemal każdego", pomyślał. "Wkrótce okaże się, że tylko ja widzę jego prawdziwą naturę."
– Proszę mi powiedzieć, w jaki sposób można przywołać patronusa?
Tym razem rękę podniosła tylko jedna dziewczyna o kruczoczarnych włosach.
– Tak, panno Storm?
– Podczas rzucania zaklęcia należy pomyśleć o jakimś szczęśliwym wspomnieniu. Im szczęśliwsze wspomnienie, tym patronus jest silniejszy – odpowiedziała.
– Otóż to. Nie liczą się tylko szczęśliwe uczucia, wrażenia, jak dla przykładu pierwszy lot na miotle, ale takie z prawdziwego zdarzenia, które są trwałe, trudne do zniszczenia, dające nadzieję.
Wielu Krukonów zrobiło minę, jakby wiedzieli o tym od niemal zawsze i uważali, że profesor niepotrzebnie o tym przypomina. Jones położył na chwilę ręce na piersiach, przechylając lekko głowę, przez co miało się włażenie, że jego spojrzenie potrafi paraliżować.
– A teraz przedstawię wam, jak działa zaklęcie patronusa. Proszę przyjrzeć się temu z uwagą. Expecto Patronum!
Z różdżki mężczyzny wyleciała najpierw srebrzystoszara mgiełka, która po chwili ukształtowała się w wysokiego na cztery stopy gryfa – pół lwa, pół orła. Widok ten zaparł dech w piersiach Krukonów, którzy w tej chwili potrafili powiedzieć tylko "och" i "ach". Gryf przeszedł majestatycznie po całej klasie, by każdy mógł przez chwilę dokładnie mu się przyjrzeć. Snape mruknął z przekąsem coś o Gryfonach dokładnie w chwili, gdy stwór przeszedł koło niego i był prawie pewny, że przyglądał się mu z uwagą. "To było dziwne."
Po zrobieniu obchodu, gryf usiał naprzeciw Jonesa, leniwie machając ogonem.
– Tak więc już wiecie, jak to wygląda. Proszę mi powiedzieć, do czego jeszcze można wykorzystać patronusa, nie licząc ochrony. Tak?
Niski, pulchny chłopiec, który trzymał rękę w górze od chwili, gdy Jones zaczął zadawać pytanie, uśmiechnął się.
– Za jego pomocą można przesyłać wiadomości do innych osób, profesorze.
– Zgadza się, panie Dalton. Kolejne pięć punktów trafia na konto Ravenclawu.
Wszyscy Krukoni spojrzeli na gryfa, który otworzył szeroko dziób i zamiast wydawać odgłos charakterystyczny dla swojego gatunku, odezwał się głosem Jonesa.
Niektóre Krukonki pisnęły z zachwytu, zaś pozostali uczniowie otworzyli szeroko usta na widok odpowiadającego gryfa. "Jakby nigdy wcześniej nie widzieli mówiącego patronusa", burknął w myślach Snape, potrząsając głową ze zrezygnowaniem.
– Profesorze? – odezwała się Rachael, spoglądając na Jonesa.
– Tak, panno Storm?
– Czy na lekcji będziemy próbować rzucać zaklęcie patronusa?
Snape był ciekawy reakcji Jonesa na to pytanie. Wiedział, że Czarny Pan nie chciałby, by ktokolwiek nauczał uczniów, jak wyczarować patronusa, bo dzięki temu nie mógłby z takim powodzeniem siać grozy i strachu za pomocą byłych strażników Azkabanu. Już był niemal pewny, jaka padnie odpowiedź, widząc minę Jonesa, ale ten tego dnia zaskoczył go ponownie. Pochmurna mina mężczyzny została zastąpiona uśmiechem, po czym odpowiedział:
– Możecie spróbować, ale nie obiecuję, że dzisiaj uda wam się wyczarować coś więcej niż jakąś małą srebrną chmurkę.
W głowie Snape'a błąkały się różne dziwne i przerażająco chaotyczne myśli. Próbował poukładać sobie wszystko, co do tej pory dowiedział się o tym człowieku. Jednak za każdym razem, kiedy chciał ocenić zamiary mężczyzny, coś mu w tym przeszkadzało.
Snape jeszcze przez chwilę się ze sobą spierał, więc nie zauważył, iż pomimo tego, że wciąż był pod Zaklęciem Kameleona, Jones spojrzał prosto na niego, marszcząc brew. Mężczyzna potrząsnął lekko głową, przez co z kucyka wyszło parę włosów, następnie wyszedł zza biurka, machając delikatnie różdżką, w ten sposób rozsuwając biurka i krzesełka pod ścianę sali. Następnie pokazał uczniom, gdzie powinni się poustawiać.
– Zanim wypowiecie formułę zaklęcia, pomyślcie o czymś szczęśliwym.
Krukoni wymachiwali zawzięcie różdżkami, wypowiadając formułkę zaklęcia, ale nic im z tego nie wychodziło. Najbardziej zapalczywym uczniom poczerwieniały policzki z wysiłku, niektórzy wciąż próbowali, zaś reszta poddała się, siadając na ławkach i rozmawiając ze sobą podekscytowanymi głosami.
Lekcja dobiegła końca, a tylko Rachael Storm udało się wyczarować mgiełkę, która przybrała niewyraźny, niemożliwy do określenia kształt, za co otrzymała dziesięć punktów dla swojego domu. Wszyscy, za wyjątkiem Snape'a, wyszli z klasy, rozmawiając z sobą podnieconymi głosami.

***

Minerwa od samego rana była w niezbyt dobrym humorze – miała takie wrażenie, jakby wstała lewą nogą. Podniosła się z łóżka i szybkim krokiem przemierzyła całą odległość dzielącą ją od łazienki. Pierwszą rzeczą, jaką zrobiła, było podejście do lustra.
Ujrzała tam kobietę w podeszłym wielu, z dość długimi, poprzeplatanymi siwizną czarnymi włosami i o lekko podkrążonych ze zmęczenia oczach. Na twarzy odznaczało się już wiele zmarszczek, wskazujących na wiek i doświadczenie życiowe. Ona sama spoglądała w swoje odbicie, uśmiechając się ponuro, marszcząc brwi, a następnie układając usta w wąską linię.
Pamiętała, że jeszcze za życia Albusa nie wyglądała tak staro. Wydarzenia, które miały miejsce w ciągu ostatnich kilku lat, sprawiły, że nie miała już tyle siły, co kiedyś. Ta bezsensowna wojna odcisnęła na niej kolejne piętno, zabierając nadzieję na lepsze jutro.
Założyła na siebie ulubioną szatę w kolorze ciemnej zieleni, związała włosy w kok i wyszła z łazienki. Zgarnęła ze stołu wszystkie potrzebne papiery i wyszła ze swych komnat.
Nawet nie zauważyła, kiedy przeszła przez hogwarckie korytarze i znalazła się w Wielkie Sali. Do stołu nauczycielskiego podeszła powolnym krokiem. Jak zwykle usiadła na swoim miejscu i od razu zorientowała się, że kogoś brakuje. Nigdzie nie było Severusa Snape'a.
Minerwa przez te wszystkie lata, kiedy Snape był dyrektorem, zdążyła przyzwyczaić się do jego częstych nieobecności na posiłkach. Rzadko na nich bywał, a jak już przyszedł, to krzywił się. Nikt nie wiedział, dlaczego, ale niektórzy domyślali się, iż w myślach narzekał na zachowanie uczniów przy stole.
Nałożyła sobie musli do miseczki i zalała je świeżym mlekiem. Po swojej lewej stronie słyszała cichą rozmowę pomiędzy Jonesem a Horacym.
– ... nie, panie Slughorn. Moim ojcem nie jest żaden Kalisto Jones, który opracował skład Eliksiru Słodkiego Snu, ani ten Abaras Jones, który sklasyfikował ogniste salamandry do żywiołaków.
– A może... – zaczął Slughorn, jednak przerwano mu w połowie zdania
– Nie chciałbym być niemiły, profesorze, ale teraz nie mogę z panem rozmawiać. Muszę zjeść szybko śniadanie, bo się spieszę.
Mężczyzna poprawił szatę, i nie zwracając uwagi na Slughorna, który prosił go, aby jeszcze chwilę z nim porozmawiał, podszedł do pustego miejsca obok Minerwy, przyglądając się jej z uwagą, jakby czekał, aż powie, że to miejsce jest zajęte. Jednak niczego takiego nie usłyszał, dlatego odsunął krzesło od stołu, chcąc na nim usiąść.
– Dzień dobry, profesor McGonagall – powiedział, wciąż usilnie ignorując Slughorna.
Minerwa skierowała obojętny wzrok na nauczyciela eliksirów, który ukradkiem zerkał na Jonesa w wyczekiwaniu. Kiwnął zachęcająco głową, ale mężczyzna spojrzał na niego obojętnie, nie mrugając nawet powieką, i się odwrócił. Horacy po chwili uśmiechnął się smutno, a następnie ponownie zabrał się za jedzenie jajecznicy, sprawiając wrażenie, jakby to, co się przed chwilą wydarzyło, nie miało miejsca.
– Dzień dobry, panie Jones – odpowiedziała po chwili zamyślenia.
Podczas wczorajszej rozmowy ze zdenerwowanym Snape'em usłyszała wiele ciekawych rzeczy. McGonagall dowiedziała się przede wszystkim o stosowaniu przez Jonesa różnych metod nauczania: Gryfoni uczyli się o zaklęciach defensywnych i ofensywnych, Krukoni poznawali dość ambitne czary, Ślizgoni uczyli się czarnej magii, zaś Puchoni byli traktowani z przymrużeniem oka. Minerwa, pomimo tego, że była opiekunką Gryffindoru, nienawidziła takiego podziału pomiędzy "lepszymi", a "gorszymi". Jednak nie komentowała tego. Musiała wpierw poznać powody tego zachowania, o ile małomówny mężczyzna cokolwiek powie.
– On tak zawsze? – Ciszę przerwał Jones, zwracając się do niej uprzejmie.
– Horacy?
Minerwa była niemalże pewna, że mężczyzna jęknął w duchu, ale nic nie powiedziała. Odwróciła się i wyprostowała, a gdy miała już ponownie zabrać się za jedzenie zmiękczonych od mleka płatków, usłyszała trzepotanie skrzydeł. Uniosła głowę ku górze i spostrzegła zbliżające się sowy: od szkolnych płomykówek, po szarobrunatne puszczyki, aż do pomarańczowookich puchaczy.
McGonagall usłyszała świst tuż koło ucha i odwróciła głowę w stronę Jonesa. Tuż przed nim, obok talerza, siedziała okazała uszatka, bacznie jej się przyglądając. Wyciągnęła przed siebie nóżkę z małym, lekkim pakunkiem, owiniętym w najzwyklejszy szary papier, nie spuszczając z niej wzroku. Minerwie przez chwilę zdawało się, jakby kiedyś widziała tego ptaka, ale nie mogła sobie go przypomnieć.
Jones tymczasem zdążył odwiązać paczuszkę i schować do kieszeni szaty, nie otwierając i nie sprawdzając jej zawartości. Uśmiechnął się do sowy i pogłaskał ją po piórach, dając jej do dzioba kawałeczek chleba. Uszatka odwróciła tylko głowę o sto osiemdziesiąt stopni i spojrzała na niego oburzona.
– Cynthio – zwrócił się do ptaka, który schował na chwilę łebek pod skrzydłem.
Jones pokiwał z rezygnacją głową, patrząc się na upartą sowę, która wzbiła się w powietrze, po paru sekundach znikając z widoku.
McGonagall nie odezwała się ani słowem, jedynie przyglądała się wszystkiemu z uwagą. Jones wciąż stanowił dla niej wielką zagadkę. A i to, co stało się przed chwilą, choć z pozoru nieważne, coś oznaczało. Minerwa musiała jeszcze odkryć, co.

***

Była noc. Księżyc od czasu do czasu chował swe oblicze za chmurami, świecąc żółtym, upiornym blaskiem. Wiatr poruszał liśćmi drzew, a ich szum roznosił się echem po hogwarckich błoniach. Gdzieniegdzie było słychać pohukiwanie sów i piski nietoperzy, polujących na zdobycz. Myszy, słysząc to, pouciekały do różnych norek, szukając schronienia.
Jedyną postacią, podążającą jedną ze ścieżek wydeptanych w trawie przez uczniów, był Neville Longbottom. Szedł zamyślony, nie zwracając uwagi na nic. Księżyc wychylił się na chwilę, spoglądając z zaciekawieniem na przybysza, i oświetlając mu drogę.
Neville wracał właśnie z Zakazanego Lasu, gdzie zbierał dla Slughorna pewne rośliny – były one potrzebne do eliksirów, a mogły być zrywane tylko w nocy. Mężczyzna nigdy nie potrafił mu odmówić, gdy prośba dotyczyła jego ukochanych roślin.
Zatrzymał się na chwilę i spojrzał w górę, prosto na księżyc, i uśmiechnął się. Nadal szedł przed siebie, ale jego kroki stały się pewniejsze i delikatniejsze. Z nieznanych mu powodów skierował swoje kroki w stronę jeziora. Zatrzymał się na chwilę nad jego brzegiem i spojrzał nieco nieprzytomnym wzrokiem na jezioro, w poprzek którego sunęła wielka kałamarnica, prując swoim wielkim cielskiem gładką taflę wody. Neville usiadł na trawie, bardzo blisko brzegu i odchylił się do tyłu opierając ciężar ciała na rękach. Powoli zanurzył się we wspomnieniach...

To działo się w pewien upalny, majowy dzień. Wracał właśnie ze spaceru. Miał w rękach mugolski aparat, pożyczony od Colina, którym robił zdjęcia roślin do swojej kolekcji. Szedł przed siebie, z zamiarem pójścia do dormitorium i położenia się do łóżka, kiedy to usłyszał.
Pełen radości śmiech i krzyki, dochodzące ze strony jeziora, zaciekawiły go na tyle, że postanowił pójść tam, by przekonać, co się stało.
Zastał na miejscu Harry'ego i Ginny, leżących na ziemi. Przykucnął w znacznej odległości od tej pary, ale na tyle, że wszystko słyszał i wpatrywał się w nich z rozmarzeniem.
– ...nie... proszę... hahaha... nie... łaskocz... hahaha... mnie! – krzyknęła Ginny, wijąc się pod palcami Harry'ego, który się nad nią pochylał.
– Ani mi się o tym śni – powiedział, uśmiechając się tajemniczo.
– Harry! Zlituj... się... hahaha... nade... mną... hahaha... błagam!
– A co mi za to dasz? – Na chwilę przerwał łaskotanie i to był jego błąd.
Dziewczyna po chwili owinęła nogami jego pas i z całych sił wywróciła go na bok. Przeturlali się, a Ginny usiadła na nim w geście triumfu. Swoje dłonie położyła na trawie, tuż obok głowy Harry'ego.
– No i co ty teraz na to powiesz? – zapytała, uśmiechając się.
Harry oparł się łokciami o ziemię, nie mogąc podnieść się wyżej. Na jego twarzy widoczne było zdziwienie, a potem psotny uśmiech.
– To!
W mgnieniu oka chwycił za nadgarstki zdziwionej dziewczyny i popchnął ją do przodu. Upadła na plecy, a Harry usiadł na niej okrakiem, przytrzymując jej ręce tuż nad jej głową. Pochylił się nad Ginny, która przymknęła oczy i pocałował ją... w policzek.
– Heej! – krzyknęła oburzona.
Harry puścił jej nadgarstki i podniósł się z trawy, pomagając wstać Ginny. Dziewczyna poprawiła włosy, w których znalazło się trochę trawy i złożyła ręce na klatce piersiowej, sprawiając wrażenie, jakby była obrażona.
W tej chwili Neville również wstał, bo nie chciał zostać nakryty nad tym, że ich szpieguje. Wziął kilka oddechów i podszedł do nich tak cicho, jak tylko umiał.
– Cześć! – krzyknął, machając do nich ręką.
– Cześć, Neville – odpowiedział Harry, udając zasmuconego. – Musisz mi pomóc. Oto ta młoda dama obraziła się na mnie i nie wiem, dlaczego. Czy mógłbyś mi powiedzieć, co ja takiego zrobiłem?
Ginny spojrzała na chłopaka i prychnęła. Jednak cały ten efekt popsuło cichy śmiech, którego nie udało jej się stłumić.
Neville spojrzał na Harry'ego i zauważył w jego oczach wesołe ogniki, gdy ten spojrzał na aparat.
– Zrobisz nam zdjęcie? – zapytała Ginny, obejmując swojego chłopaka w pasie.
– Ale takie mugolskie... – dodał po chwili Harry. – Aby oddać prawdziwą magię tych chwil.
Neville nie zrozumiał, co może być magicznego w niemagicznych zdjęciach. Nie widział wielu, ale nie zauważył w nich nic nadzwyczajnego. Ot takie zwyczajne zdjęcie, ponure i szare, nie wyróżniające się niczym ciekawym. Ale skoro takiego sobie życzyli....
Harry wraz z Ginny stanęli nad brzegiem jeziora i objęli się ramionami, spoglądając w statyw aparatu. Uśmiechnęli się, a Neville wcisnął przycisk i błysnęło światło...

Westchnął. Pamiętał tamte chwile tak dobrze, jakby wydarzyło się to wczoraj. Harry i Ginny byli wtedy tak szczęśliwi. Gdy wywołał zdjęcia, wiedział, że para miała rację. Miało w sobie wiele magii. Uczucia na twarzach dwóch kochających się osób były prawdziwe i szczere, gdyż zostały uwiecznione w momencie, w którym byli tak szczęśliwi. Nie mogli zmienić wyrazu twarzy, odsunąć się od siebie, jak to było przy magicznych zdjęciach. Pozostali do końca razem, nierozdzieleni przez czas i wydarzenia.
Wiele razy powracał do tych wspomnień, gdy próbował wytłumaczyć sobie, dlaczego Harry tak postąpił, dlaczego wycofał się i dlaczego zniknął. Z początku wyobrażał sobie siebie uderzającego go przy pierwszym lepszym spotkaniu. Ginny była jego przyjaciółką, a doprowadzało go to do szału, jak widział ją zapłakaną; do dziś nie mogła się z tym pogodzić. Choć takie zachowanie nie pasowało do niego, a raczej do nieopanowanego Rona, który życzył swojemu kumplowi najgorszej śmierci. Ale trudno się dziwić – nie chciał pozwolić przecież na cierpienie własnej siostry.
Neville stał tak jeszcze chwilę. Już chciał wrócić do zamku, gdy poczuł dreszcz przechodzący przez jego plecy. Miał wrażenie, jakby mu się ktoś przyglądał. Wyciągnął różdżkę i odwrócił się, ale nikogo nie zauważył.
"Co do...", pomyślał w chwili, gdy zobaczył ciemną postać, skierowaną w stronę jeziora.
Szedł powoli w tamtym kierunku, starając się zrobić jak najmniej hałasu. Błagał w duchu, aby nie potknąć się lub nie nadepnąć na jakąś gałązkę. Jego modlitwy nie zostały jednak wysłuchane. Usłyszał trzask złamania suchego konara. Zacisnął powieki z całej siły i skurczył szyję, tak, że głowa dotykała teraz ramion.
"Cholera", to była jedyna myśl, która przyszła mu w tej chwili do głowy.
Tajemniczy mężczyzna odwrócił się w miejscu i ściągnął kaptur. Poprawił swoje długie, jasne włosy i wyciągnął je z spod płaszcza.
– Aaa, witam pana Longbottoma – powiedział Jones z nutką rozdrażnienia w głosie. – Gdybym pana nie znał, pomyślałbym, że mnie pan szpieguje.
Neville był niemal pewny, że usłyszał sarkazm w ostatnim zdaniu. Przełknął ślinę, zalegającą mu w gardle i spojrzał na Jonesa. "Mam przechlapane. Jasna cholera."
Wziął głęboki oddech i opowiedział.
– Dobry wieczór, panie Jones. – Neville ucieszył się w duchu, że się nie zająknął. – Przepraszam, że pana niepokoję, ale nie zamierzałem panu zawadzać. Byłem pewny, że jest pan kimś obcym. Wolałem upewnić się ze względu na bezpieczeństwo szkoły, sam pan rozumie...
Miał nadzieję, że jego uśmiech wyglądał na przepraszający. W tej chwili chciał skurczyć się pod spojrzeniem mężczyzny.
Ale z twarzy Jonesa zniknęła złość i nawet uśmiechnął się, nadal nie spuszczając wzroku z Neville'a. Wyciągnął rękę w geście zaproszenia.
– Nie musi mi się pan tłumaczyć – rzekł mężczyzna, odwracając się z powrotem w stronę tafli wody.
Longbottom podszedł bliżej. Nie wiedział, co ma myśleć o Jonesie. Był bardzo tajemniczy, niewiele się odzywał, a gdy już coś mówił, nie dotyczyło to jego własnej osoby.
Cisza, która ich otoczyła, była niemalże namacalna w powietrzu.
– Jak się panu podoba szkoła? – zapytał, nie wiedział bowiem, jak zacząć tę całą rozmowę.
– Słucham? – Jones wyrwał się ze swoich zamyśleń i spojrzał nieprzytomnym wzrokiem w stronę murów budynku. – Ach, tak. Szkoła. Jest niesamowita.
Jego słowa zaprzeczały tonowi, z jakim je wypowiadał. Neville miał wrażenie, jakby mężczyzna widział to wszystko nie raz, nie dwa. Wiedział jednak, że może się grubo mylić.
– Ale z tego wszystkiego najbardziej fascynuje mnie jej magiczna aura – kontynuował z większym zaangażowaniem. – Choć niewidoczna gołym okiem, można wyczuć ją poprzez dotyk, zagłębić jej wygląd poprzez oczy duszy. Gdy tylko się skupi, można poczuć tą energię, przepływającą swobodnie przez ciało. Aby zobaczyć jej postać, wystarczy przymknąć oczy i wyobrazić sobie zarysy zamku. Widnieje ona pod niezliczoną ilością barw. Przybiera czasem postać tęczy bądź szarej powłoki. Nie jest ani dobra, ani zła. Tak jak magia...
Jones jeszcze długo mówił, a Neville nawet nie zauważył, kiedy ten z łatwością zmienił temat rozmów. Wsłuchiwał się jak zahipnotyzowany w słowa mężczyzny, przymykając lekko oczy. Gdy je ponownie otworzył, ujrzał w twarzy nieznajomego coś, co już wcześniej widział. U kogoś innego.
Wspomnienia ponownie dały o sobie znać, ale nie chciał ich przywoływać. Były zbyt bolesne. Odwrócił na parę sekund wzrok od mężczyzny, a gdy ponownie na niego spojrzał, Jones wyglądał tak jak zwykle. "Z pewnością mi się przewidziało", stwierdził Neville. Wewnętrznie nie zgadzał się jednak z myślami.
Chciał się zapytać Jonesa o pewne rzeczy, ale każde pytanie wydawało mu się puste i nieodpowiednie. Nie mógł oprawić myśli w słowa. Nie mógł znaleźć dobrych określeń. Po prostu nie mógł...
Nagle zerwał się silny wiatr. Księżyc ukrył swą poranioną twarz za chmurami, a nawet jego światło nie było się w stanie przez nie przebić. Wszelkie odgłosy wydawane przez nocne zwierzęta w jednym momencie ucichły. Upiorna cisza potęgowała mroczną aurę, która pojawiła się znikąd, otaczając jak mgła każdy zakamarek.
Jones z irytacją odgarniał z twarzy włosy, które wpadały mu co chwilę do oczu. W końcu jednym prostym zaklęciem, wypowiedzianym półszeptem, związał je…, ale i to nic nie dało. Niesforne kosmyki uciekały z zapięcia, tańcząc na wietrze w sobie tylko znanym rytmie.
Z nieba zaczęły spadać pojedyncze krople deszczu, uderzając w taflę wody, tworząc na niej różnej wielkości kręgi. Po chwili mżawka zmieniła się w wielką ulewę, zasłaniając wszystko. Neville machnął szybko różdżką, wyczarowując mały daszek nad głową. Spojrzał w stronę, gdzie przed chwilą stał Jones, ale już go tam nie było. Neville westchnął; miał tyle okazji na poznanie bliżej mężczyzny i tego nie wykorzystał. Biegiem ruszył w stronę szkoły, zanim na ziemi pojawiły się kałuże błota.

* Żywiołaki – są to istoty, które utożsamia się z żywiołami (woda, ogień, ziemia, powietrze), stanowiące ich ucieleśnienie (np. gnomy, salamandry). Nazwa ta znana jest m.in. w grach komputerowych, literaturach fantasy. Znanymi żywiołakami są Enty w powieściach J.R.R. Tolkiena.
Hm... Interesujące. Pierwsze, co sobie pomyślałam o panu G. to, że jest to pan P. ^^ I wierzę, że to jest Harry. Tylko on się tak zachowuje. Nie wiem, ile w tym prawdy, ale na podstawie tekstu wnioskuję, że jesteś bardzo oryginalną osobą. Wiem, że stworzysz obraz pełen pasji i to opowiadanie będę śledziła cały czas, w nadziei, że ukaże się kolejny rozdział. Jest po prostu fantastyczne. Chciałabym w słowach opisać dokładnie to, co czuję, ale mam ten problem, że nie potrafię. Zawsze tak jest =='
Postać Jonesa jest pełna zagadek. Jakże jest podobny do Riddle'a z czau jego młodości! Czas pokaże, kim jest ten wyjątkowo miły typek. Jednak, wbrew wszystkim moim obawom, zyskał moje uznanie przez śliczne zbycie profesora Slughorna ^^
Życzę wena, bardzo dużego i dorodnego. I chęci, oczywiście. Bo ja na rozdział będę czekać wytrwale, choć nie obiecuję, że całkiem spokojnie
Ciri
A więc hop i do góry!
Mam nadzieję, że rozdział trzeci zostanie zauważony przez forumowiczów jako, że mi osobiście bardzo się podobał.
Miała bym kilka uwag stylistycznych, ale wyślę Ci troszkę później, PM-ką, bo gdzieś była prośba, żeby nie umieszczać litanii cytatów i poprawek w komentarzach. Czepię się więc tutaj tylko jednego, w obawie, że zapomnę.

Nałożyła sobie müsli
Możesz mi powiedzieć po jakiego grzyba wsadziłaś to niemieckie „u umlaud”? Wydaje mi się, że jest to wyraz spolszczony i pisze się normalnie: musli i tak też się wymawia. Błagam! Popraw!
Jak już wcześniej pisałam inne niestrawności stylistyczne, które są tu tylko dlatego, że chora byłam i nie sprawdziłam *pluje sobie w brodę* wyślę ci PM-ką.
A teraz jeśli chodzi o treść. Zacznę od Minerwy, ponieważ wcześniejsze już Ci komentowałam :wink:
Spodobało mi się to, iż Minnie przybyło trosk i postarzała się od śmierci Albusa.
Zastanawiający jest ten incydent z sową. Dlaczego nie chciała wziąć chleba? Widzę dwie opcje: nie chciała wziąć go od Jonesa lub uważa, że chleb to nie dla niej. Skłaniam się ku pierwszej.
Piszę komentarz czytając (bo wiem, że o niczym nie zapomnę). Więc muszę, zwrócić Ci na to uwagę:

Mężczyzna nie potrafił mu odmówić. Ale zrobiłby to, gdyby nie dotyczyło jego ukochanych roślin.
Wiem, że miałam już nie pisać, ale to błąd rzeczowy, nie stylistyczny. To jest paradoks. Skoro nie potrafił mu odmówić to nie zrobił by tego gdyby nie dotyczyło to roślin. Zmień jakoś, dobrze? Może np: Mężczyzna nigdy nie potrafił mu odmówić, gdy prośba dotyczyła jego ukochanych roślin.

Ginny spojrzała na chłopaka i prychnęła. Jednak cały ten efekt popsuło parsknięcie, którego nie udało jej się stłumić. [/quote]
Czy Ty też to widzisz?
Aczkolwiek cała ta sytuacja bardzo mi przypadła do gustu.
Zdecydowanie najlepszą częścią tegoż rozdziału jest rozmowa Nevilla i Johnesa. A właściwie ten niesamowity monolog no i sam Johnes na wietrze. Bardzo, bardzo ciekawie to opisałaś. Zdaje się, że Wen był z Tobą :wink:
No więc, Calisso, Wena Ci życzę i czekam na rozdział czwarty!

Anaphora
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • fisis2.htw.pl


  •  

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

       
     
      [NZ] Oszukać przeznaczenie
    Union Chocolate.