ďťż

Po namowie Calissy wklejam "Obsydianę" tutaj. Bardzo mi miło, że komuś ten "stforek" się podoba, ponieważ miałam pewne obawy przed jej wystawianiem na światło dzienne. Mimo wszystko, jest. Rozdział I dla Calissy i yunne. Za słowa poparcia ;)
Rozdział I

Kawiarnia „Obsydiana” nie różniła się niczym od innych. Była małym budynkiem, umiejscowionym między dwoma domami. Jej markizy były koloru żółto – czerwonego, a szyld, z nazwą wypisaną esami floresami, zwisał nad drzwiami i cicho skrzypiał od czasu do czasu. Latem jej okna zdobiła koronkowa firanka. W zimie zaś mnóstwo kolorowych lampek i karteczka z ogłoszeniem o najlepszej, gorącej czekoladzie.
Jej pracownice – Alice i Beth, nie pracowały tam tylko i wyłącznie dla zysku. Bardzo lubiły rozmawiać z ludźmi, doradzać i wspierać. Miały już swoich stałych klientów, na przykład starą panią Lugbert, która zawsze zamawiała czarną americano i narzekała na sąsiadów z góry.
- Ten ich bachor jest bezczelny – mówiła i zaciskała palce na filiżance. – Wczoraj pogonił mojego kota i musiałam biedaczysko ściągać z drzewa. A jakiej okropnej słucha muzyki!
Był też Thomas – wiecznie zabiegany biznesmen, który stronił od ekskluzywnych restauracji. Siadał zawsze w kącie, pił herbatę i natychmiast wybiegał, bez przerwy zerkając na zegarek.
Alice i Beth najbardziej lubiły Dziadunia Phila. Zjawiał się niespodziewanie, bez zapowiedzi. Siadał przy kontuarze, niczego nie zamawiał. Opowiadał za to dziwne historie, przy których Alice i Beth albo zaśmiewały się do łez, albo miny miały strwożone i słuchały z przejęciem.
- Ach, ten mój Ralph. Niby skończył już dawno szkołę, a wciąż dziwny z niego dzieciak. Kiedyś na przykład został wyrzucony ze sklepu z warzywami, bo sklepikarka twierdzi, że zmienił barwę pomidorów na żółty.
- Dziaduniu, nigdy nie wspominałeś do jakiej szkoły chodził Ralph – powiedziała Beth, machinalnie czyszcząc kubek po czekoladzie, którą przed chwilą wypiła. – I nigdy nam go nie przedstawiłeś.
Dziadunio Phil zasępiał się wtedy i mówił, że Ralpha nie ma w mieście. Stopniowo Beth przestawała mu wierzyć, a Dziadunio opowiadał o czymś innym. Temat Ralpha był jednak najciekawszy i po jakimś czasie znów do niego wracali.

* * *

Jesień była w tym roku ponura i jeszcze bardziej deszczowa. Nikt nie wychylał nosa z domu, chyba, że w wyjątkowych okolicznościach. W „Obsydianie” jednak panował ruch. Wszyscy grzali się czekoladą lub innymi ciepłymi napojami. Nawet zabiegany Thomas po wypiciu herbaty nie uciekał od razu, tylko flirtował z Alice, która była zachwycona tym, że w końcu ma adoratora.
Beth słuchała, jak pani Lugbert po raz wtóry narzeka na sąsiadów i, ku zniesmaczeniu innych klientów, na hemoroidy.
- Och, Elizabeth, moja droga, tylko ty rozumiesz, jak ja cierpię. Kiedyś mogłam się wyżalić mojemu Stevenowi, a teraz mam tylko Stevena Juniora.
- Syna?
- Nie, kota oczywiście!
Każdy dzień był podobny do następnego. Otwierały o szóstej rano, zamykały, gdy wychodził ostatni klient. W ten sposób toczyło się życie w „Obsydianie”. Aż do pewnego dnia.

* * *

Deszcz bębnił o szyby i spływał po nich, niczym łzy. Wiatr raz wył, a raz wzdychał cicho. Dziadunio Phil znalazł sobie nowe zajęcie i rozwiązywał krzyżówki. Alice wzdychała z nostalgią, ponieważ Thomas nie przychodził od jakiś dwóch tygodni. Pani Lugbert postanowiła leczyć hemoroidy w domu, co Beth przyjęła z niemałą ulgą.
- Inna nazwa pantery śnieżnej…
- Irbis – odpowiedziała Beth, czyszcząc kontuar.
- Hmm, zgadza się! – Dziadunio, zadowolony, wpisał kolejne hasło. – Oj, coś mi nie wyszło. Słyszałyście kiedyś, żeby angielska królowa miała na imię Samlbeta?
Alice i Beth spojrzały po sobie i zachichotały. Dziadunio skreślał i dopisywał, aż w końcu sam siebie nie mógł odczytać.
Wtem drzwi do kawiarenki otworzyły się, wpuszczając lodowaty powiew wiatru. Mężczyzna, który wszedł, zdjął kapelusz i powiesił go na wieszaku obok.
- Co za pogoda! Przemokłem do suchej nitki!
Dziadunio Phil zerwał się na równe nogi.
- Ralph! To ty, mój chłopcze?
Mężczyzna zamarł z płaszczem w ręku. Jego stalowoszare oczy wpatrywały się w Dziadunia w szczerym zdziwieniu i szoku.
- Dziadek Phil? Dobry Merlinie!
Beth aż przestała szorować kubek. Merlinie? A któż to taki?
Mężczyźni podeszli do siebie i uściskali serdecznie. Dziadunio Phil zdawał się być bardzo przejęty. Beth przyjrzała się Ralphowi, o którym tak wiele słyszała. Był przystojny. Miał blond loki, a gdy się uśmiechał w policzkach pojawiały mu się dołeczki. Przypominał cherubinka, tylko brakowało mu skrzydeł. W pewnym sensie był podobny do Dziadunia. Zwłaszcza, gdy się uśmiechał.
- Mój drogi chłopcze, jakiż to wiatr cię tu przygnał? – spytał Dziadunio, siadając i klepiąc miejsce obok siebie.
- Chyba ten z zewnątrz – odparł Ralph z uśmiechem i usiadł. – Dostałem pracę i chciałem to oblać. Nie alkoholem, bo go nie piję. Herbatą.
Spojrzał na Beth i znów się uśmiechnął. Kobieta ze zdziwieniem poczuła, że jej serce zaczęło szybciej bić. Zakłopotana odwróciła się i zabrała za parzenie najlepszej herbaty, jaką
kawiarnia miała do zaoferowania.
- To, jaka to praca? – usłyszała głos Dziadunia.
- W ministerstwie – odparł Ralph.
Zdziwiła się, jednak dalej robiła herbatę, a przynajmniej udawała.
- W TYM? – Głos Dziadunia nagle się zmienił.
- Tak, dziadku – odparł chłodno Ralph. – Wciąż nie możesz zaakceptować tego, kim jestem?
Pudełko z saszetkami herbaty spadło na podłogę. Beth, przeklinając swoją niezdarność, schyliła się i je podniosła, zezując na mężczyzn. Niestety, Ralph akurat spojrzał na nią, jednak uśmiechnął się ciepło.
- Przepraszam – wyjąkała. – Przyzwyczaiłam się, że zawsze rozmawiam z koleżanką w trakcie parzenia herbaty, lub gawędzę z Dziaduniem. Niestety, tej pierwszej nie ma, a…
- Spokojnie. I tak zaraz wychodzę.
- Wychodzisz? – Dziadunio był zawiedziony.
- Tak, dziadku. Teraz mieszkam sam. Odwiedzę cię kiedyś. Mam mnóstwo zdjęć. Tych INNYCH.
- Ach, tak? Dobrze. Przyjdź. I przynieś te… te zdjęcia.

I tak minęła najbardziej deszczowa jesień.

* * *

- Czarodziej?!
- Tak, kochanie…
- Myślałam, że pracujesz w ministerstwie!
- Tak, w Ministerstwie Magii. Koch…
- Daj spokój! Ty mi to mówisz teraz?! Taiłeś to przede mną?!
- Bałem się, że cię wystraszę!
Beth ukryła twarz w dłoniach i osunęła się na kanapę. Ralph nie wiedział, co począć. Był bezsilny, a tak tego nienawidził.
- Wysłuchaj mnie – zaczął łagodnie. – Beth, proszę – dodał, gdy odsunęła się od niego. – To nie są jakieś tam czary mary. To jest coś zupełnie innego.
Opowiadał jej o rzeczach, o których nie było w żadnej z książek, które czytała. Szkoła Hogwart, cztery domy, jakieś nieznane stwory. To wszystko wydawało się magiczne i przerażające zarazem.
- Mówisz to ze względu na dziecko? – spytała, głaszcząc sporej wielkości już brzuch.
- Nie. Mówię to dlatego, że prędzej czy później sama byś się o tym dowiedziała.
- Wątpię.
- Jesteś kobietą dociekliwą. Nie wiem, czy udałoby mi się coś przed tobą zataić. A teraz, chodź. Pójdziemy do Dziadunia i zaniesiemy mu twoje pierniki.

* * *

- Noelle!
- Idę!
Głuchy odgłos zbiegania po schodach przetoczył się przez korytarzyk. Potem przez oszklone drzwi do kawiarni wpadła pięcioletnia dziewczynka. Kopia ojca, jak wielu mówiło. Miała blond włoski i dołeczki w policzkach. Jedynie ciemnozielone oczy odziedziczyła po matce.
- Zaniesiesz pierniczki Dziaduniowi, dobrze? Biedaczek, już nie może chodzić.
Mała skinęła głową i wzięła od matki pudełeczko, przepasane złotą wstążką. Znak „Obsydiany”.

Ulica zalana była słońcem. Gdzieś z daleka dwójka dzieci pomachała Noelle. Dziewczynka w podskokach szybko dotarła do domu Dziadunia. Zadzwoniła trzy razy, a potem jeszcze raz. I Dziadunio Phil wiedział wtedy, że to jego prawnuczka.
W jego domu pachniało kurzem i pieczonym chlebem. Noelle bardzo lubiła ten specyficzny zapach. Lubiła także toaletkę stojącą w przedpokoju. Należała do jej prababci.
- Tutaj, moje dziecko. – Głos Dziadunia Phila był już słaby i to zmartwiło dziewczynkę, ale nie dała tego po sobie poznać. Pocałowała go w czoło i położyła pakunek z pierniczkami na kolanach.
- Jak tam kawiarnia, słońce?
- Dobrze, ale smutno nam bez ciebie – odparła, sadowiąc się na pufie. Starzec westchnął i uśmiechnął się słabo.
- Chodziłem tam, gdy twojej mamy nie było jeszcze na świecie. Być może kiedyś przejmiesz interes, a być może…
Nie dokończył, bo zapatrzył się w okno. Słońce oświeciło jego pełną zmarszczek twarz. Igrało w siwych włosach, przypominających pajęczynę.
- Tak, Dziaduniu?
Spojrzał na nią, uśmiechnął się ciepło i pokręcił głową.
- Nic, słońce, miejmy nadzieję, że nic.

* * *

- Mamo! Dostałam list!
Noelle usadowiła się pod drzwiami i niecierpliwie zaczęła rozrywać papier. Beth weszła do korytarza, wycierając w fartuch pokryte mąką ręce.
- Nie siadaj na podłodze, bo złapiesz wilka, kochanie! Co to za list?
- Och! To z jakieś szkoły! – Noelle czytała szybko, po czym wytrzeszczyła oczy. – Szkoła MAGII?
Beth podbiegła szybko i wyrwała jej list. Przeczytała go i spojrzała na córkę. Jej mina nie wyrażała niczego.
- Poczekajmy z tą nowiną na ojca – powiedziała i wyszła. Noelle spojrzała na kopertę. Dlaczego wydawało jej się, że mama uważa ten list za coś złego?

* * *

- HUFFLEPUFF!
Noelle zeszła ze stołka i podbiegła do stołu, przy którym klaskano najgłośniej. Wielu uczniów przyjęło ją bardzo ciepło.
Była szczęśliwa. Chciała jak najszybciej napisać do mamy i taty. Na pewno będą dumni.

* * *

- Noelle! Psst! Nie wolno nam wychodzić w nocy, zapomniałaś?
Puchonka odwróciła się i zmierzyła koleżankę pogardliwym spojrzeniem.
- Słuchaj, i ty się dziwisz, że potem mają nas za tchórzy? Znalazłam ten pokój, o którym mówili ci siódmoklasiści z Gryffindoru. Już wiem, czego będę sobie życzyć. Idziesz?
- A jak nas przyłapią?
- To zostań. Jak sobie chcesz.

Uwielbiała chodzić nocą po Hogwarcie. Zamek był tajemniczy i niezbadany. Zwracała tu uwagę na każdy szczegół. To było jej darem, a być może i przekleństwem. Jednak mimo wszystko kochała ten zamek. Ona – córka pracownicy kawiarni i urzędnika w Ministerstwie Magii.

Szła, myśląc tylko o jednym. Po chwili ukazały się drzwi. Wstrzymała oddech i weszła do środka.
Poczuła gulę w gardle, gdy zobaczyła wszystko takie, jak w „Obsydianie”. Te same stoliki, koronkowe serwetki, kontuar z mahoniowego drzewa.

Moja własna „Obsydiana”.[/b]


Tak, namawiałam cię do wklejenia, przeczytałam i teraz wypada skomentować.
"Obsydiana" od samego początku ciekawi, choć treść nie leci na łeb i na szyję, a toczy się dość powoli, pomimo tych przeskoków w czasie, by pokazać dorastanie Noelle.
Opowiadanie ma w sobie to "coś", nie dość że oryginalne, to nie dotyczy tylko świata czarodziei, ale również mugoli. I to mi się tutaj podoba.
Póki co, nie mogę powiedzieć nic nadzwyczajnego. Dopiszę, jak tylko przemyślę wszystko dokładnie.

Życzę wena i powodzenia w pisaniu dalszych części.
Uwaga!
Ten komentarz jest z tych mniej konstruktywnych.

Dla mnie? xD achh *ściska*. Cieszę się, że Calissa namówiła Cię na wklejenie tutaj "Obsydiany". Już na Mirriel posłodziłam Ci, więc wiesz jak bardzo ten tekst mi się podoba.
Co więcej mogę powiedzieć? Nie wiem, chyba wszystko napisałam już na Mirriel. W każdym razie czekam na ciąg dalszy

Ściskam,
yunne.
Co zdążyła już zauważyć Calissa, "Obsydiana" (dziwna nazwa... ale ładna) wciąga i ciekawi od samego początku. Cieszę się, że zdołała Cię przekonać, byś wrzuciła tutaj swojego ff. Początek niby banalny, ale uroczy i to mnie urzekło. Dzięki temu, jak również całości rozdziału, będę oczekiwać następnych części niecierpliwie... a może cierpliwie? Zobaczy się ^^
Spodziewałam się, że Ralph i Beth będą razem. A pewna byłam w momencie, gdy dziewczyna poczuła coś w serduszku, a on jak się tak ślicznie do niej uśmiechnął, o.
Noelle przypomina mi kogoś. A raczej Beth mi kogoś nasuwa na myśl. Tylko nie wiem czy to z mojej głowy ktoś, czy z jakiegoś ficka innego. Czytałam o takiej jednej matce, co uważała list z Hogwartu za przekleństwo, ale nie mogę sobie skojarzyć. Trudno.
Dziewczynka odziedziczyła chyba dociekliwość i ciekawość po matce, kiedy znalazła Pokój Życzeń.

Wyszukałam tylko dwa powtórzenia dość blisko siebie:


Była małym budynkiem (...) Jej markizy były
Hm, zamieniłabym to jakoś.
W którymś momencie zauważyłam jeszcze powt. "słaby".

Bardzo mi się podobało
Hm, kiedy skończysz to (mam nadzieję, że to trochę potrwa), czekam na inne Twe dzieła.

Pozdrawiam serdecznie,
Sneaky.


ROZDZIAŁ II

W „Obsydianie” panowała taka cisza, że można było usłyszeć skrobanie myszy, która postanowiła powęszyć za okruchami ciastek, które przypadkowo ktoś mógł upuścić. Gdzieś u góry zegar wybił szóstą rano.

Beth otworzyła powoli jedno oko. Sięgnęła ręką za siebie, jednak łóżko było puste i zimne. Sapnęła w poduszkę z irytacją. Codziennie to samo: budzi się sama i chodzi spać sama. Ralph przychodzi późno, wsuwa się do łóżka i zasypia kamiennym snem. Mimo to budzi się wtedy, gdy ona jeszcze śni o wszystkim i o niczym, i nie ma pojęcia, że jej mąż jest tak blisko.

Ta jego przeklęta praca, pomyślała i usiadła na łóżku.

Październikowe słońce zaglądało przez okno, grzejąc przyjemnie jej twarz. Wczoraj padało. Pogoda w Anglii jest okropna, bo nigdy nie wiesz, kiedy lunie deszcz, a kiedy będzie słonecznie.
- Beth? Śpisz jeszcze? – To Alice nawoływała ją z dołu. Zawsze przychodziła wcześniej. Być może dlatego, że pierwszym klientem był zawsze zabiegany Thomas.
- Zaraz do ciebie zejdę! – odkrzyknęła zaspanym głosem. Założyła ciepłe papucie i wyszła do łazienki.
Na toaletce panował taki bałagan, że Beth aż wytrzeszczyła oczy. Męskie perfumy, woda po goleniu, szczoteczka do zębów. A obok porozwalane szminki i waciki.
Poukładała wszystko, złorzecząc pod nosem. Obmyła szybko twarz zimną wodą, ubrała się i zeszła na dół.
Już w korytarzyku poczuła zapach świeżo parzonej kawy. Alice zawsze zaczynała dzień od małej czarnej. Na kontuarze stały dwa talerzyki z babeczkami.
- Kupiłam po drodze – wyjaśniła Alice, podsuwając jej talerzyk. – Kupiłam też dla Dziadunia. Jak on się czuje?
Beth usiadła przy kontuarze i nalała sobie kawy. Westchnęła cicho.
- Starość niebezpiecznie daje o sobie znać. To już nie ten sam Dziadunio, którego znałyśmy. Rzadko wychodzi z domu. Nie wiem co robi.
- Masz. – Alice podała jej papierową torebeczkę. – Zanieś mu te babeczki i porozmawiaj. Ja otworzę kawiarnię.
- Jesteś pewna?
- Absolutnie. Zresztą, zaraz pojawi się tu Thomas. – Twarz Alice rozpromieniła się. Beth poczuła, jak zalewa ją fala wdzięczności do przyjaciółki. Cmoknęła ją w policzek, wzięła torbę i wyszła.
Było ciepło. Jak zawsze, o tak wczesnej porze, wiał delikatny, orzeźwiający wiatr. Gdzieś z daleka pachniało świeżymi bułeczkami, z któregoś okna rozbrzmiewała muzyka.
Doszła do domu Dziadunia, zapukała trzy razy, a potem jeszcze raz, po czym weszła.
Dziadunio siedział w kuchni i pił zieloną herbatę. Beth o mało się nie wzdrygnęła. Nie był już pełnym wigoru starcem. Pomarszczone dłonie zdobiły ciemne plamy, a oczy, tak podobne do tych, które miał Ralph, straciły ten wesoły blask.
- Cześć, Dziaduniu – powiedziała cicho.
Dziadunio Phil nawet nie drgnął. Podziwiała go za to. Sama pewnie wrzasnęłaby ze strachu.
- Beth – powiedział szeptem. Kobieta, nie wiedząc nawet kiedy, znalazła się obok niego.
- Tak, to ja. Przyniosłam ci babeczki i wpadłam, żeby pogadać. Co tam u ciebie? Dlaczego nie przychodzisz? „Obsydiana” traci swój urok, jeżeli nie ma tam naszego stałego bywalca.
Dziadunio westchnął, a było to westchnienie pełne bólu i smutku.
- Jestem stary – powiedział. – A wiele czynników tylko przyspiesza ten proces.
- Jakich? – spytała Beth, mając nadzieję, że nie usłyszy tego, o czym właśnie myślała. Myliła się.
- Nie wiesz? – Głos Dziadunia stał się jakby ostrzejszy. – Chodzi o NICH.
Beth nawet nie próbowała stłumić jęku. Popatrzyła na Dziadunia smutno.
- Ja też nie mogłam się z tym pogodzić. Ale oni są… wyjątkowi, nie inni. Przecież nic złego ci nie zrobili, więc po co te nerwy?
I w tym momencie Beth miała ochotę wrzasnąć ze strachu. Ze stalowoszarych oczu Dziadunia wyzierała złość i furia.
- Nic mi nie zrobili? – syknął, a Beth mało nie spadła z krzesła, odsuwając się od niego. – NIC?! Przez lata wychowywałem tego dzieciaka, bo nikogo nie miał! Myślałem, że będzie inny! Ale nie! Był taki sam jak jego ojciec! On też był tym… czymś.
Beth wpatrywała się w niego w osłupieniu. Dziadunio Phil wyglądał jakby dostał apopleksji.
- I kiedyś, gdy mój syn przyprowadził jego, Ralpha, i powiedział, kim jest, byłem przerażony. Nie sądziłem, że to może być dziedziczne. Mimo to, milczałem. Ale najgorsze miało dopiero nadejść. To były święta. Wszyscy wyszli na mszę, a ja zostałem z Ralphem, bo nigdy specjalnie wierzący nie byłem. I po chwili usłyszałem wrzaski. Wybiegłem szybko i zobaczyłem, jak wszędzie błyskają zielone promienie. Potem coś trzasnęło i zapadła głucha cisza. Normalnie wróciłbym do domu, bo myślałem, że to fajerwerki, ale jakaś kobieta zaczęła przeraźliwie wrzeszczeć. Podbiegłem do niej i spytałem, o co chodzi. Drżącą ręką pokazała trzy ciała. Chcąc nie chcąc, odwróciłem je i sam zacząłem krzyczeć. To było moja żona, Mary, oraz rodzice Ralpha.

Wyrzucał z siebie słowa, jakby były trucizną. Beth czuła jak gorące łzy spływają jej po policzkach. Nie słyszała już radosnych śmiechów z zewnątrz, melodii z radia. Tylko tykanie zegara, który nieubłaganie odmierzał wciąż przemijający czas.
- Zabili mi żonę, synową i syna – mruknął po chwili Dziadunio. – A on był i jest jednym z nich. Teraz także moja prawnuczka.
Beth zaczęła szlochać. Dziadunio Phil spojrzał na nią, a jego twarz złagodniała.
- Cz…czemu on mi nie powiedział? – wychlipiała, wycierając łzy fartuszkiem.
- Ralph? Nic mu nie mówiłem. Oficjalnie jego rodzice zginęli w wypadku samochodowym. O babcię nigdy nie pytał. Widzisz, chciałem go posłać do normalnej szkoły i udawać, że to nieprawda. Że on TYM nie jest. Niestety, już w pierwszym dniu, gdy doszło miedzy nim a nauczycielem do kłótni, z okien wyleciały szyby. Wysłałem go do tej szkoły, niechętnie jednak.

Beth milczała. Czuła, że nadmiar informacji ją przytłacza. Wyjaśnił się powód niechęci Dziadunia do Ralpha. Kochał go, owszem, ale nigdy nie potrafił, i chyba nie będzie mógł, zaakceptować jego inności.
- Czyli nie kochasz Noelle? – spytała drżącym głosem. – Ja też byłam zszokowana, ale przecież ani ona, ani Ralph nie mieli na to żadnego wpływu, prawda?
- Nie mieli – przyznał Dziadunio. – Ale nie zmienia to faktu, że istnieją ludzie, którzy za pomocą małego patyka potrafią pozbawić kogoś życia. A co do Noelle…
Beth siedziała sztywno na krześle i wpatrywała się w Dziadunia. Nie wiedziała, co powiedzieć. Buzowało w niej tyle emocji, ze miała ochotę płakać, krzyczeć i śmiać się jednocześnie.
Tylko, że nie było się z czego cieszyć.

* * *

Noelle wierciła się niespokojnie w ławce. Lyra, jej przyjaciółka, która siedziała obok, trąciła ją łokciem.
- Uspokój się, bo dostaniemy szlaban! – syknęła jej do ucha.
Noelle zignorowała tę uwagę i szepnęła przyjaciółce:
- Nawet nie wiesz, co takiego wczoraj zobaczyłam!
Lyra pokręciła głową.
- Powiesz mi na przerwie. O w mordę borsuka, Snape idzie!
- Czy jest coś może bardziej ekscytującego od Eliksiru Niewidzialności, które szanowne panie będą zaraz warzyć?
- Eee… - Noelle wiedziała już, że znalazła się w beznadziejnej sytuacji. Snape wbił w nią chłodne spojrzenie czarnych oczu.
- Ach tak? A więc będą miały panie czas, by się nad tym zastanowić podczas dzisiejszego szlabanu. Hufflepuff traci dziesięć punktów.
Noelle nawet nie próbowała spojrzeć w stronę Lyry, bo wiedziałaby, co przyjaciółka powie. Popatrzyła na zeszyt, w którym miała robić notatki. Były tam tylko szkice, jak miałaby wyglądać jej „Obsydiana” w Hogwarcie. W sumie Pokój Życzeń spełnił jej prośbę i wszystko było tak, jak w kawiarni jej matki, ale czegoś tam brakowało.

- No, a nie mówiłam? A miałam dzisiaj odrabiać zadania dla McGonagall! – Lyra aż kipiała ze złości. – Co mi chciałaś takiego ważnego powiedzieć, co?!
Noelle wcale nie straciła dobrego humoru. Cieszyła się, że Snape nie dał jej tygodnia szlabanu. Pociągnęła przyjaciółkę za rękę.
- Żałuj, że wczoraj ze mną tam nie poszłaś. To jest obłędne! Ten pokój jest świetny! Spełnia chyba wszystkie życzenia!
- Taak? To niech wyśle Snape’a w kosmos! – fuknęła Lyra.
- Nie przesadzaj. Chodź, to już niedaleko.
Lyra ledwo dotrzymywała Noelle kroku. Puchonka biegła szybko, a jej blond loki falowały wściekle i błyszczały w popołudniowym słońcu. Na policzkach wykwitły rumieńce podniecenia.
- To tutaj – szepnęła i zacisnęła powieki.
Przez chwilę nic się nie działo, a potem w ścianie pojawiły się drzwi. Noelle pierwsza weszła do środka. Lyra wahała się przez chwilę.
- No chodź! Nie ma się czego bać! – zawołała Noelle.
Lyra weszła i zaparło jej dech. Znalazła się w pomieszczeniu, które do złudzenia przypominało kawiarenkę. Pachniało tam czekoladą i jabłecznikiem. Noelle już buszowała wśród szafek za kontuarem.
- To… Co to jest? – spytała Lyra, spoglądając na stoliki z koronkowymi serwetkami.
- To jest „Obsydiana” – wyjaśniła Noelle z uśmiechem, wychylając się zza kontuaru. – Mówiłam ci kiedyś, że moja mama prowadzi kawiarnię, prawda?
Lyra skinęła głową. Przez mgłę przypomniała sobie, jak Noelle opowiadała o pracy matki, ale nie wydała jej się pasjonująca, mimo, że przyjaciółka mówiła o tym z wielkim przejęciem. Teraz rozumiała ją zupełnie.
- Co masz zamiar z tym zrobić? – spytała, siadając za jednym ze stolików. Pomyślała, że chętnie dowiedziałaby się, co można tu przekąsić i jak na zawołanie pojawiło się przed nią menu.
- Otworzyć, oczywiście – odparła Noelle. – Marzy mi się kawiarnia, gdzie uczniowie mogliby przyjść po lekcjach, odpocząć i pogadać.
- Chcesz zrobić konkurencję Hogsmeade?
- Nie. – Noelle zaśmiała się. – Do Hogsmeade można wychodzić tylko za zgodą, nie? A kawiarenka będzie cały czas.
- Chcesz ubić interes? – Lyra ze zdumieniem przeglądała menu. Tylu napojów i ciast jeszcze nigdy nie widziała.
- Nie, tu nie chodzi o pieniądze – odparła Noelle, czyszcząc kontuar. – Tylko o satysfakcję. Jutro wywieszę ogłoszenia. Nauczyciele rzadko zaglądają do Pokojów Wspólnych.
- Nie chcesz, żeby się o tym dowiedzieli? – spytała Lyra, odkładając menu, które natychmiast zniknęło. – Czemu?
- Wiesz, nie sądzę, żeby spodobało im się to, że w szkole jest kawiarnia. Poza tym, to miejsce dla uczniów, którzy chcą odpocząć od nauki.
- W tym także ty? – Lyra uśmiechnęła się złośliwie.
Noelle pacnęła ją ścierką, ale uśmiechnęła się lekko.
- A więc zgadzasz się mi pomóc?
Lyra przegryzła wargę. Już wcześniej zdała sobie sprawę, że Noelle powinna być w Gryffindorze. Jest taka narwana i spontaniczna. Nie tak jak ona. Jednak przyjaciółka była dumna z tego, że nosi godło z borsukiem. Twierdziła, że żaden dom, ani Pokój Wspólny nie jest tak przytulny jak ten Hufflepuffu.
- To ryzykowne – powiedziała Lyra. – Zdajesz sobie sprawę z konsekwencji?
Noelle skrzywiła się.
- Gadanie. Owszem, zawsze jest ryzyko. Ale życie bez ryzyka, to życie nudne. Pomyśl sobie: kawiarnia, pełno uczniaków, wszyscy zadowoleni sączą kawę lub czekoladę i jedzą najlepszy sernik na świecie.
Jej wyobraźnia pracowała pełną parą. Pusty pokój wypełnił się nagle śmiechem i miłym, słodkim zapachem. Lyra wciąż była niezdecydowana.
- Nie na długo uda nam się to utrzymać w sekrecie.
Noelle wzruszyła ramionami.
- Ale póki nam się uda, będziemy prowadzić pierwszą, w całej historii Hogwartu, kawiarnię.

* * *

Beth chodziła jak struta przez cały dzień. Nawet Alice nie udało się nakłonić przyjaciółki do zwierzeń. Dzisiaj zamknęły o dziewiątej.

Udała się na górę, zmęczona i przybita. Usiadła w fotelu i zaczęła masować sobie skronie. W tym samym momencie gdzieś z dołu dobiegł trzask. Wzdrygnęła się i podbiegła do okna. Ciemna postać bez trudu otworzyła drzwi do kawiarni. Beth poczuła, jak panika mroczy jej umysł. Już chciała sięgać po telefon, gdy drzwi do pokoju otworzyły się. Zamarła ze słuchawką w ręku.
- Beth? – Znajomy głos sprawił, że kamień spadł jej z serca. Odłożyła słuchawkę na widełki.
- Ralph! Dobry Boże, tak się przestraszyłam! Myślałam, że to złodziej!
- Wybacz, nie chciałem cię przestraszyć. Musiałem użyć zaklęcia, żeby wejść, bo nie chciałem robić hałasu.
Beth dopiero teraz spostrzegła, że trzyma w ręku długi patyk.
- Mogłeś zadzwonić – powiedziała chłodno.
- Tak, ale tak było szybciej i prościej – odparł lekko zaskoczony. – Coś nie tak?
Beth usiadła w fotelu i splotła ręce na podołku. Ralph zdjął płaszcz i rzucił go bez ładu na łóżko. Usiadł obok niej i objął ramieniem. Nawet nie drgnęła.
- Beth, dobrze się czujesz? – spytał. Kobieta spojrzała na różdżkę.
- Nie mówiłeś mi, że TO może zabijać. Oczywiście, mogłam się domyślać, ale powinieneś mnie ostrzec. Ile jeszcze rzeczy można załatwić szybciej i prościej za pomocą zwykłego badyla?
- Jak już mogłaś się przekonać, to nie jest zwykły badyl. To różdżka. Znak rozpoznawczy każdego czarodzieja. Nie rozumiem twojej niechęci. A przecież razem poszliśmy z Noelle wybierać jej pierwszą różdżkę, pamiętasz? Czemu zachowujesz się jak dziadek Phil?
Beth wstała gwałtownie i zaczęła chodzić w tę i z powrotem po pokoju. A że był zagracony przeszła od komody do łóżka i usiadła rozdrażniona na fotelu.
- Zastanawiałeś się kiedyś nad śmiercią swoich rodziców? Pytałeś o nich?
Ralpha zaskoczyło to pytanie. Odłożył różdżkę i spojrzał na żonę zdziwiony.
- Jak byłem mały dziadek powiedział mi, że zginęli w wypadku samochodowym. A co?
Beth westchnęła. Wahała się. A jeśli mu powie, czy nie będzie kazał sprowadzić Noelle do domu? Gdy dziewczynka wracała na wakacje z przejęciem opowiadała o szkole i była bardzo szczęśliwa. I teraz miałaby jej to wszystko odebrać? Ale Ralph powinien znać prawdę.
- Rozmawiałam z Dziaduniem – zaczęła. – To… Oni wcale nie zginęli w ten sposób.

Gdy opowiadała, na zewnątrz zaczęło okropnie padać.

* * *

Dziadunio Phil siedział w salonie przy kominku i siorbał herbatę. Było mu lżej, że w końcu komuś wyznał prawdę. I cieszył się, że tą osobą była Beth.
Tak bardzo kochał swojego wnuka, jednak świadomość, że tacy jak on odebrali mu żonę i syna, napawała go wstrętem do tych ludzi. O ile da się ich nazwać ludźmi. Pozbawili go najukochańszych osób, a gdyby szedł z nimi, sam by pewnie zginął. I mały Ralph też.

Westchnął cicho i ciężko. Zegar tykał coraz głośniej, jakby chciał przypomnieć, że zostało mu niewiele czasu. Spojrzał na zdjęcie Noelle. Mała, roześmiana, śliczna dziewczynka. Zdjęcie się nie ruszało. Dziadunio chciał zatrzymać ten uśmiech. To dziecko było wyjątkowe nie dlatego, że było tym, kim było. Było bliskie jego sercu od momentu, gdy zobaczył je w różowym kocyku, machające czerwoną piąstką.

- Moja mała czarownica – szepnął. Kubek upadł na podłogę i rozbił się.
ROZDZIAŁ III

- Ralph? Hej, śpisz?
Beth potrząsnęła łagodnie mężem. Pytanie można było uznać za retoryczne, ponieważ Ralph chrapał w najlepsze. Pierwszy raz wrócił wcześniej do domu, jednak na nogach był od czwartej rano i mało nie usnął przy kolacji.
- Hmpff – padła odpowiedź i mężczyzna przekręcił się na drugi bok. Beth nie przestała. Miała to dziwne przeczucie, że coś się stało. Nie opuszczało jej od wczoraj i czuła się z tym źle.
- Ralph, proszę cię. – Płaczliwy głos zawsze pomagał. Beth nie była beksą, ale Ralph nie musiał o tym wiedzieć.
Chcąc nie chcąc, podniósł się z poduszki i przejechał ręką po twarzy, po czym spojrzał na nią przekrwionymi oczami. Mimo wszystko i tak był piękny. Kręcone włosy opadły mu na twarz, na której, mimo lekkiego grymasu, wciąż czaił się uśmieszek.
- O co chodzi? – spytał zaspanym głosem. – Jesteś w ciąży? Ok., o tym możemy pogadać jutro. Daj spać.
Beth trzepnęła go w ramię.
- Nie jestem w ciąży. I chyba nie będę miała tego w planach, sądząc po twojej reakcji. Ralph, mam dziwne przeczucie.
Mężczyzna opadł powrotem na poduszkę, całkiem rozbudzony.
- Merlinie, Beth, czytaj mniej horoskopów, dobrze?
Kobieta wyprostowała się, poirytowana.
- Nie czytam horoskopów! I słuchaj mnie, a nie rozkręcasz budzik! To przeczucie, ja… Chodzi o Dziadunia.
Przestał majstrować przy budziku.
- Co z nim?
Beth wzdrygnęła się lekko.
- Ralph, chodź ze mną do niego, dobrze? Błagam cię. – Teraz naprawdę chciało jej się płakać. Ralph chyba zrozumiał. Wstał i bez słowa zaczął ubierać koszulę. Beth odetchnęła z ulgą i zdjęła papucie.
- Chodźmy.

Londyn nie był tak uroczy w nocy, jak wczesnym rankiem. Gdzieś z oddali słychać było szczekanie psów i syreny pogotowia. W którymś z domów ryczał telewizor.
- Ty i te twoje przeczucia – burknął Ralph, wkładając ręce pod płaszcz. Wyglądał teraz jak wariat w kaftanie bezpieczeństwa.
Na szczęście szybko dotarli do domu Dziadunia. Ralph już chciał zadzwonić, ale Beth go uprzedziła. Drzwi były otwarte.
Spojrzała na niego, przestraszona.
Gdy weszli do środka do ich nozdrzy doleciał okropny smród.
- O matko. – Ralph skrzywił się niemiłosiernie. Beth miała ochotę zwymiotować.
- Może jakiś kot wlazł mu do domu. Kręcą się tu różne dachowce…
Cisza była dla Beth czymś okropnym. Napierała na nią ze wszystkich stron i pewnie byle szmer spowodowałby u niej atak serca.
- Zegar stanął – powiedział Ralph, stukając w szybkę.
- Jeszcze wczoraj chodził. Dziadunio go nie nakręcił?
Zajrzeli do kuchni, myśląc, że to stamtąd wydobywa się ten niemiły zapach. Przeciwnie. Tam był najsłabszy.
- I widzisz? – Ralph odwrócił się i spojrzał na Beth, która badała zawartość lodówki. – Dziadunio pewnie śpi, a my urządzamy mu nalot, jak jacyś włamywacze.
- Nic się nie zepsuło – stwierdziła, ignorując go. – Więc skąd ten smród?
Ralph wszedł do holu i pociągnął nosem.
- To dziwne, ale dochodzi z salonu.
Razem weszli do pokoju, węsząc jak psy myśliwskie. Ralph podszedł do szafki, na której stały fotografie. On i rodzice. Był podobny do matki, ale uśmiech zdecydowanie odziedziczył po Dziaduniu.
Przeraźliwy, niemal zwierzęcy krzyk, sprawił, ze fotografia wyleciała mu z rąk i rozbiła się.
Beth krzyczała i szlochała na przemian, wskazując coś palcem. Podbiegł do niej i znieruchomiał.
Dziadunio siedział w swoim ulubionym fotelu, martwy. Głowę miał przekrzywioną, a usta sine. Koło stóp leżały potłuczone odłamki jego ulubionego kubka.
- Ożyw go! – ryczała Beth. – Ożyw! Na miłość boską, masz przecież to coś!
Mówiąc „to coś” miała zapewne na myśli różdżkę. Spojrzał na nią zdezorientowany, kręcąc głową. Podbiegła do niego i potrząsnęła niespodziewanie mocno.
- Dasz radę, prawda?! Przecież jak TO może zabijać, to ożywiać też! Ralph, powiedz coś!
Nie był w stanie nic powiedzieć. Gapił się na nieruchome ciało dziadka i myślał.
Ktoś kiedyś powiedział mu, że człowiek jest mądry po szkodzie. To była prawda. Nagle zdał sobie sprawę, jak chłodno traktował Dziadunia, gdy ten był jego jedynym opiekunem. Dzieliło ich tylko to, że był czarodziejem! Nie miał przecież na to wpływu, a nawet był z tego dumny! A teraz Dziadunio nie żył i nic tego nie zmieni. Już nigdy nie przeprosi.
- Ralph! – Beth szturchnęła go tak mocno, ze aż syknął.
- Nie ożywię go - wykrztusił w końcu. – Beth, nie mam takiej mocy. Nikt nie ma.
Kobieta dostała histerii. Szlochała i złorzeczyła jednocześnie. Jemu, śmierci, czarodziejom.
- To co wy potraficie?! – krzyknęła niespodziewanie. – Tylko zabijać! Zabieram Noelle ze szkoły!
- Beth, na miłość boską! – Ralph chwycił jej ramiona. – Nie rozmawiajmy o tym nad ciałem Dziadunia. Przyjdzie czas na takie rozmowy. Wezwijmy policję.

Błyszczące koguty zwabiły uwagę sąsiadów. Prawie wszyscy wyglądali z okien. Jakaś starsza pani pokręciła głową i schowała się za firanką. Inni bezczelnie wytężali słuch i wzrok, łaknąc jakiejkolwiek informacji.
- Pan jest… - Policjant otworzył notes i zerknął na Ralpha podejrzliwie. Ten tulił wciąż szlochającą Beth. Właśnie wynosili ciało Dziadunia. Beth w tym momencie wychynęła z ramienia męża i zobaczyła to. Ralph musiał szybko zareagować, bo inaczej uderzyłaby o cement.
- Jestem jego wnukiem – wydyszał, podtrzymując zemdloną kobietę. – Moglibyście jej pomóc? Jest w ciężkim szoku.
Był poirytowany i zmęczony. Policjant jeszcze bardziej się skrzywił.
- Rozumie pan, że będziemy musieli pana przesłuchać.
Ralph stłumił warkot.
- Jestem o coś podejrzany? Przecież to ja go znalazłem. Gdybym był mordercą już by mnie tu nie było, a nasze kochane jednostki specjalne miałyby kolejną sprawę.
Policjant spojrzał na niego groźnie.
- Chcemy mieć wszystko zapięte na ostatni guzik. Pański dziadek zostanie przewieziony do kostnicy. Tam obejrzy go patolog.
Mówi o nim, jakby był zabytkiem w muzeum, pomyślał z rozdrażnieniem Ralph.
Zerknął na Beth. Była przytomna, ale śmiertelnie blada.
Co za ironia, to ja powinienem być na jej miejscu.

* * *

Pokój wspólny Hufflepuffu był zupełnie inny, niż pokoje innych domów. Znajdował się nieopodal kuchni, więc uczniowie mogli wyjść sobie w nocy i skosztować różnych przysmaków, albo porozmawiać ze skrzatami, chociaż te często wolały zasypywać gości coraz to większą ilością jedzenia.
Wchodziło się do niego tuż obok obrazu z owocami, o czym mogli wiedzieć tylko Puchoni.
Najśmieszniejsza ze wszystkiego była architektura pokoju wspólnego. Wszystkie drzwi, prowadzące do dormitoriów, były owalne. Ciągnął się tam rząd tuneli, a zamiast wielkiego żyrandolu u sufitu było tam mnóstwo świec w kandelabrach oraz ogromny kominek. Ściany pokrywała żółta tapeta w czarne borsuki i esy floresy. Na podeście stała rzeźba, przedstawiająca kobietę o łagodnej i miłej twarzy. Rękę miała na łbie borsuka, który wielkością przypominał młodego niedźwiedzia, i który łasił się do jej boku.
Helga Hufflepuff, nazywana przez wszystkich Matką Borsuków.
Puchoni byli jak borsuki. Rodzinni i zawsze uczynni, jednak, gdy trzeba, potrafili pokazać pazury. Czasami dosyć ostre i długie.

Lyra ze zgrozą przypatrywała się bąblom na rękach. Nieopodal siedziała Noelle i skrzętnie zapisywała coś na kawałku pergaminu, wysuwając przy tym język z ust, co nadawało jej komiczny wygląd.
- Snape zdecydowanie przegiął – jojczyła Lyra, zginając rękę i krzywiąc się przy tym niemiłosiernie. – Czyszczenie kociołków tą szczoteczką to zajęcie ohydne i meczące.
Noelle coś odburknęła, nie odrywając wzroku od pergaminu. Lyra, widząc, że nie zwróciła na siebie uwagi, wstała i zajrzała przyjaciółce przez ramię.
- Co robisz?
- Piszę – padła lakoniczna odpowiedź.
- Coś dotyczącego kawiarni?
- Uhum.
Cisza.
- Piszę ogłoszenia, Lyra. Już od jutra mam zamiar otworzyć kawiarenkę.
- A jak masz zamiar dostać się do pokojów wspólnych?
Noelle skończyła pisać ostatnie ogłoszenie.
- Mam kilku znajomych z innych domów, którzy zaofiarowali się mi pomóc. Rozwieszą ogłoszenia.
Lyra zmarszczyła brwi.
- Są tylko trzy.
- Oczywiście. Nie uwzględniłam Slytherinu.
- A to niby czemu? – Lyra nawet nie wiedziała, czemu się dziwi. Nikt z Hufflepuffu specjalnie za Ślizgonami nie przepadał. Podobnie było z innymi domami. Poza tym, tak to już było ze stereotypami. Ślizgon – zły, Gryfon – odważny, Krukon – mądry, Puchon – słaby, ale stara się to wszystko nadrabiać szlachetnością.
Noelle jakby czytała jej w myślach.
- Wiesz, organizując takie coś stwarzam im idealną okazję, żeby mogli się poskarżyć opiekunowi, a potem być za to wynagrodzonym.
No tak, pomyślała Lyra, a wtedy wszystko by się zmieniło. Ślizgoni – źli, mądrzy, odważni i sprawiedliwi, Puchoni – cwani, niesprawiedliwi. Ironia.
- Nie boisz się? – spytała nagle Lyra.
Noelle spojrzała na nią ze zdziwieniem.
- Bać się? Czego?
Mała Gryfonka.
- Wiesz… Niczego. Chodź, pomogę ci z tymi ogłoszeniami.

* * *

W komisariacie było cicho i śmierdziało papierosowym dymem. Wentylacja, jak wyjaśnił jeden z funkcjonariuszy, gdy Beth dostała ataku kaszlu, zepsuła się już jakieś dwa lata temu i jakoś nikt nie kwapił się, żeby ją naprawić.
- Mówi pan, że to żona znalazła ciało? – Funkcjonariusz wychylił się nad biurkiem. Miał krzywe okulary i sumiaste wąsy. Wydawałby się sympatyczny, gdyby nie dziwny tik. Oko mrugało mu co pięć sekund, i wyglądało to, jakby puszczał do Ralpha oko.
Beth wciąż szlochała, ale już cichutko. Ralph trzymał ją tak mocno, jakby miała gdzieś odlecieć.
- Tak, to ja znalazłem dziadka. – Położył nacisk na ostatnie słowo. Funkcjonariusz nawet się nie zmieszał. Najwyraźniej często miał do czynienia z takimi przypadkami.
- Dobrze, jeżeli mógłby pan, proszę zostawić numer telefonu.
Ralph drgnął.
- Oddzwonimy, jeżeli patolog skończy obserwację – dodał wyjaśniająco.
Ralph szybko zapisał numer i wyszli. Na zewnątrz powietrze było niesamowicie rześkie. Być może odczuwali je inaczej, gdyż przez półtorej godziny siedzieli w zadymionym pomieszczeniu.
- Alice dzwoniła – powiedział, pomagając założyć Beth płaszcz. – Jest jej strasznie smutno. Mówiła, że zadzwonił do niej nawet Thomas.
Beth pociągnęła nosem.
- Bez niego Obsydiana będzie inna – odparła zachrypniętym od płaczu głosem.
- Nie, nic się nie zmieni. Życie trwa, nie można się zatrzymać w jednym momencie. Wiesz – powiedział, machając ręką na nadjeżdżającą taksówkę – w życiu to jest jak w korku. Jeżeli się zatrzymasz, wszyscy będą na ciebie trąbili. Jeżeli ty się zatrzymasz, inni nie będą na ciebie czekać. Mają swoje życie i swoje problemy.
Taksówka zatrzymała się.
- Wcale mi nie pomogłeś – burknęła Beth, wsiadając. – Nic a nic. Ty nie wiesz, ile dla niego znaczyła ta kawiarnia. Ile on znaczył dla nas.
Ralph zesztywniał. Racja, nie wiedział. Nie wiedział nawet, ile Dziadunio znaczył dla niego.
Drogę do domu odbyli w milczeniu.

* * *

Noelle po raz wtóry przecierała błyszczący już kontuar. Lyra wyrwała jej ścierkę i poklepała po ramieniu.
- Spokojnie, dziewczyno. Ogłoszenia już wiszą, niedługo powinni być. Twoi pierwsi klienci.
Noelle skinęła głową i przełknęła ślinę. Na każdym ogłoszeniu napisała wyraźnie, czego mają sobie życzyć przychodzący do kawiarni. Wszystko było tak, jak trzeba. Więc skąd te nerwy?
Ściana nagle poruszyła się i do kawiarni weszło dwóch szóstorocznych Krukonów. Jeden z nich rozejrzał się i gwizdnął z podziwem.
- Ładne gniazdko – powiedział i popatrzył na Lyrę i Noelle. – A towarzystwo jeszcze lepsze. Co panie mają do zaproponowania?
Nim Noelle się obejrzała był przy kontuarze i studiował menu. Jego kolega chodził między stolikami.
Weszły kolejne osoby. Tym razem Gryfoni, a za nimi garstka Puchonów. Wszyscy rozglądali się dookoła i wydawali pomruki aprobaty. Kilkoro zajęło miejsce przy stolikach i z uwaga śledziło menu.
- Jestem Milo – powiedział nagle ten, co podszedł do kontuaru. Noelle uśmiechnęła się lekko.
- Noelle. A to Lyra.
Skinął głową na Lyrę, a potem znowu odwrócił się do Noelle.
- Kurczę, masz fajne dołeczki w policzkach, wiesz?
Dziewczyna poczuła, że się rumieni. Ich konwersację przerwał jeden z Gryfonów:
- Siedem mrożonych kaw, jeśli można. I…macie tu coś mocniejszego?
Noelle spodziewała się takiego pytania.
- Jasne, zawsze można dostać, tyle, że wiesz, jak natkniesz się na Snape’a kompletnie pijany, to nie miej do mnie pretensji.
Gryfon coś odburknął, ale taki argument chyba do niego przemówił, bo zabrał kubki z mrożoną kawą i oddalił się.
Milo zaśmiał się cicho.
- To było niezłe. Chciałbym zobaczyć Snape’a, jak przyłapuje jednego z nich i każe się wytłumaczyć, a delikwent wyciąga butelkę Ognistej i ryczy „Poczęstuj się, koleś!”.
Noelle wybuchnęła śmiechem. Milo nic nie zamówił. Gawędzili, śmiali się przerwach żartowali. W przerwach Noelle przyjmowała zamówienia. W kawiarni było dużo ludzi, jednak wcale nie było ciasno.
- Wiesz, chyba będę tu stałym klientem – oświadczył Milo.
Noelle poczuła, że przepełnia ją niesamowita radość.

Tym czasem w jej dormitorium na łóżku leżał list.
ROZDZIAŁ IV

Noc. Pora, w której wszystko się zmienia. Wszystko jest inne i straszniejsze. W popołudniowym słońcu dzieci bawią się ze swoimi cieniami, śmiejąc się z długich nóg i patykowatych rąk. W nocy najlichsze światło wydłuża cienie i nadaje im upiorny wygląd.
Pohukiwanie sów odbija się echem i niknie gdzieś w dali. Spośród ciemności łypią na ciebie, święcące niczym latarki, oczy. Nigdy nie wiesz do kogo należą.

W Hogwarcie panował spokój. Severus Snape wybrał się na swój całonocny spacer, by rano wrócić do swoich kwater, wypić eliksir rozbudzający. Siódmoklasiści potrafili być czasami strasznie upierdliwi. Wiedząc, że o dziesiątej lub o wcześniejszej porze nauczyciele będą patrolować korytarze, wybierają sobie pierońsko późne pory i włóczą się po zamku. Snape, który czasami miewał napady senności, nienawidził czegoś takiego i następnego dnia uczniowie dziwili się, gdy podczas lekcji dostawali szlaban. Bo Mistrz Eliksirów nie bawił się w łapanki.
Podczas jednego z takich spacerów usłyszał podniecone szepty.
Przejawy burzy hormonów to obrzydliwa rzecz, pomyślał poirytowany. Słysząc jednak, że szepczących osób jest więcej, postanowił skontrolować sytuację.
Bezszelestnie przeszedł korytarzem i stanął w cieniu.
Dwie Puchonki, dwaj Krukoni, garstka Gryfonów, pięknie.
- To był naprawdę bardzo dobry pomysł, Noelle – mówił jeden z Gryfonów. – Dziwne, że nikt inny na to nie wpadł.
- Taak, to dobry sposób na odpoczynek – dodał drugi.
Snape zastanowił się, o czym mogą mówić. I, co ciekawe, dlaczego nie ma wśród nich żadnego Ślizgona? Potem jednak uśmiechnął się pod nosem. Żaden normalny Ślizgon nie pojawiłby się tam, gdzie Puchon, to jasne.
- Zrobiło się późno. Trochę się zasiedzieliśmy – powiedział jeden z Krukonów, zerkając na zegarek.
Snape postanowił się ujawnić.
- W rzeczy samej – mruknął cicho i wysunął się z cienia. Wszyscy, jak jeden mąż, podskoczyli w miejscu i spojrzeli na niego w osłupieniu.
- Gryffindoru traci pięćdziesiąt punktów, Ravenclaw również. A Hufflepuff…
Zawiesił głos i spojrzał na blondynkę i stojącą obok bladą, czarnowłosą dziewczynę. Proszę, proszę. Czyż to nie dwie panny, które niedawno miały u niego szlaban?
- Jak widać, szlabany są chyba zbyt łagodną formą kary – powiedział cicho. – Czasami rozumiem starego Filch’a. Kary cielesne bardziej przemówiłyby co poniektórym do rozsądku.
Zauważył, że blondynka aż się gotuje ze złości.
- Do łóżek – warknął na pozostałych. Gryfoni pomknęli korytarzem, dwóch Krukonów najwyraźniej się ociągało.
A to ci dopiero…
- Zdawało mi się, że Krukoni szczycą się inteligencją – syknął. – Nie rozumiecie prostego polecenia?
Odeszli, ale jeden z nich obejrzał się za siebie.
Zakochany, jakież to wzruszające. Snape ponownie zwrócił się do Puchonek.
- Spotykamy się już po raz drugi – powiedział. – To ciekawe, że niby tacy niepozorni i spokojni, a jednak buntowniczy.
- To wcale nie jest bunt – odezwała się w końcu blondynka. – A pan ma chyba ciekawsze zajęcia niż dręczenie uczniów.
- Prawdę mówiąc, nie mam – odparł Snape i z satysfakcja zauważył, że dziewczyna spurpurowiała na twarzy. – Dlatego obie dostajecie szlaban.
Czarnowłosa jęknęła i zacisnęła rękę. Snape to zauważył.
- Czyszczenie kociołków to nic w porównaniu z tym, co was czeka. Jutro jest sobota, tak? Jak wspaniale. Cały dzień pracy może uświadomi wam, że nie warto włóczyć się nocami po zamku. A teraz do łóżek.
Gdy się oddalił blondynka warknęła pod nosem:
- Tłustowłosy palant.
Snape nawet się nie odwrócił, tylko rzekł:
- Zaczynacie o piątej rano.

Najlepszym lekiem na senność jest zgnębienie grupy uczniów. Snape wiedział to najlepiej.

* * *

Jak przewidział Ralph życie w „Obsydianie” toczyło się dalej. Klienci wchodzili i wychodzili. Nikt nie zauważył posępnych min barmanek. Nawet Alice nie reagowała na zaczepki Thomasa.
Beth czyściła po raz wtóry ten sam kubek. Patrzyła gdzieś w dal niewidzącym wzrokiem. Kilka razy Alice musiała szturchnąć ją ramieniem, żeby oprzytomniała.
- Wiem, że jest ci ciężko, ale nie poddawaj się. Ludzie umierają, przecież wiesz. Obie wiedziałyśmy, że to się niedługo stanie.
Kogo innego Beth na pewno ofukałaby i kazała się zamknąć, ale Alice znała Dziadunia prawie tak samo dobrze jak ona i miałaby pewnie ogromne wyrzuty sumienia.

Ralph miał dość ciągania się po komisariatach. To ciągłe wypytywanie się męczyło go. Miało to zły wpływ na jego małżeństwo. Gdy wracał do domu był drażliwy i często kłócił się z Beth. Kobieta kończyła kłótnię i zamykała się w łazience. Nie płakała. Beth taka nie była. Być może dlatego śmierć Dziadunia tak nią wstrząsnęła. Wczoraj napisała list do Noelle. Ręce potwornie jej się trzęsły. Ralph miał nadzieję, że charakter córka ma po matce.
Wszedł do jednej z kawiarenek. Nie była nawet w połowie tak przytulna jak „Obsydiana”. Prawdę mówiąc, była obskurna. Śmierdziało tam papierosami, a u sufitu leniwie kręcił się wiatrak. W telewizorze oczywiście leciał mecz. W „Obsydianie” nie było telewizora tylko radio. Na dodatek stare z różnymi pokrętłami i guzikami. Dar od Dziadunia. Najczęściej ustawiali je na kanał z jazzowymi przebojami.
Ralph zamówił piwo. Wątpił, że mają tu herbatę, a nawet jeżeli by mieli, bałby się ją wypić. Siedzący obok mężczyźni ryknęli radośnie, gdy strzelono gola. Wstali z takim entuzjazmem, że przewrócili stół, a piwo wylało się i pociekło po podłodze. Zamoczyli także teczkę Ralpha.
Mężczyzna już chciał sięgnąć po różdżkę, ale się powstrzymał.
Uspokój się, to tylko teczka.
Mężczyźni nie zwrócili na niego uwagi. Kelnerka obrzuciła ich wyzwiskami rodem z rynsztoku, więc podnieśli stół i kazali nalać sobie więcej piwa.

Dziś miał udać się do domu Dziadunia. Razem z Beth postanowili, że sprzedadzą niepotrzebne rzeczy na pchlim targu, a resztę zatrzymają u siebie. Dom Dziadunia także sprzedadzą.
- Za wiele wspomnień – mówiła Beth.

Nagle tknęło go dziwne przeczucie, że ktoś mu się przygląda. Rozejrzał się niby od niechcenia po knajpie i napotkał czyjś wzrok.
Nie wiedział, kto to jest, gdyż osoba miała na sobie długi płaszcz i kaptur na głowie.
Wzdrygnął się lekko rzucił pieniądze na stół i wyszedł.
Jesień powoli przestawała być tak piękna. Typowa angielska pogoda dawała się we znaki. Deszcz zacinał tak mocno, że Ralpha bolała twarz. Jakaś kobieta goniła za parasolem, a nieopodal mężczyzna klął na taksówkę, która wjechała w kałużę i obryzgała go wodą.
Typowy obrazek, pomyślał i ruszył w stronę domu.

* * *

- Wiesz co?! Zaczynasz mnie denerwować! – Lyra dygotała z wściekłości. Jej kotka Hestia ocierała się o nogi i mruczała cicho, jakby chcąc uspokoić swoja panią.
- Niby czym? – Noelle nawet nie podniosła wzroku znad książki. Litery i tak tańczyły jej przed oczami.
- Tym, że ciągle pakujemy się w kłopoty! A ile to razy mówiłam „Noelle, wracajmy, bo robi się późno”? Ale nie! Ty byłaś zbyt zapatrzona w tego krukońskiego bufona!
Noelle spojrzała na nią chłodno, a jej zielonoszare oczy błysnęły groźnie.
- Milo nie jest bufonem – warknęła. Hestia prychnęła cicho, kładąc uszy po sobie. Lyra wzięła kotkę na ręce i spojrzała na Noelle zrezygnowanym wzrokiem.
- Może i nie jest, ale czemu ja muszę zbierać cięgi za ciebie? Wiesz jak oberwę przez to w domu?
Noelle odłożyła książkę. Podeszłą do przyjaciółki, jednak Hestia prychnęła ostrzegawczo.
- Czy ten twój kot ma wściekliznę? – spytała poirytowana. Lyra uśmiechnęła się lekko.
- Jest kotem czarownicy. Chroni swoją panią.
- To zwykły kot.
- Żaden kot nie jest zwykły. Koty kryją w sobie tajemnicę. Są niezależne. A czasami nawet wierniejsze niż psy. Szkoda, że Hestia nie umie mówić.
- Może kiedyś uda się nam wynaleźć zaklęcie – powiedziała Noelle. – Hestio, dasz mi się pogłaskać? Podrapię cię za uchem.
Kotka zamruczała cicho w odpowiedzi. Noelle powoli zbliżyła rękę. Hestia wysunęła pazury, jednak gdy poczuła pieszczotę za uchem, ziewnęła cicho i ułożyła łeb na rękach Lyry.
- Słuchaj, trzeba powiedzieć innym, że nie wyrobimy z „Obsydianą” – powiedziała Noelle. – Nie możemy jednak wychodzić z pokoju wspólnego.
- To żaden problem. – Lyra uśmiechnęła się lekko. Postawiła Hestię na podłodze, podeszła do biurka i zaczęła coś skrobać. Kotka podeszła do Noelle i otarła się o jej nogi.
- Co robisz?
- Piszę.
Noelle nie mogła powstrzymać uśmiechu. Lyra skończyła i podeszła do kotki. Ujęła w dłoń jej obrożę i przywiązała do niej kawałek pergaminu.
- Zanieś to obojętnie jakiemu Gryfonowi, rozumiesz?
Kotka miauknęła cicho i wybiegła z pokoju. Lyra wyprostowała się i uśmiechnęła dumnie.
- Koty zawsze trafiają do celu.

* * *

Dom Dziadunia był pusty. Opuszczony przez swojego jedynego mieszkańca wydawał się dzielić smutek Ralpha. Ściany jakby pobladły, firanki zszarzały, zwiędły wszystkie kwiaty.
Ralph zbierał do walizki wszystkie osobiste rzeczy. Albumy, ulubioną kolekcję porcelany Dziadunia i jego stary gramofon.
Dużo się tego nagromadziło, pomyślał. Dobrze, że Dziadunio nie ma strychu.

Sprzątając, rozmyślał o tajemniczym jegomościu w knajpie. Wydawał mu się nieznajomy, a jednocześnie obcy. Ralph dalej nie pozbył się tego głupiego uczucia, że jest śledzony. Na zewnątrz jednak nikogo nie było, poza tym, widoczność była słaba. Deszcz utworzył szarą ścianę, która rozmazywała wszystkie kształty.
To jest jakaś paranoja, pomyślał i zgarnął powykrzywiane figurki kotów do rzeczy, które miał sprzedać.
Serce mu się ścisnęło, gdy zobaczył stertę krzyżówek. Dziadunio, jak powiedziała mu Beth, uwielbiał krzyżówki. Czasami plątał się w hasłach. Czasami wyszło mu przekleństwo lub śmieszny wyraz, a wtedy wszyscy w „Obsydianie” pokładali się ze śmiechu.

Wtem zobaczył, że na wystającym pogrzebaczu coś jest. Podszedł bliżej i ujął metalowy pręt. Był na nim skrawek czarnego materiału. Ralph przyjrzał mu się, powąchał. Stwierdził, że ma dosyć nieprzyjemny zapach, więc wrzucił go do śmieci. Pewnie Dziadunio rozerwał sobie spodnie. Czasami mu się to zdarzało, tym bardziej, że nigdy nie był tak pedantyczny jak babcia.

Tyle rzeczy, tyle wspomnień. Bolesnych i pięknych zarazem. Kochał ten dom. Gdy był małym dzieckiem siadał na perskim dywanie i słuchał opowieści, które czytała mu babcia. Dziadek siedział obok i palił fajkę. Czytał „Timesa” i wtrącał swoje trzy grosze, gdy babcia coś przekręciła. Bardzo ją to irytowało i często kłócili się o to, czy Leśny Grajek grał na flecie, czy harfie. Ralph miał wtedy niezły ubaw. Babcia obrzucała dziadka epitetami, których nie znał, dziadek od czasu do czasu dusił się dymem i machał rękami, a gdy wreszcie przestawał kaszleć i prychać, mówił „Przestań, babo jedna, ja wiem lepiej”.

Ralph uśmiechnął się. Może mu się zdawało, a może nie, poczuł zapach fajki.

* * *

Severus Snape zauważył, że zapasy eliksiru na rozbudzenie znacznie się uszczupliły. Wypił ostatnią fiolkę, która była do połowy opróżniona.
Piąta rano, co on sobie myślał?! Łazi przecież w nocy po korytarzach, ma niecałe cztery godziny snu i budzi się o piątej rano? Dzięki Merlinowi, była sobota.
Obmył twarz zimną wodą i wyszedł. Przyzwyczaił się do panującego tu zimna, jednak nie wiedział, że o piątej rano jest dwa razy chłodniej.
Obym tylko nie musiał lecieć do hogwardzkiej Matki Teresy, pomyślał i opatulił się szczelniej szatą.
W Hogwarcie było cicho. Gdzieś z daleka dobiegały szepty duchów, które brzmiały jak dzwonki wietrzne w czasie wichury. Był to dźwięk przyjemny, ale Severus stanowczo wolał ciszę. Grobową najlepiej.

Buntownicze Puchonki stały już pod klasą. Z zadowoleniem zauważył, że mają podkrążone oczy i ziewają jedna przez drugą.
- To kara dla tych, który nie kontrolują swoich uwag. – Spojrzał na blondynkę, ale ta wytrzymała jego spojrzenie. Czarnowłosa natomiast warknęła coś pod nosem.
Oj, zbiera się wam.
Weszli do lochów. Dziewczyny zadrżały z zimna. Snape usiadł za biurkiem, splótł ręce i oparł na nich brodę. Delektował się widokiem sinych z zimna, czerwonych z wściekłości i bladych z niewyspania Puchonek.
Taka paleta barw, cudowne.
- Zaczniecie od oczyszczenia wszystkich ławek z gum. Potem trzeba przetrzeć półki, uginają się już od kurzu. Wytrzeć słoje i uważać na ich zawartość. Może wypalić piękne dziury, jeżeli się je upuści. Potem wyszorować dokładnie podłogę.
Dziewczyny zbladły jeszcze bardziej. Mistrz Eliksirów miał niewzruszoną minę, jednak w środku czuł ogromną satysfakcję.
To jak czyszczenie stajni Augiasza, pomyślał.
- P…profesorze? – odezwała się czarnowłosa, chwytając niepewnie za miotłę i ścierkę. – To wszystko za włóczenie się po korytarzu?
Snape pomyślał.
- Nie – odparł w końcu. – To za tłustowłosego palanta.
Blondynka najpierw się zarumieniła, a potem pobladła. Odwróciła się i przystąpiła do pracy. Snape nie zauważył, jak ramiona trzęsą jej się ze śmiechu.

* * *

Noc jest porą dziwną i tajemniczą. Noc jest porą kotów. W nocy kot może spać przy kominku, wylegiwać się na kolanach właścicielki. Albo znaleźć list i zanieść go do adresata.
ROZDZIAŁ V

Archibald Westersey drzemał w swoim biurze, zapominając o bożym świecie. Nogi położył na biurku i odchylił się do tyłu na krześle. Śniły mu się wakacje na Karaibach. Plaża, piasek i...
BUM!
Archibald otworzył gwałtownie oczy, a krzesło, przyciągane siłą grawitacji, o której chwilowo zapomniał, runęło na ziemię.
Wiązanka przekleństw, która popłynęła z jego ust, sprawiła, że każdy uciekłby, gdzie pieprz rośnie. Niestety, Archibald miał przed sobą patologa, a osoba, która, jak to określił, „pracuje z trupami”, nie ucieka, tylko dlatego, że przerwała komuś sen o wymarzonych wakacjach.
- Mam wyniki – oznajmił patolog, machając plikiem papierów.
- Yhym, bardzo mnie to cieszy – burknął Westersey. – Co tym razem?
Patolog z zagadkową miną usiadł naprzeciwko biurka. Archibald pozbierał się z podłogi i spojrzał pytająco na stos dokumentów.
- Dziwny przypadek – mruknął patolog, stukając palcem o brodę. – Doprawdy, interesujący.
Archibald odczekał, aż Harney się „odwiesi”. Często tak miał, że zaczynał i urywał w pół zdania.
- To nie zawał – stwierdził w końcu. – Doprawdy, trudno mi stwierdzić, na co dokładnie umarł. Chyba pozostaje opcja, że ze starości.
- Pozostaje opcja? – parsknął Archibald. – No, popatrz na tego dziadka. Miał chyba z dziewięćdziesiąt lat, nie?
Patolog skinął głową.
- Jest jednak pewna prawidłowość. Umarł, jak większość ofiar, których ostatnio miałem pod obserwacją. Zero śladów i wyraz zdziwienia na twarzy.
- No i co w związku z tym? – Archibald był coraz bardziej rozdrażniony. – Nigdy nie wiesz, kiedy śmierć cię zaskoczy, nie?
Patolog najwyraźniej nie miał nic do dodania. Podsunął dokumenty bliżej i wstał.
- Tak czy siak, to trochę podejrzane.
- Harney, ja tu jestem policjantem – powiedział Westersey, pukając się w odznakę. – I to JA będę dociekał, co jest podejrzane, a co nie.

* * *

- Hestia! Kurczę, gdzie ona jest?
Noelle ledwo ruszała nogami. Snape wspiął się na wyżyny sadyzmu, dając im tyle pracy. I chociaż wiedziała, że to jej wina, odczuwała satysfakcję. Bo co ten tłustowłosy dupek sobie myśli?
- Ledwo żyjemy, a ty myślisz, gdzie podział się twój kot? – Noelle ziewnęła głośno. – Spać!
- Jeżeli znowu dostanę przez ciebie szlaban, możesz stracić pewne części ciała – zagroziła Lyra i też ziewnęła. – O tu jest. Hej, co ty tam masz?
Kotka dystyngowanym krokiem zbliżyła się do pani. W zębach trzymała list. Lyra podniosła go i przyjrzała się adresowi.
- To do ciebie – powiedziała nieco zdziwiona i oddała list Noelle.
- Przeczytam jutro – odparła dziewczyna, odbierając list. Słaniała się na nogach, a oczy zaczynały jej się kleić.

* * *

Ralph myślał. Ostatnio układanie przemyśleń przychodziło mu z wielkim trudem. Miał wrażenie, że wszystko robi źle. Beth warczała na niego za każdym razem, gdy się odezwał.
Często nie wytrzymywał i dochodziło do kłótni. Ich spory często łagodziła Noelle. Nie lubił mieszać dziecka do swoich spraw, ale, po prostu, nie było już tak kolorowo, jak kiedyś.

Siedział w tym samym barze. W sumie to nawet nie wiedział, czemu tu przychodzi. Bar był, eufemistycznie mówiąc, obskurny. Mimo wszystko, nikt nie zwracał na niego uwagi i to mu odpowiadało.
Przychodzili tu ci sami pijacy i kibice. Od jakiegoś czasu także dosyć ładna kobieta. Miała platynowe włosy i niebieskie, zagadkowe oczy.
Gdyby była czarownicą, pewnie byłaby wilą, pomyślał.
Kobieta jednak cierpiała na nawyk, który do dam jej pokroju nie pasował. Paliła jednego papierosa za drugim, kryjąc smutną twarz za smugami dymu. Przychodziła do baru od tygodnia.
Zawód miłosny, strzelił.
Wstał i powolnym krokiem zbliżył się do jej stolika.
- Można? – spytał, wskazując na krzesło obok. Kobieta niezauważalnie skinęła głową. Nie miała żadnych obaw. Ralph nawet nie wyglądał na zboczeńca. Ale ta chyba nie zwróciła na to uwagi. Wpatrywała się przed siebie niewidzącym wzrokiem. Papierosa trzymała w dosyć skomplikowany sposób. Jej paznokcie pomalowane były na beżowy kolor.
- Zauważyłem, że od jakiegoś czasu tu przychodzisz – powiedział, siadając.
- Nie można? – odparła chłodno. Jej głos był jednak przyjemny. W dwóch słowach zdołał usłyszeć, że jest ciepły i uwodzicielski.
- Też mam ostatnio złe dni – powiedział i zastanowił się. A właściwie, to co ja robię? Zwierzam się obcej kobiecie ze swoich problemów? Niedobrze.
Podniosła wzrok. Miała śliczne oczy. Niebieskie i tajemnicze. Jakby bez dna.
- Nie mówiłam, że mam złe dni – rzekła, rzucając papierosa do popielniczki. – Ale dobrych też nie. Prawdę mówiąc, to żyję według rutyny.
Ralph pokiwał głową. Pojawiła się kelnerka. Obrzuciła nieznajomą zawistnym spojrzeniem, lustrując jej zgrabne nogi i kształtny biust. Żując gumę i okropnie przy tym mlaskając, zapytała, czy coś zamawiają. Ralph tradycyjnie zamówił piwo. Nieznajoma cappuccino.
- Mówiłaś o rutynie – zaczął, gdy kelnerka odeszła. – Co miałaś na myśli?
Nieznajoma wzruszyła ramionami.
- Życie to dla mnie taka taśma z marketu. Przesuwa się bez celu i tylko przyjmuje na siebie kolejne pokłady zakupów.
- Czyli żyjesz pod presją? – spytał.
- Można tak powiedzieć.
Kelnerka przyniosła zamówione napoje. Przez chwilę sączyli je w milczeniu. Ralph ukradkiem przyglądał się nieznajomej.
- Jak się nazywasz? – spytał w końcu.
Kobieta jakby się zawahała.
- Waris.
- Miło mi. Jestem Ralph.
- Wiem – odparła, a na jej twarzy na chwilę zagościł lekki uśmiech. – Twoja żona pracuje w tej kawiarni, prawda?
Przez chwilę zdziwił się nieco. Skoro wiedziała o kawiarni, to dlaczego przychodziła tutaj? Do takiej obskurnej speluny?
- Nie boisz się ich? – spytał, wskazując na grupkę kibiców, którzy w tym momencie ryknęli głośno, bo strzelono gola. Waris pokręciła głową.
- Wy, mężczyźni, jesteście łatwi do rozgryzienia. Wiemy, gdzie was uderzyć, żeby bolało. Dosłownie – dodała i uśmiechnęła się znacząco. – Wiem, że lubicie długonogie blondynki z wielkim biustem. Jesteście wzrokowcami i to jest wasza największa wada. Czy pomyślałbyś, że trenuję tekuondo?
Ralph przyjrzał jej się. Była zgrabna, ale spod luźnej bluzki nie było widać mięśni. Pokręcił głową.
- Właśnie. Bo wy na to nie patrzycie. Nie macie oczu. Nie gniewaj się – dodała szybko. – Czasami są wyjątki.

Rozmawiali chyba z godzinę. Waris okazała się świetną słuchaczką. Ralph opowiedział jej o wszystkim. Może to piwo rozwiązało mu język, a może po prostu w końcu znalazł osobę, która nie warczała na niego za każdym razem, gdy się odezwał. Waris od czasu do czasu kładła swoją aksamitną dłoń na jego szorstkiej i podrapanej. Nie wiedział czemu, ale ten gest przynosił mu ulgę i ukojenie dla zszarganych nerwów.
- Muszę lecieć – powiedziała, wstając od stołu. – Wpadnę do „Obsydiany” kiedyś, dobrze?
- Jasne, kiedy tylko chcesz – odparł i też wstał. Odprowadził ją do drzwi.
Patrzył jak odchodziła. Jasne włosy latały na wietrze, niczym babie lato.

* * *

Noelle, Lyra, Milo i Frank siedzieli przy stole Hufflepuffu i żartowali.
- Mało nie dostałem zawału, gdy tak nagle się pojawił – powiedział Milo. – Ale potem podrzuciliśmy mu z Frankiem łajnobombę do lochów.
- Taką z opóźnionym zapłonem – wyjaśnił Frank. – Miała odpalić dopiero dzisiaj.
Lyra jęknęła.
- Znowu kłopoty! Jeżeli dostanę kolejny szlaban, to zavaduję was wszystkich!
Ale roześmieli się wszyscy. Najlepsze miało jednak dopiero nadejść. Severus Snape energicznym krokiem wszedł do sali. Jego mina wyrażała żądzę mordu. Okrutnego i bezwzględnego. Kilku pierwszorocznych kwiknęło ze strachu. Ktoś powiedział „oho, dzisiaj się nad nami poznęca”.
Severus usiadł obok Minerwy i wbił wzrok w talerz. Po chwili wszyscy mogli usłyszeć jęki profesorki od transmutacji:
- Severusie, doprawdy, czy ty wiesz co to jest prysznic?!
Ponieważ w sali zapadła głucha cisza, profesor eliksirów podniósł wzrok znad talerza i zgromił wszystkich wzrokiem. Natychmiast zajęli się swoimi sprawami.
- Ktoś podrzucił mi łajnobombę do lochów – powiedział bardziej do siebie. Minerwa McGonagall poprawiła okulary, które gwałtownie zsunęły jej się z nosa.
- Ekhm, że co proszę? Ktoś podrzucił TOBIE łajnobombę? Do tej pory ten zaszczyt miał jedynie Filch.
- Nie pomagasz, Minerwo – powiedział poirytowany. – Znajdę delikwenta, a jego wnętrzności rozwieszę na jednej z wież Hogwartu.
- Mam nadzieję, że nie mówisz poważnie – odparła profesor transmutacji, wiedząc, że po Mistrzu Eliksirów można się spodziewać praktycznie wszystkiego.
- Nadzieja matką głupich – skwitował Snape, a widząc jej zaciętą minę, dodał: - To nie była aluzja.

Tymczasem Milo i Frank zarykiwali się ze śmiechu.
- Genialne – wystękał Milo, wycierając łzy z oczu. – Nie zapomnę tej miny do końca życia.
- Ja chyba też – burknęła Lyra.
- Jeżeli dowie się, że to wy, możecie już się pakować – powiedziała Noelle, ale ona też chichotała.
Milo i Frank machnęli lekceważąco rękami.
- A co z kawiarnią? – spytał Milo. – Snape wyraźnie dł nam do zrozumienia, że jeszcze jeden taki wybryk, a możemy nigdy nie wyjść z lochów, bo będziemy do końca życia czyścić kociołki. Swoją drogą, to czasami myślę, że on ma gdzieś składzik ze starymi kociołkami i specjalnie je wyciąga na takie okazje.
- Nie mam zamiaru zamykać kawiarni – oznajmiła, nakładając sobie dżem na kanapkę. – Po prostu będziemy musieli wymykać się niepostrzeżenie.
- Jak masz zamiar to zrobić? – spytała nieco ironicznie Lyra. – O ile mi wiadomo, to chyba nie posiadamy peleryny niewidki.
- Jakoś damy radę – odparła Noelle beztrosko. – Moja mama też miała kiedyś problem. Musiała zapłacić za prąd, a kawiarnia dopiero się rozkręcała. W końcu jednak zapłaciła.
- Co zrobiła?
Noelle uśmiechnęła się.
- Po prostu; wyciągnęła z szafy świeczki. Nakupowała jeszcze zapachowych. Było tam tak romantycznie, że ludzie natychmiast zaczęli się schodzić. Nawet, gdy uregulowała rachunki za prąd, używała świec. To była prawdziwa magia!
Lyra aż westchnęła. Noelle wiedziała, że przyjaciółka jest romantyczką. Czasami przyłapywała ją z romansidłem w ręku, a ta potem zaklinała się na wszystkie świętości, że to książka od transmutacji.
- Skoro tak, to spytam jutro McGonagall, czy przypadkiem nie czyta „Przeminęło z Avadą”.

- Chodźmy, zaraz mamy transmutację – powiedziała Lyra, a Noelle parsknęła śmiechem. Wszyscy popatrzyli na nią skonfundowani.
- Nie przejmujcie się mną – powiedziała, rechocząc. – Mam czasami takie napady...
Gdy wychodzili z sali, Milo krzyknął za Noelle:
- Hej, Noa, coś ci wypadło!
Odwróciła się, nieco rozczarowana, bo miała nadzieję, że chłopak chce zaprosić ją na randkę.
I to jest największa wada dziewczyn, pomyślała, robią z igły widły. Milo podniósł z podłogi zaklejoną kopertę i podał ją jej. Ich palce dotknęły się i Noelle poczuła, jak jej ciało mrozi przyjemny dreszcz.
- Dzięki – wymamrotała, czerwieniąc się.
- Lepiej go teraz przeczytaj – poradziła Lyra. – To może być coś ważnego, a ty ciągle zwlekasz.
Noelle posłuchała jej i rozerwała kopertę. W miarę, jak jej wzrok wędrował niżej, przed oczami zaczęły tańczyć wielkie, czarne plamy. Poczuła, że robi jej się zimno, a ręce zaczynają się pocić. Nogi miała jak z waty.
- Noelle!
Krzyk Lyry dobiegał z daleka. Jakby był tylko echem. Noelle uderzyła o zimną posadzkę.
Zemdlała.

* * *

- Pogrzeb odbędzie się za trzy dni – powiedziała Beth. „Obsydiana” była już dawno zamknięta, jednak zostali stali klienci. Wiecznie zabiegany Thomas, który akurat nie miał nic do roboty, stara, zrzędliwa pani Lugbert, która wyleczyła się z hemoroidów, i która była ostatnio wyjątkowo cicha, robotnik, pan Isaac, który często naprawiał pęknięte rury i śmierdział środkami je czyszczącymi.
Alice stała obok przyjaciółki. Beth cieszyła się, że ma obok siebie taką osobę. Alice była jej bliższa niż Ralph. Pomagała, wspierała. Jej rady były sensowne i często układała własne, piękne sentencje o życiu. Ona, zwykła barmanka ze średnio prosperującą kawiarenką.
- Ja na pewno będę – oświadczyła pani Lugbert. – Dziadunio Phil zasługuje na to. Kochałam go jak brata.
A ja jak ojca, pomyślała Beth.
- Ja też mogę przyjść – zaproponował nieśmiało zabiegany Thomas. – W sumie nie bardzo znałem Dziadunia, ale wiem, że wiele dla was znaczył.
Ukradkiem spojrzał na Alice, która zarumieniła się i spojrzeniem powiedziała mu „dziękuję”.
W tym momencie do kawiarenki wszedł Ralph. Beth wyprostowała się. Jej instynkt podniósł łeb i zaczął węszyć.
Coś tu nie grało. Był zbyt szczęśliwy. Zachowywał się tak, jakby co najmniej wygrał w totka, a nie, jakby umarł mu ktoś z rodziny.
- Część, Ralph – odezwała się Alice. Jej głos był lodowaty. Beth poczuła przypływ wdzięczności do przyjaciółki.
- No, cześć – odparł i powiódł wzrokiem po zgromadzonych. – A co tu się odbywa?
- Pogrzeb Dziadunia jest za trzy dni – powiedziała Beth, patrząc mu prosto w oczy. – Może zapomniałeś?
Ralph spojrzał na żonę, szczerze zdziwiony. Miała go za jakiegoś egoistę, czy jak? Zapomnieć o pogrzebie kogoś, kto opiekował się tobą prawie przez całe życie?
- Nie zapomniałem.
Beth spojrzała na tych, którzy zostali.
- To chyba tyle na dziś – odparła, chcąc zakończyć spotkanie. – Szczegóły dotyczące godziny podam w odpowiednim czasie. Dziękuję, że przyszliście.
Gdy wszyscy rozeszli się do domów (Alice naprędce znalazła jakąś wymówkę), zostali w kawiarni sami. Wciąż pachniało tam kawą i jabłecznikiem. Ot, zwykła kawiarenka. Przechodzeń nie miałby pojęcia, że rozgrywa tu się prawdziwy dramat.
- Ralph, ja powoli mam dosyć – powiedziała cicho. Nie lubił tego. Już wolał, żeby wrzeszczała, ciskała w niego szklankami. Ona tymczasem nawet nie płakała. Mówiła cicho i zdecydowanie zarazem.
- Ja też, ale po pogrzebie wszystko się ułoży. Zobaczysz. – Próbował ją pocieszyć, ale tylko się pogrążył.
- Ułoży? Tylko dlatego, że Dziadunio będzie dwa mery pod ziemią, to wszystko ma się ułożyć?
- Beth, ja też powoli mam dość! – wybuchnął. – Twoich humorów, twojego warczenia i tych pretensji. Mówisz, jakby to była moja wina, że umarł!
Kobieta zbladła śmiertelnie. Przez chwilę bał się, że zemdleje. Ona jednak była po prostu wściekła.
- Bo częściowo była – powiedziała, a jej głos był niemal szeptem. – Kochał cię, mimo twojej inności.
Ralph prychnął.
- Chyba sobie żartujesz! On tej inności nienawidził, rozumiesz? Nie, oczywiście, nie rozumiesz! Bo ty nie wiesz, jak to jest, gdy dostajesz list, chcesz się pochwalić, a zamiast ciepłego uśmiechu i gratulacji, dostajesz potworny grymas i niecierpliwe machnięcie ręką. Dla jedenastolatka jest to sygnał, że coś z nim nie tak, że dorosłemu to się nie podoba, więc jest złe. Nie wiesz, jak to jest, gdy wracasz na wakacje, a dorosły patrzy na ciebie, jakbyś był obrzydliwym robakiem. Pasożytem. Nie wiesz jak to jest, gdy patrzy na różdżkę i ma ochotę ją złamać. Krzyknąć ci prosto w twarz „Jesteś dziwolągiem!”. Tak, zrobił to. Powiedział mi, że jestem dziwolągiem. Może był to eufemizm od słowa „morderca”? Tak, on na pewno widział we mnie mordercę!
Beth nie mogła dłużej tego słuchać.
- Zamknij się, Ralph! Gadasz takie głupoty, że aż mnie mdli! Mordercę? A czy kogoś kiedykolwiek zabiłeś? Nie? To skąd te przypuszczenia? Powiem ci; majaczysz. Masz jakieś urojenia. On cię kochał i dobrze to wiesz. Inaczej oddałby cię do jakiegoś sierocińca, żeby więcej nie oglądać, jak dorastasz, uczysz się i wyrastasz na fantastycznego mężczyznę.
To powiedziawszy, zalała się łzami. Ralph zbaraniał. Poczuł, ze jego złość ulatuje gdzieś daleko. Poza mury „Obsydiany”. Poza Londyn. W Kosmos.
Podszedł do Beth i objął ją ramieniem. Pocałował w słony policzek. I naraz dopadły go wyrzuty sumienia. Głównie z powodu Waris. Kobieta flirtowała z nim, co do tego nie było wątpliwości. A czy on ulegał jej wdziękom?
Dla pewności mocniej przytulił łkającą żonę.

Jak tu dalej żyć, gdy serce zranione? Czas przecież nie leczy wszystkich ran.
Teraz przyszła moja kolej, by skomentować całą Obsydianę. Obiecałam i obietnicy dotrzymam ;) Ostrzegam, może wyjść trochę nieskładnie, bom chora. Ale mimo tego postaram się.

Biedny Dziadunio. Przeszedł tyle w życiu i zatrzymywał to w sobie, pielęgnując złość i nienawiść do świata magii, za krzywdy, jakie mu zrobiono. Możliwe, że też znienawidziłabym magię za to, że to ona zabiła moją rodzinę.
Nie chciał, by to samo spotkało jego wnuka, więc postanowił udawać, że Ralph jest normalny, zwyczajny, nawet okłamał go, że jego rodzice zginęli w wypadku samochodowym. Niesamowicie przypomina to kłamstwa Dursleyów, ale możliwe, że każdy mugol by tak zareagował.
Jeszcze jego śmierć - zagadkowa i dziwna. Kto wie, czy nieczasem nie umarł ze starości, a przez takich typów z "patykami"?

Podoba mi się bardzo pomysł Noelle na stworzenie Obsydiany w Hogwarcie. Kawiarenka idealnie nadawałaby się na takie miejsce, gdzie można odpocząć od codziennej nauki, trosk i innych problemów, spotkać nowych przyjaciół, a może nową miłość?
Milo od samego początku zwrócił moją uwagę, ale nie tylko. Wydaje się być miłym młodym czarodziejem. I coś ciągnie go do Noelle, z wzajemnością.

Smucą mnie tylko te niepotrzebne kłótnie Ralpha i Beth. Nie powinni obwiniać się za śmierć Dziadunia, co sprawia, że coraz to bardziej oddalają się od siebie. wiem, jak to jest, gdy traci sie bliską osobę, którą się kochało, ale trzeba żyć dalej, bo zmarła osoba nie chciałaby tego, żeby niepotrzebnie się przez nią smucić.

Czekam na dalsze rozdziały oraz życzę wena w pisaniu.
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • fisis2.htw.pl


  •  

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

       
     
      [NZ] "Obsydiana"
    Union Chocolate.