ďťż

Tekst napisany dawno, dawno temu. Opublikowany na Mirriel, Dziurawym Kotle i jeszcze w kilku miejscach. Skończony na długo przed wydaniem szóstego tomu HP, więc należy go traktować jako swojego rodzaju alternatywę. Moja wersja młodości Toma Marvolo Riddle'a.

CZĘŚĆ I – POCZĄTKI

„…Żegnaj, synku, i pamiętaj, że bardzo Cię kochałam. Mama”. Odłożyła pióro i spojrzała na długi kawałek pergaminu, który zapisała. Będzie musiało wystarczyć. Nie miała już więcej czasu.
Wsunęła list do koperty, dołożyła do niego dwa zdjęcia i swój akt urodzenia. Testamentu nie było sensu pisać, bo i tak nic nie miała.
Zawahała się chwilę, ale w końcu zdjęła z szyi łańcuszek. Obróciła w palcach malutką srebrną klepsydrę ze złocistym piaskiem przesypującym się w środku.
Był piękny. Pamiętała, jak ją zachwycił, kiedy otworzyła czerwone pudełeczko z aksamitu.
„Dla mojej gwiazdki”, powiedział wtedy i uśmiechnął się do niej. Miała na imię Libra*, więc nawet pasowało. A ona rzuciła się mu na szyję. Była taka szczęśliwa.
Pół roku później się jej oświadczył. Jego arystokratyczni rodzice nie byli co prawda zachwyceni wybranką syna, zwykłą, prostą dziewczyną, ale jakoś ją zaakceptowali. Wyprawili młodym huczne wesele, na które zaprosili wszystkich sąsiadów. Oczywiście, tylko tych bogatych. Ale jej to wtedy nie przeszkadzało. Ważny był tylko ON.
Kiedy zorientowała się, że jej teściowie są inni niż myślała? Kiedy wyrzucili sprzed swoich drzwi żebraka proszącego o jałmużnę. Mogli mu dać cokolwiek, byli najbogatszymi ludźmi w okolicy.
Ale nawet po tym ani przez moment nie pomyślała o odejściu. Przecież on był dla niej taki dobry. Co ją mogło obchodzić postępowanie jego rodziców?
Głośne łomotanie w drzwi sprowadziło ją na ziemię.
- Pospiesz się! Daję ci jeszcze dziesięć minut na opuszczenie mojego domu, potem wzywam policję! – krzyknęła z przedpokoju kobieta, którą jeszcze wczoraj nazywała matką.
To prawda, teściowa zastępowała jej matkę, bo rodzice nie żyli od dawna. Po ich śmierci przygarnął ją właściciel okolicznej gospody. W zamian za dach nad głową i jedzenie ona pracowała jako kelnerka.
Właśnie tam go zobaczyła. Zakochała się natychmiast. Wysoki, dobrze zbudowany brunet z zielonoszarymi oczami. On też zwrócił na nią uwagę. Rozmawiali przez prawie całą noc. Następnego dnia też przyszedł. I jeszcze następnego. Po miesiącu zjawił się z tym wisiorkiem. A potem… ślub, ciąża.
Wtedy postanowiła powiedzieć mu prawdę. To było zaledwie dziś rano. Nie bała się jego reakcji, przecież dobrze go znała… tak się jej zdawało. On najpierw myślał, że to żart. Ale kiedy mu już udowodniła, przestał się śmiać. Zaczął krzyczeć. Zawołał rodziców. Oni też krzyczeli. Że ich oszukała, podstępem wkradła się do ich rodziny. Najgorsze było to, co zobaczyła w jego oczach. Nienawiść, strach i… tak, on się jej brzydził.
Kazali się jej wynosić. Nieważne, że była w dziewiątym miesiącu ciąży. Nieważne, że był środek zimy.
Właśnie teraz pakowała swój marny dobytek – kilka tomików poezji i parę ubrań. No i list do syna. To było najważniejsze. Musiała go mieć przy sobie, bo wiedziała, że umrze. Jeśli nie przy porodzie, to zaraz po nim. To była skaza genetyczna. To samo było z jej babką i praprababką, z co drugą kobietą w pokoleniu. A syn musiał wiedzieć.
No dobrze, dość tych wspomnień. Westchnęła cicho, włożyła wisiorek do koperty (chciała, żeby syn miał jakąś pamiątkę po niej) i zakleiła ją. Dołożyła kopertę do torby i wyszła z pokoju.
Wszyscy troje czekali na nią. Bez słowa sprowadzili ją na dół i zamknęli za nią drzwi. Nie zaszczycił jej nawet jednym spojrzeniem.
Ostatni raz popatrzyła na dom, jej dom przez prawie dwa lata, i ruszyła przed siebie. Nawet nie czuła zimna.
Nie zaszła daleko. Była słaba, bardzo słaba. Brzuch przeszkadzał jej, wszystko ją bolało. Przed oczami latały czarne plamki.
Osunęła się na ziemię. Resztką świadomości zarejestrowała jeszcze, że podnoszą ją czyjeś silne ręce.

Ocknęła się w miękkim łóżku. Było jej ciepło i przyjemnie. Siedziała przy niej jakaś kobieta ubrana w czarny habit. No tak, musiała dojść do pobliskiego kościoła. Siostry zakonne prowadził tam sierociniec. Całe szczęście.
- Siostro…
Kobieta drgnęła i spojrzała na nią. Uśmiechnęła się ciepło.
- Chcesz wody?
Skinęła głową. Zakonnica wzięła szklankę, delikatnie uniosła jej głowę i napoiła.
- Ja umieram, prawda?
- Tak, kochanie – rzekła łagodnie siostra.
- A…
- Nie mów, odpoczywaj. Musisz mieć dużo sił na poród. Twoim dzieckiem się zajmiemy. Mamy przechować tę kopertę, którą miałaś przy sobie?
- Tak. Mój syn musi ją dostać, kiedy podrośnie. Za dziesięć lat.
- W porządku.
W tym momencie poczuła skurcz, znacznie silniejszy niż dotychczas. Nie przechodził.
- Siostro… chyba się zaczyna…

Poród trwał bardzo długo. Krzyczała, rzucała się, traciła przytomność i znów ją odzyskiwała. Bardzo cierpiała.
Ale kiedy w końcu usłyszała płacz swojego dziecka, zapomniała o tym wszystkim.
- To chłopczyk – powiedziała zakonnica, podając jej noworodka.
To nie była żadna niespodzianka. Od początku ciąży wiedziała, że to będzie syn. Czuła to.
Znów zaczęła tracić siły. Nadchodził koniec. Siostry też to zauważyły.
- Jak ma mieć na imię?
Nad tym też nie musiała się zastanawiać. Imię jej pierwszej i ostatniej miłości.
- Tom… - szepnęła. – Tom Marvolo Riddle.
Potem zamknęła oczy. Czuła jeszcze ciepło ciała synka, ale już coraz słabiej. Cichł też jego płacz. Cały ból gdzieś zniknął. Wszystko zniknęło.
Żegnaj, synku.

***

- Proszę pana? Przepraszam… - Ktoś delikatnie potrząsnął go za ramię, wytrącając z przyjemnego snu. – Paniczu?
Po chwili rozległ się odgłos rozsuwanych zasłon i przez jego zamknięte powieki wdarło się brutalnie światło słoneczne.
Ze złością otworzył oczy i usiadł na łóżku. Tak jak przypuszczał, nad nim stał Stanley, kamerdyner.
- O co, do diabła, chodzi?! – zapytał, spoglądając na zegarek. – Wiesz, która godzina? Dlaczego mnie budzisz?
Na Stanleyu nie wywarło to większego wrażenia. Był już przyzwyczajony do humorów panicza; podobnie zresztą jak jego rodziców.
Spojrzał na młodzieńca z chłodną uprzejmością i spokojnie odparł:
- Najmocniej przepraszam, ale ktoś do pana przyszedł. Czekają w holu.
- Kto? – warknął, wstając i wciągając szlafrok, który podał mu lokaj.
- Dwie siostry zakonne, paniczu. Z tego co wiem, prowadzą sierociniec przy kościele.
- Pytałeś, czego chcą? – Wyszedł za Stanleyem i zeszli razem po schodach.
- Nie chciały mi powiedzieć.
- Już ja dobrze wiem – mruknął. – Chcą forsy. Tak jak zawsze.
Zanim otworzył drzwi od holu, odwrócił się do lokaja.
- Przynieś moją książeczkę czekową. Dam im tysiąc funtów to się odczepią.
- Oczywiście, sir. – Stanley bezszelestnie oddalił się.
Chłopak westchnął i wyszedł do gości. Dwie zakonnice stały przy drzwiach.
Jedna była młoda, rozglądała się z ciekawością i onieśmieleniem po bogato urządzonym korytarzu. Druga musiała mieć koło sześćdziesiątki. Pewnie była matką przełożoną. Nie zwracała uwagi na antyki i obrazy, tylko spokojnie wpatrywała się jeden punkt na ścianie. Kiedy wszedł, popatrzyła na niego szarymi przenikliwymi oczami.
- Dzień dobry, panie Riddle.
- Ta… - burknął nieuprzejmie. Nie zamierzał być miły. Chciał tylko, żeby wzięły czek i się wyniosły. – Domyślam się, o co chodzi. Mój lokaj zaraz przyniesie czek.
Starsza uśmiechnęła się prawie niedostrzegalnie. Wydało mu się, że z niego kpi, co bardzo mu się nie spodobało.
- Czyżbym powiedział coś śmiesznego? – spytał. – Przecież w a m zawsze o to chodzi – dodał zaczepnie, akcentując słowo „wam”.
- Rozczaruję pana – odparła zakonnica, przechylając głowę na bok i świdrując go spojrzeniem. – Tym razem chodzi n a m o coś poważniejszego.
- A mianowicie? – Musiał przyznać, że lekko go zaciekawiła.
- Jest u nas pański syn.
Tom cofnął się i ze świstem wciągnął powietrze. Na chwilę pociemniało mu przed oczami. Wydało mu się, że zakonnicę rozbawiła jego reakcja. Tymczasem ona ciągnęła:
- Tydzień temu trafiła do nas pana żona. Była wyczerpana i chora; niestety, zmarła przy porodzie. Urodziła syna, którego przed śmiercią nazwała Tom Marvolo Riddle. W okolicy jest tylko jedna rodzina o tym nazwisku, więc łatwo było do pana trafić. Przychodzimy dopiero dzisiaj, bo chłopczyk był bardzo słaby i nie było pewności, czy przeżyje, ale teraz czuje się już lepiej.
Te słowa docierały do niego z pewnym opóźnieniem. Powoli zaczął przetwarzać je w głowie.
- L-Libra nie żyje? – wychrypiał.
Kobieta przytaknęła.
- Mój syn… nazwała go Tom Riddle…?
- Zgadza się.
- I on jest u was?
- Tak.
Zaczął wracać do równowagi. Wziął głęboki oddech i zapytał:
- A czego chcecie ode mnie?
Po raz pierwszy wydawała się zbita z tropu.
- Hm… to pański syn…
- Co z tego? Żona odeszła z domu tuż przed porodem. Nie mam żadnych obowiązków wobec tego dziecka.
Zakonnica uniosła brwi.
- Odeszła z własnej woli?
- Dokładnie tak – skłamał bez mrugnięcia okiem. Musiał ratować reputację. Postanowił pójść jeszcze dalej: – Właściwie to nie mam nawet pewności, czy to moje dziecko.
Przez chwilę rozkoszował się wyrazem jej twarzy. Doskonale wiedział, co teraz dzieje się w jej głowie. Walczyła sama ze sobą. Czuła do niego niechęć i pogardę, a jednocześnie wiedziała, że jako zakonnica, nie powinna go potępiać.
Odezwał się ze złośliwym uśmieszkiem:
- Ale nie jestem przecież całkiem pozbawiony sumienia. – Wyglądało na to, że siostra ma co do tego poważne wątpliwości. – Chłopak może nosić moje nazwisko. No i co miesiąc będę mu wypłacał pewną kwotę… powiedzmy sto funtów.
Wszedł Stanley. Tom nie mógł pozwolić, żeby coś usłyszał. Brakowało tylko tego, żeby cała wioska wiedziała o jego porzuconym synu.
- Zostaw czeki i wynoś się! – warknął nieco histerycznie.
- Tak, sir. – Lokaj podał mu książeczkę i wycofał się. Jego twarz jak zwykle nie wyrażała żadnych emocji.
- My nie przyszłyśmy po pieniądze, panie Riddle – odezwała się cicho zakonnica.
- Więc po co? – zapytał ze zdumieniem. – Chyba nie po to, żebym zabrał go do domu?
Jej milczenie wystarczyło mu za odpowiedź.
- Wykluczone! – prawie krzyknął.
- To pańskie dziecko – zauważyła spokojnie.
- To dziecko mojej żony! – syknął z wściekłością. – Tak jak mówiłem, nie jestem wcale pewny czy jest też moje.
- Owszem, jest pan. Ale w porządku, nie mogę pana przecież zmusić. Chcę tylko, żeby pan wiedział, że on u nas jest. Zaopiekujemy się nim dopóki będzie tego potrzebował. Nie weźmiemy od pana żadnych pieniędzy, panie Riddle. Do widzenia.
Wyszły, zostawiając go w stanie kompletnego szoku. Zakonnica nie dała mu nawet szansy na odpowiedź. No cóż, pewnie i tak wiedziała, co by powiedział.
Dyskretnie wyjrzał przez okno i upewnił się, czy nie stoją za drzwiami. Kiedy zobaczył, że już ich nie ma, oparł się ciężko dysząc o ścianę.
Ładny numer wycięła mu ta wiedźma. Dlaczego, do cholery, nazwała dzieciaka jego nazwiskiem? Niech to wszyscy diabli!
To wszystko jej wina. Gdyby wcześniej powiedziała mu, że jest czarownicą, nie doszłoby do tego. Po prostu by się z nią nie żenił. Wzdrygnął się na myśl o tym, że przez prawie dwa lata mieszkał pod jednym dachem z kimś takim.
Teraz musi wziąć się w garść. Rodzice nie mogą o niczym wiedzieć. I bez tego nie mogą mu wybaczyć, że wziął ją za żonę.
Ktoś położył mu rękę na ramieniu. Odwrócił się i napotkał jak zwykle chłodne i uprzejme spojrzenie Stanleya.
- Wszystko w porządku, sir? – zapytał spokojnie lokaj.
- Oczywiście – warknął. – Nie stój tak, tylko powiedz pokojówce, żeby przygotowała mi kąpiel.
- Tak, proszę pana.

***

Siostra Agnes siedziała za biurkiem i wyglądała przez okno. Obserwowała dzieci bawiące się na placu zabaw.
Mały Tom pewnie niedługo do nich dołączy.
Chociaż kto wie? W tym chłopcu było coś dziwnego. Nawet nie chodziło o to, że był czarodziejem. To zakonnica wiedziała od początku. Jej matka też była czarownicą, dlatego opowiedziała jej wszystko o świecie magii. A chociaż sama Agnes nie posiadała mocy, umiała wyczuwać czarodziejów. Dlatego natychmiast poznała, kim była Libra Riddle i kim był jej syn.
Jednak Toma otaczała osobliwa aura. Budził niepokój i bliżej nieokreślony lęk. Ludzie, którzy pragnęli adoptować dziecko, unikali go. Przez pewien czas, gdy Tom już rozumiał, sprawiało mu to chyba przykrość. Wtedy najbardziej przypominał zwykłe dzieci. Jednak szybko przestało mu zależeć.
W pewien sposób Agnes rozumiała ojca chłopczyka. Już cztery lata temu, w jego domu, zdawała sobie sprawę z tego, że nie pojawi się tutaj. Nigdy nie zabierze stąd syna, bo za bardzo boi się wyjątkowości chłopca. A zresztą, nawet gdyby chciał, nie sprzeciwiłby się rodzicom. Nie zrezygnowałby z wygodnego życia, do którego go przyzwyczaili.
Do pokoju zajrzała młoda zakonnica, Weronika.
- Matko przełożona, jacyś państwo w sprawie adopcji.
- Zaproś ich.
Dziewczyna zniknęła, a po chwili wprowadziła parę ludzi około trzydziestki. Już na pierwszy rzut oka widać było, że są bogaci. Kobieta miała typową latynoską urodę. Szczupła, średniego wzrostu, z ciemną karnacją. Długie czarne włosy opadały na twarz z dużymi, również czarnymi oczami.
Mężczyzna nie bardzo pasował do swojej żony. Niski, pulchny blondyn, na nosie miał okulary w grubych oprawkach. Ale za to jego oczy miały piękny orzechowy kolor i nadawały twarzy inteligentny, życzliwy wyraz.
- Proszę usiąść – powiedziała Agnes, wskazując im krzesła.
Popatrzyli na nią z onieśmieleniem i usiedli.
- Hmm… - zaczął mężczyzna – nazywam się Max Halloran, a to moja żona, Macarena. My… chcieliśmy adoptować dziecko. Niestety, nie możemy mieć własnych, a zawsze bardzo tego pragnęliśmy. Potrafimy zapewnić mu kochający dom i odpowiednie zabezpieczenie finansowe.
- Rozumiem – odparła zakonnica. – Oczywiście, będziemy musieli sprawdzić wasze warunki mieszkaniowe i tak dalej, ale to później.
Najpierw powinni państwo poznać nasze dzieciaki. Jeśli poczują państwo, że chcą zająć się jednym z nich, zaczniemy przygotowania do adopcji. Są państwo gotowi?
Małżonkowie wymienili spojrzenia.
- Tak. – Kobieta była zdecydowana. – Chodźmy.
Agnes zaprowadziła ich najpierw do świetlicy. Było tam kilkoro młodszych dzieci, które nie bawiły się jeszcze z resztą na podwórku. Był tam młody Riddle.
Przeglądał jakąś książkę o wierzeniach Indian.
Zakonnica była już przyzwyczajona, że już od roku Tom czyta i interesuje się takimi tematami. Za to na Halloranach wywarło to niezwykłe wrażenie.
- Co to za chłopiec? - zapytał ją szeptem Max.
- Nazywa się Tom Riddle. Jest u nas od czterech lat, czyli od urodzenia. Jego matka zmarła przy porodzie w naszym szpitalu i zostawiła go nam.
- Czy ja dobrze widzę? On płynnie czyta?!
Agnes uśmiechnęła się lekko.
- Tak. Odkąd skończył dwa lata bardzo szybko się rozwija. Niedługo zabraknie dla niego książek w naszej bibliotece.
- Niesamowite. Możemy do niego podejść?
- Proszę.
Max i jego żona powoli zbliżyli się do chłopca. Macarena wyciągnęła rękę i nieśmiało dotknęła ramienia Riddle’a.
- Tom? Witaj…
Dziecko odłożyło książkę i spojrzało na nich. Trwało to kilka sekund, bo zaraz kobieta cofnęła się gwałtownie. Szybko odsunęła się na kilka metrów. Jej twarz wyrażała zaskoczenie i dziwny strach. Mąż po chwili stanął za nią. On również wyglądał na wytrąconego z równowagi.
- Coś się stało?
Pani Halloran drgnęła na dźwięk głosu Agnes.
- C-czy siostra widziała kiedyś jego oczy? – zapytała w końcu ochrypłym głosem.
- Oczywiście. Przez cztery lata trudno byłoby unikać wzroku chłopca.
- I co? Nic siostra nie zauważyła?
- Chyba nie bardzo rozumiem.
- One są takie… puste i pełne jednocześnie… - Urwała. – Ja nie wiem jak to wyjaśnić. Kiedy na mnie popatrzył, to poczułam taki lęk… jakby chciał mnie zabić.
Mąż położył jej rękę na ramieniu.
- Kochanie, to przecież niemożliwe – powiedział. – Ale rzeczywiście w jego spojrzeniu jest coś niepokojącego – dodał.
Macarena wpatrywała się w chłopca, który przestał już zwracać na nich uwagę.
- Boję się go. Może zwariowałam, ale się go boję. To są oczy demona.
- Chyba już pójdziemy, siostro – rzekł Max. – Żona w takim stanie nie powinna poznawać innych dzieci. Przepraszam za nią, jest zdenerwowana. To nasza pierwsza wizyta w jakimkolwiek domu dziecka.
- Rozumiem – odparła spokojnie Agnes. – Może zobaczymy się za jakiś czas.
- T-tak – wyjąkała kobieta. – Może.
Wyszli. Zakonnica patrzyła chwilę za nimi, po czym spojrzała na Toma. Wiedziała, że to zajście nie było spowodowane stresem. Reakcja tej kobiety tylko potwierdzała jej własne obserwacje. Co prawda ona sama nigdy nie zachowywała się aż tak gwałtownie, ale każdy ma inną wrażliwość.
Tom był inny niż wszyscy. I to niekoniecznie w dobrym znaczeniu.

*

Halloranowie nie wiedzieli, że ich rozmowa z zakonnicą była przez chłopca rozumiana. Nie mogli przecież przypuszczać, że czteroletnie dziecko rozumie wszystko, co się wokół niego dzieje.
Tom znów siedział nad książką, ale nie czytał. Analizował.
Już dawno przestał przejmować się tym, że nikt nie chce się nim zaopiekować. Teraz nie chciał się już stąd ruszać; tutaj było wygodnie i miał spokój. Mógł czytać. Poznawać świat, który bardzo go interesował.
Dlaczego poczuł aż taką niechęć do tych ludzi? Było w nich coś, co bardzo go drażniło. Tylko nie wiedział jeszcze, co to było.
O c z y d e m o n a, tak powiedziała ta kobieta. Spodobało mu się to określenie.
Popatrzył w lustro wiszące na ścianie obok jego fotela. Skupił całą swoją siłę woli. Jego tęczówki nabrały ostrego, nieprzyjemnego wyrazu. Wyglądały teraz jak dwa ziejące pustką otwory.
Uśmiechnął się do siebie w duchu.
OCZY DEMONA…
tak, coś w tym jest.

* - Libra to łacińska nazwa gwiazdozbioru Wagi.

c.d.n.


Proszę, powiedz mi, dlaczego dopiero teraz trafiłam na tego ff, skoro leży już dość długo na mirriel?

Podobało mi się, to mało powiedziane. Właściwie to tak mi się podobało, że nie wiem co napisać, choć to może być też przez to, że ledwqo wstałam.
Może zacznę od tego, co mi nie pasuje. Nie podoba mi się imię Libra (mimo że jestem spod znaku wagi ^^), ale to dlatego, że znamy już jej prawdziwe imię.


O c z y d e m o n a, tak powiedziała ta kobieta. Spodobało mu się to określenie.
Popatrzył w lustro wiszące na ścianie obok jego fotela. Skupił całą swoją siłę woli. Jego tęczówki nabrały ostrego, nieprzyjemnego wyrazu. Wyglądały teraz jak dwa ziejące pustką otwory.
Uśmiechnął się do siebie w duchu.
OCZY DEMONA…
tak, coś w tym jest.

Nie mogłam się powstrzymać, strasznie podoba mi się ten moment, to taka perełka w całym rozdziale.

Z opisem dzieciństwa Toma spotkałam się tylko raz i nie przypadło mi do gustu, na moje nieszczęście było w 100% niekanoniczne. Ale nie o tym miałam mówić.
Masz bardzo ładny styl, przez co bardzo przyjemnie się czyta.

Niecierpliwie czekam na następny rozdział!

Pozdrawiam i Wena życzę,
yunne.
Podobało mi się. Baardzo:) I chociaż Voldemorta najbardziej lubię w parodiach, twój Vilandro bardzo mi się spodobał. tom jeszcze nie wie, ze jest czarodziejem, ale już czuje, że jest inny, wyjątkowy. I te oczy demona... Nie wytrzymam do następnego odcinka, idę pogrzebać na Mirriel:)
Pozdrawiam,
Mandy
Podobało mi się? Bardzo mi się podobało.
Napisane z polotem, płynnie się czyta. Nie zauważyłam żadnych potknięć.
Czytałam kilka opowiadań o Tomie, ale żadne nie urzekło mnie tak jak Twoje. Myślę, że coś w nim jest, część magii.
Wg mnie perełek jest bardzo dużo, dlatego nie będę wypisywać wszystkich, ale cytat, który napisała w swoim komentarzu yunne jest najlepszy. I podkreśla tytuł opowiadania...
Wiem, że mój komentarz jest napisany bez ładu i składu, ale spowodowane to jest wrażeniem zostawionym po tekście i po zbyt wczesnej porze. Z góry za to przepraszam.

Pozdrawiam,
Olcix


Dziękuję pięknie za komentarze. Cieszę się, że tekst się podoba, bo mam do niego ogromny sentyment. Yunne, nie trafiłaś na niego na Mirriel zapewne dlatego, że już od jakiegoś czasu wisi sobie na daaalszych stronach forum, a mało osób tam zagląda ;)
Korzystając z okazji, że zanudzam Was swoim ględzeniem, chciałam jeszcze powiedzieć, że w ciągu najbliższych tygodni będę pojawiać się rzadko, dosłownie na kilka minut, żeby sprawdzić komentarze i dodać następne części, ponieważ zbliża się sesja i mam mnóstwo nauki. Tak więc z góry przepraszam.
A teraz już naprawdę się zamykam. Miłej lektury :)

CZĘŚĆ II - KOCHANI ŻYJĄ WIECZNIE?

Drugi stycznia 1936 roku*

Siostra Agnes popatrzyła na kalendarz. To już dzisiaj. Dziesiąte urodziny Toma. Czas spełnić ostatnią prośbę jego matki. Zakonnica dziwiła się trochę, że chłopiec, nawet kiedy podrósł, nie pytał o swoich rodziców. Jakby go to nie interesowało.
Matka przełożona wyjęła z dolnej szuflady biurka kopertę przechowywaną pieczołowicie od śmierci Libry Riddle. Sama była ciekawa, co w niej jest, bo oczywiście nie otworzyła listu wcześniej. To nie było w jej stylu. Potem wzięła jeszcze przygotowaną wcześniej niewielką paczkę urodzinową dla Toma. Taką paczkę dostawał każdy ich wychowanek na swoje urodziny. Zawierała słodycze i kilka pomarańczy. Skromnie, ale na nic więcej nie mogli sobie pozwolić.
Opuściła swój gabinet i przeszła do części zamieszkanej przez dzieciaki. Prawie potknęła się o dwie dziewczynki, które zaczęły ścigać się wokół niej, podskakując i krzycząc coś wesoło.
- Mandy, Rose, mówiłam, że nie wolno biegać po korytarzach. Idźcie na dwór, tylko ubierzcie się ciepło.
- Dobrze, ciociu. – Obie posłusznie zbiegły po schodach, żeby dostać się do szatni.
Agnes pokręciła z rozbawieniem głową. Co to za zwyczaj mówienia do mnie „ciociu”? – zastanowiła się. Jednak wszyscy jej podopieczni byli tak spragnieni miłości i serdeczności, że Agnes nigdy nie strofowała za to dzieci. Niech mówią jak chcą, byle w granicach rozsądku. No, nie wszyscy, pomyślała nagle. Tom zawsze zwracał się do niej „matko przełożona”, ewentualnie „siostro”. Jak zwykle wyróżniający się.
W ten oto sposób jej myśli znów skupiły się na młodym Tomie Riddle’u. Przypomniała sobie, że przecież wyszła z biura w konkretnym celu. Z ciężkim westchnieniem weszła do świetlicy, gdzie zwykle można było zastać chłopca. Tym razem też tam był.
- Tom, chcę z tobą porozmawiać – powiedziała Agnes, odrywając Riddle’a od lektury.
Chłopak spojrzał na nią i ze źle skrywaną niechęcią odłożył książkę.
- Tak, matko przełożona. Tutaj?
Zakonnica rozejrzała się. Pokój, jeśli nie liczyć Toma i jej samej, był pusty.
- Może być tutaj.
Usiadła obok niego. Najpierw wręczyła mu paczkę ze zwyczajowymi życzeniami, którą przyjął ze zwyczajowym chłodnym „Dziękuję”. Inne dzieciaki zawsze błyskawicznie rozrywały papier i piszczały z radości, ale oczywiście nie on.
Odłożył prezent na bok i popatrzył na Agnes wyczekująco. Domyślał się, że nie chodzi tylko o to. Matka przełożona nabrała oddechu. Długo układała sobie tę przemowę.
- Hm, Tom, dzisiaj kończysz dziesięć lat. Dlatego nadszedł czas, żebyś poznał prawdę o swoim pochodzeniu. Twoja matka zjawiła się u nas dokładnie dziesięć lat temu. Była w bardzo zaawansowanej ciąży i kilka godzin po tym, jak ją przyjęłyśmy, urodziła ciebie. Niestety, musiała być wyczerpana i chora, bo zmarła prawie natychmiast. Poprosiła nas o opiekę nad tobą i zostawiła tę kopertę. Miała czekać na twoje dziesiąte urodziny. No i właśnie dlatego dziś ci ją daję.
Podała mu list. Wziął go bez słowa. Starała się wyczytać z jego twarzy jakieś emocje, ale nie udało jej się. Zielone oczy pozostały obojętne. Spokojnie rozdarł papier.

*

Tom wyjął z niebieskiej koperty kilka papierów. I coś jeszcze. Mały wisiorek w kształcie klepsydry. Nie za bardzo wiedział, co to wszystko ma znaczyć. Zakonnica mówiła coś o jego pochodzeniu. Chłopiec nigdy nie zastanawiał się, kim byli lub są jego rodzice. Jakoś… nie przyszło mu to do głowy. Po prostu przyzwyczaił się, że jest w tym miejscu, że jest sam, i nikomu na nim nie zależy. Jemu też nie zależało na nikim, co bardzo mu odpowiadało.
Teraz czuł się dość dziwnie. Matka wcale go nie opuściła. Umarła. Po raz pierwszy odkąd pamiętał, poczuł, że w niebezpieczny sposób szczypią go oczy. Zamrugał szybko powiekami i na szczęście zdołał się opanować. Skupił wzrok na pierwszej kartce, wyglądającej na dokument. To był akt urodzenia.

Libra Berenika Wilson; urodzona w Little Hangleton, 8 sierpnia 1906 roku; ojciec Marvolo Wilson; matka Amelia Wilson, z domu Radcliffe.

Matka przestała być tylko pustym, anonimowym słowem. Miała imię i nazwisko… Były też dwa zdjęcia. Jego matka była niewysoką młodą kobietą, z włosami w kolorze miodu do ramion i ciemnoniebieskimi oczami. W pewnym momencie postać na zdjęciu… pomachała do niego! Tom krzyknął i wypuścił fotografię z ręki.
- Co się, do diabła, dzieje?!
Matka przełożona skrzywiła się, jak zawsze, kiedy chłopak używał słów „do diabła”, ale tym razem go nie skarciła.
- Przeczytaj jeszcze list, Tom - zasugerowała. - Wtedy zrozumiesz.
Riddle spojrzał na długi pergamin zapisany ozdobnym pismem. Pismem jego matki.

Kochany Synku,
Mam nadzieję, że jesteś zdrowy i bezpieczny. Kiedy to czytasz, pewnie są Twoje dziesiąte urodziny. Wszystkiego dobrego.
Powinnam Ci powiedzieć tyle rzeczy, a mam niewiele miejsca i czasu...
Zacznę od najistotniejszej. Nigdy nie chciałam Cię opuścić. Byłeś dzieckiem niespodziewanym, ale chcianym. Radością mojego życia. Jednak jestem chora i zapewne nie przeżyję nawet porodu. Może gdybym miała odpowiednie warunki i lekarską opiekę, lecz nie mam. Moi rodzice nie żyją, więc liczę na dobroć obcych ludzi. Trudno, tak widać miało być.
Musisz się dowiedzieć czegoś o sobie. Jesteś czarodziejem, tak jak ja. Nie, to nie jest żart. Naprawdę masz moc i wkrótce nauczysz się ją wykorzystywać. Gdy skończysz jedenaście lat, dostaniesz list ze Szkoły Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie. Ja się tam uczyłam. To znakomita uczelnia i jeśli trochę się postarasz, pomoże Ci rozwinąć swoje umiejętności. Ja nie mam żadnych pieniędzy, które mogłabym Ci zostawić, ale wiem, że w Hogwarcie jest odpowiedni fundusz na pomoce naukowe.
Niczego się nie bój. Na świecie jest wielu takich jak ty, na pewno nie będziesz osamotniony.
Zapewne chciałbyś, żebym, opowiedziała Ci coś o Twoim ojcu. Nosisz jego imię – Tom i nazwisko - Riddle. Imię Marvolo masz po moim ojcu. Tom mieszka w Little Hangleton, o ile się nie przeprowadził. On jest dobrym człowiekiem, tylko że mugolem – nie ma mocy. Wierzę, że kocha mnie na swój sposób. Po prostu nie potrafił zrozumieć mojej inności. Proszę, nie miej do niego o nic pretensji.
Hm… to już chyba wszystko. Chciałabym tak pisać bez końca, ale niestety nie mogę. Kiedy już skończysz, pokaż ten list swojemu opiekunowi. On też powinien się dowiedzieć. Mam nadzieję, że kimkolwiek jest ten człowiek, jest dla Ciebie dobry. Modlę się o to.
Wiem, że list jest chaotyczny, pewnie niespójny i nie wyjaśnia Ci wszystkiego. Wybacz mi, nigdy nie potrafiłam pisać listów, a ten jest chyba najtrudniejszy w moim życiu. Jeśli nie spotkamy się w tym świecie, będę się Tobą opiekować z tamtego.
Żegnaj, synku, i pamiętaj, że bardzo Cię kochałam.
Mama.

Tom przeczytał list kilka razy. Miał mętlik w głowie. Jest czarodziejem? Czytał o magii bardzo dużo, ale nigdy nie wierzył w jej istnienie. A teraz okazuje się…
Potrząsnął głową i wyciągnął rękę z pergaminem w stronę siostry Agnes.
- O-ona prosiła, żeby siostra też to przeczytała – mruknął ochrypłym głosem. Ciekawe, jak zakonnica zareaguje na te wieści.
Jednak kobieta wcale nie wyglądała na zaskoczoną. Uważnie przebiegała wzrokiem tekst, od czasu do czasu lekko kiwając głową.
- Tak myślałam.
Riddle popatrzył na nią w najwyższym zdumieniu.
- Jak to, siostra wiedziała?! Siostra też jest…?
- Nie. – Zakonnica uśmiechnęła się lekko. – Ale moja matka była czarownicą i dużo opowiadała mi o magii. Ja potrafię wyczuwać specyficzną aurę otaczającą każdego czarodzieja. To na pewno jakaś szczątkowa umiejętność przekazana mi razem z jej krwią.
- Dlaczego nic mi siostra nie powiedziała o... tym wszystkim...?
Agnes rzuciła mu szybkie spojrzenie.
- O rodzinę nigdy nie pytałeś, a twojej matce obiecałam, że list dostaniesz na dziesiąte urodziny.
Tom zacisnął pięści i poczuł, że uwiera go jakiś przedmiot. Otworzył prawą dłoń. To był ten wisiorek w kształcie klepsydry. Podniósł go na wysokość oczu.
- A to? – zapytał.
- Nie mam pojęcia. Myślę, że to prezent od twojej matki. Jako pamiątka.
- Chcę zobaczyć jej grób – oświadczył nagle Tom, niespodziewanie nawet dla samego siebie.
- No… - zakonnica zakaszlała cicho – oczywiście. Teraz?
Tom skinął głową.
- Więc narzuć coś na siebie i poczekaj przy wyjściu. – Agnes wyszła i skierowała się do swojego pokoju po płaszcz. Kiedy zeszła, Tom stał już przy drzwiach, ubrany i z determinacją w oczach. W tej chwili nie budził niepokoju, tak jak zwykle. Był… normalnym dzieckiem, przestraszonym i bardzo zdenerwowanym tym, czego się przed chwilą dowiedziało. To było aż dziwne. Takie niepodobne do niego.
W milczeniu przeszli przez podwórze i okrążyli kościół. Po drugiej stronie był jedyny w Little Hangleton cmentarz. Na jego końcu znajdował się bardzo skromny pomnik.
Chłopiec odczytał napis, poruszając bezgłośnie ustami.

LIBRA BERENIKA RIDDLE
8.08. 1906 – 2.01. 1926
KOCHANI ŻYJĄ WIECZNIE

- Co to za głupi napis? – zdenerwował się Tom. Nagle poczuł gniew. Na Agnes, że wybrała takie bezsensowne epitafium, na Librę, że umarła i go zostawiła, i na… tego człowieka, który był jego ojcem. – Jak ten cały Riddle mógł ją kochać, skoro ją porzucił? Jej rodzice nie żyją… Kto ją kocha?
- Może ty mógłbyś.
Ta uwaga tak go zaskoczyła, że już się nie odezwał. Nie wiedział, czy mógł, przecież nawet jej nie znał. Co niby miałby kochać? Akt urodzenia, dwa zdjęcia, czy może wisiorek?
Dwadzieścia minut później wracali do budynku.
- Aaa... skąd siostra wiedziała, jak miała na drugie imię i kiedy się urodziła? Przecież jej akt urodzenia był w podobno zamkniętej kopercie.
Zakonnica nie zamierzała dać się sprowokować i nie zwróciła uwagi na ironię w głosie chłopaka.
- Little Hangleton to mała wioska, Tom. Nie było trudne ustalenie, że przed ślubem mieszkała u właściciela gospody. On wiedział. Właściwie, on też zapłacił za jej nagrobek. Jeśli chciałbyś mu podziękować, zaprowadzę cię.
Tom prychnął cicho.
- Nie, dziękuję. Może kiedy indziej.

Tej nocy Tom Marvolo Riddle nie mógł zasnąć. Choć bał się nieznanego, to czekał z utęsknieniem na zapowiedziany przez matkę list z Hogwartu. Bardzo chciał zobaczyć, jak wygląda świat czarodziejów. Może tam spotka ludzi, którymi nie będzie pogardzał od „pierwszego wejrzenia”. Że też to dopiero za rok…

***

Nie mógł uwierzyć we własne szczęście. Był szósty lipca tysiąc dziewięćset trzydziestego siódmego roku, a on siedział w gabinecie matki przełożonej i trzymał w rękach żółtawą kopertę z wypisanym na niej swoim imieniem i nazwiskiem.

Pan T. Riddle
Pokój numer sześć
Birch Recess 12
Little Hangleton
Wielka Brytania

Tom niecierpliwym ruchem rozerwał papier.

HOGWART
SZKOŁA
MAGII I CZARODZIEJSTWA
Dyrektor: Armand Dippet
(Order Merlina Pierwszej Klasy, Order Merlina
Trzeciej Klasy, Kawaler Orderu Feniksa,
Międzynarodowa Konfed. Czarodziejów.)

Szanowny Panie Riddle,
Mamy przyjemność poinformować Pana, że został Pan przyjęty do Szkoły Magii i Czarodziejstwa Hogwart. Dołączamy listę niezbędnych książek i wyposażenia. Rok szkolny rozpoczyna się 1 września. Oczekujemy Pana sowy nie później niż 31 lipca.
Ponieważ mieszka Pan obecnie w mugolskiej placówce wychowawczej, pozwolę sobie dołączyć kilka wyjaśnień.
1. Podręczniki i szkolne wyposażenie nabędzie Pan na ulicy Pokątnej. Wejście na ulicę Pokątną znajduje się za barem Dziurawy Kocioł przy Charing Cross Road numer 9 w Londynie.
2. Do Szkoły Magii i Czarodziejstwa Hogwart dostanie się Pan pociągiem odjeżdżającym 1 września o godzinie 11.00 z dworca King’s Cross, peron numer 9 i 3/4. Wejście na wyżej wspominany peron znajduje się między peronami 9 i 10.
3. Ze względu na Pańską sytuację rodzinną, została Panu przyznana dotacja na zakup pomocy naukowych, dołączona do niniejszego listu.
Z wyrazami szacunku,
Donald Shelton,
zastępca dyrektora

Drugą kartkę stanowiła lista podręczników i przyborów szkolnych. Była dość długa.
- Naprawdę przysłali też pieniądze na to wszystko? – spytał.
Zakonnica pokazała mu sakiewkę. Były w niej dziwne monety; złote, srebrne i brązowe, jakich Tom nigdy jeszcze nie widział.
Nagle chłopaka uderzyła pewna myśl.
- Ale piszą tu coś o sowie! Skąd ja mam wziąć sowę, żeby im odpowiedzieć?
Agnes uśmiechnęła się.
- Tom, uspokój się. Spójrz na parapet.
Riddle rzucił okiem we wskazanym kierunku. Wcześniej, zaaferowany, nie zwrócił uwagi na średniej wielkości sowę o szaroniebieskim upierzeniu, która siedziała pod oknem.
- Ona przyniosła list i teraz najwyraźniej czeka, żeby zabrać odpowiedź – wyjaśniła matka przełożona. Podsunęła Tomowi kartkę papieru i pióro. – Masz, odpisz im.
Chłopakowi nie trzeba było powtarzać tego dwa razy.

Dwa tygodnie później Tom stał przed barem o nazwie Dziurawy Kocioł. Ludzie zdawali się go nie zauważać. Może jest jakoś specjalnie ukryty przed tymi, no… mugolami?
- No i gdzie jest ten cały bar? – dobiegł go głos zakonnicy.
- Nie widzi go siostra?
Agnes rozłożyła bezradnie dłonie. Tom westchnął w duchu z irytacją i mruknął:
- To nic. Może mimo wszystko uda się wejść nam obojgu. – Wziął opiekunkę za rękę, popchnął drzwi i pociągnął ją za sobą.
Znaleźli się w małym, raczej obskurnym barze.
- Niesamowite – rzekła zakonnica ze zdumieniem.
Spojrzenia wszystkich obecnych na chwilę zwróciły się w ich stronę. Kiedy klienci dokładnie już zlustrowali oboje, powrócili do swoich zajęć; niektórzy rozmawiali, inni czytali, a jeszcze inni po prostu gapili się w przestrzeń, popijając trunki. Nigdzie nie było widać żadnego wejścia do świata czarodziejów. Tom z desperacją rozejrzał się dookoła. W końcu ulitował się nad nim barman - młody człowiek z początkami łysiny.
- Na Pokątną? – spytał. Gdy się uśmiechnął, Tom zauważył, że brakuje mu kilku zębów.
- Tak – odparła za niego Agnes. – Może mógłby nam pan pokazać…
Barman machnął ręką i dziarsko ruszył na zaplecze, do tylnych drzwi.
- Proszę za mną. No, śmiało – zachęcił przybyszów.
Wyszli na podwórko, gdzie pod ceglanym murem stał tylko pojemnik na śmieci. Barman mruczał coś do siebie pod nosem, najwyraźniej licząc cegły. W końcu zastukał w jedną, a w murze ukazała się dziura, która rosła, aż zamieniła się w wysokie, sklepione przejście.
- Proszę bardzo – ulica Pokątna. Życzę powodzenia.
Barman wycofał się z powrotem do baru i zostawił ich samych.
- Cóż, chodźmy, Tom.
Ulica była zatłoczona i pełna różnych osobliwych sklepów. Markowy sprzęt do quidditcha… Co to, u licha, jest quidditch? Centrum handlowe z… sowami.
I tak dalej. Tom dziwił się coraz bardziej z każdym krokiem.
Bardzo powoli, często pytając o drogę, robili zakupy. Agnes trzymała listę przed nosem i od czasu do czasu mówiła:
- Dobrze… kociołek już mamy, teraz szaty… o, patrz, tam jest księgarnia… No – odezwała się w końcu – jeszcze tylko różdżka.
Chłopak był już obładowany różnymi towarami. Co chwilę wpadał na kogoś, bo zakupy zawężały mu pole widzenia. Jednak kiedy usłyszał o różdżce, bardzo się ożywił. Różdżka najbardziej przemawiała do jego wyobraźni. Agnes zapytała o drogę niskiego mężczyznę, niosącego pod pachą okazałą miotłę. Oboje skierowali się we wskazanym kierunku.
Sprzedawca, pan Ollivander, był chyba najdziwaczniejszym czarodziejem, jakiego Tom dotąd spotkał. Miał dziwny, cichy głos i wielkie blade oczy.
- Dzień dobry, chłopcze.
- Hm… Dzień dobry – mruknął Tom, starając się unikać przenikliwego spojrzenia mężczyzny.
Ollivander wyjął z kieszeni taśmę ze srebrną podziałką.
- Powiedz mi, która ręka ma moc? – zapytał. Widząc dezorientację chłopaka, dodał: - Którą ręką piszesz?
- Prawą – odpowiedział Riddle nerwowo.
- W porządku. Zaczekaj tu, zaraz czegoś poszukamy… - Mężczyzna oddalił się i zaczął ściągać z półek różne pudełka. Tom prawie krzyknął, kiedy zorientował się, że srebrna taśma sama mierzy jego wymiary.
Muszę przestać się tak wszystkiemu dziwić, pomyślał. I do września koniecznie przejrzeć swoje podręczniki.
- Dość – rzucił Ollivander i miarka posłusznie opadła na podłogę. Potem mężczyzna podał chłopcu ciemną różdżkę. – Mahoń, osiem cali, włos z ogona jednorożca. Poręczna i dobra do zaklęć. Wziąć i machnąć.
Tom machnął, jednak nic się nie stało. Sprzedawca szybko wręczył mu inną. Riddle próbował tak jeszcze trzy razy. Piąta różdżka okazała się odpowiednia.
- Cis, trzynaście i pół cala, pióro z ogona feniksa. Spora moc, dobra właściwie do wszystkiego. No, muszę powiedzieć, że masz szczęście, młody człowieku. To bardzo dobra różdżka. Widać, że drzemie w tobie duży talent.
Chłopak burknął coś na kształt „Dziękuję”. Niezbyt ufał temu mężczyźnie. Wydawało mu się, że te jego blade oczy próbują przewiercić go na wylot.
Siostra zapłaciła za różdżkę i wyszli nareszcie z tego dusznego sklepu.
- I pomyśleć, że nigdy przedtem nie chciałam tu przyjść – westchnęła Agnes, kiedy zmierzali w stronę wyjścia.
- Jak to? – spytał Tom ze zdumieniem.
- Mówiłam ci, że moja matka była czarownicą. Wielokrotnie namawiała mnie, żebym przyszła tu z nią po jakieś zakupy. – Uśmiechnęła się z nostalgią. - Ale mi zawsze szkoda było na to czasu. Od dziecka wolałam poświęcać każdą chwilę Bogu.
Riddle spojrzał na nią krzywo. Nie rozumiał, jak można poświęcać czas jakiemuś tam Bogu, który pewnie nawet nie istniał, kiedy można przebywać w tak ciekawym miejscu jak to.

Kiedy pod wieczór wrócili wreszcie do domu, Tom wymigał się od kolacji, rzucił w ubraniu na łóżko i niemal natychmiast zasnął. Zacznę czytać od jutra, obiecał sobie jeszcze.

* - data oparta jest na Tezaurusie A. Polkowskiego i J. Lipińskiej, wg którego Voldemort urodził się w 1926 roku.

c.d.n.
Tom bardzo przypomina mi Harry'ego. To zdziwienie, kiedy dowiaduje się, że jest czarodziejem, potem niecierpliwość, gdy czeka na list z Hogwartu. Zdziwiło mnie to, że od razu poszedł na grób matki. Nie podejrzewałabym go o to:P Bardzo ładny rozdział:)
Pozdrawiam,
Amanda
Vilandro, jestem zauroczona Twoim stylem i pomysłowością. Jak tylko przeczytam całość, skomentuję również na mirriel, bo aż żal zostawić takiego ff gdzieś w tyle!

Część drugą, przeczytałam już kilka razy i dalej nie potrafię niczego sensownego wymyślić. Do całości na mirriel nie zaglądnęłam, ale nie z braku ciekawości (bo moja ciekawość może się równać [niestety] z ciekawością Gryfonów ^^) tylko z całkowicie innych powodów. Vilandro, jestem zauroczona Twoim stylem i pomysłowością.

Może powiedzmy coś o Tomie.
Jak najbardziej go lubię, jego dziesiąte urodziny okazały się strasznie ciekawe. List był rozczulający, ale jednak moją uwagę przykuł prezent. Wisiorek w kształcie klepsydry. Moją pierwsza myślą było zmieniacz czasu, ale jednak myślę, że tu się myliłam. Teraz wydaje mi się, że to może być jakaś pamiątka, którą odziedziczyła po swoich przodkach. Coś na kształt medalionu Slytherina.
I jego wizyta na cmentarzu... to było piękne.


- Co to za głupi napis? – zdenerwował się Tom. Nagle poczuł gniew. Na Agnes, że wybrała takie bezsensowne epitafium, na Librę, że umarła i go zostawiła, i na… tego człowieka, który był jego ojcem. – Jak ten cały Riddle mógł ją kochać, skoro ją porzucił? Jej rodzice nie żyją… Kto ją kocha?
- Może ty mógłbyś.

Musiałam wypisać perełkę. Musiałam. To jest takie... tomowate.

Przejdźmy teraz do lat 11.
Tom Marvolo Riddle dostał kopertę. Kopertę, na którą czekał cały rok.
Wypad na Pokątną, kupienie różdżki u Olivandera, czyli nic nadzwyczajnego. Każdy pierwszoroczny, który będzie uczęszczać do Hogwartu to robi. A jednak szło odczuć, że to właśnie Tom tam jest. "Widać, że drzemie w tobie duży talent." - tutaj brakowało mi jakiegoś uśmiechu triumfu na twarzy Ridlle'a, ale poza tym jest ślicznie.

Pozdrawiam,
JW.
Yunne, w pierwszej części jest napisane, że Libra dostała ten wisiorek od Toma Riddle'a seniora. :) Ta klepsydra odegra jeszcze pewną rolę w ostatniej części opowiadania, ale nie będzie to nic znaczącego.
Dzięki za komentarze, dziewczyny, i miłej lektury.

CZĘŚĆ III – NOWY PRZYJACIEL

Riddle oddałby bardzo dużo, żeby móc przyspieszyć czas. Niestety, na razie za pomocą magii nie potrafił nawet zapalić świeczki, więc musiał czekać, aż wakacje dobiegną końca w naturalny sposób. Czas wlókł się jakby na złość.
Do września zdążył przeczytać każdy podręcznik przynajmniej trzy razy. Chciał być naprawdę dobrze przygotowany do nauki i jak najszybciej zacząć osiągać sukcesy. Na podstawie tego, czego dowiedział się z „Historii Hogwartu”, wyrobił sobie zdanie o każdym z domów.
Ravenclaw zapowiadał się całkiem nieźle, na pewno pomógłby mu zdobyć dużą wiedzę w krótkim czasie.
Hufflepuff wyglądał na miejsce dla mięczaków; Toma prawie zemdliło, kiedy przeczytał słowa „prawość i sprawiedliwość”. Jeśli takie określenia cechowały jego mieszkańców, to Riddle nie chciał w nim mieszkać.
Nie wiedzieć czemu, Tom od razu poczuł niechęć do Gryffindoru. „Męstwo i odwaga” kojarzyły mu się zarozumiałymi głupkami, lekceważącymi przepisy i popisującymi się przy każdej okazji.
Za to Slytherin... bardzo przypadł mu do gustu. „Przebiegłość, żądza władzy i ambicja”. Tak, Slytherin to miejsce w sam raz dla niego. Jednak Tom zmartwił się, kiedy przeczytał, że założyciel tego domu cenił sobie czystość krwi. Przecież jego ojcem był mugol...
Po raz chyba tysięczny od czasu swoich dziesiątych urodzin chłopak poczuł, że nienawidzi Toma Riddle’a seniora. Dlaczego matka za niego wyszła? Jak mogła zakochać się w kimś, kto okazał się takim śmieciem i tchórzem? Porzucił ją tylko dlatego, że była czarownicą. Może wszyscy mugole tacy byli?
Po przeczytaniu listu od matki kilka razy poszedł w pobliże domu swojego ojca. Tak z ciekawości. Kusiło go, żeby zapukać i zobaczyć t e g o człowieka, ale się powstrzymał. Zaczeka z tym jeszcze parę lat.

Nareszcie nadszedł tak długo wyczekiwany pierwszy września. Tom już od dwóch dni był spakowany, a od tygodnia nie mógł spać. Od nadmiaru adrenaliny huczało mu w uszach.
Za dwadzieścia jedenasta Agnes i Tom stali na dworcu King’s Cross między peronami dziewiątym i dziesiątym. Tak jak wcześniej w Dziurawym Kotle, chłopiec usiłował zlokalizować wejście na magiczny peron. Dlaczego, do diabła, ten cały Shelton nic dokładnie nie wyjaśnił? – pomyślał ze złością. Przecież między peronami dziewiątym i dziesiątym jest tylko jakaś cholerna ściana!
- Cześć. Potrzebujesz pomocy? – usłyszał nagle. Odwrócił się. Za nim stał chłopak, przypuszczalnie w jego wieku, dość niski, z krótko obciętymi blond włosami i niebieskoszarymi oczami. – Nie wiesz, jak dostać się na peron, co? – Uśmiechał się wyrozumiale.
Riddle poczuł zażenowanie.
- Hm, no chyba rzeczywiście przydałaby mi się wskazówka – wykrztusił w końcu. Tamten pokiwał głową ze zrozumieniem.
- Musisz po prostu iść na tę barierkę i się nie zatrzymywać. Za ścianą jest peron.
- Aha. Ee... dzięki.
- Nie ma sprawy. Tylko się pospiesz, bo pociąg odjeżdża za dziesięć minut. Może spotkamy się w środku. – Nowy znajomy pomachał Tomowi i ruszył za swoimi rodzicami. Rzeczywiście, kiedy zbliżył się do ściany... po prostu zniknął. Riddle przyglądał się temu z fascynacją, dopóki Agnes nie trąciła go w ramię.
- Tom, spóźnisz się. Chodźmy już.
Chłopiec popatrzył na swoją opiekunkę. W czarnym habicie i z różańcem przytroczonym do pasa wyglądała cokolwiek śmiesznie, przynajmniej w jego odczuciu. Na kilometr było widać, że jest mugolką. Tom jakoś nie bardzo miał ochotę pokazywać się z nią na magicznym peronie.
- Dziękuję, matko przełożona, ale chyba dam sobie radę sam. Nie chcę siostrze sprawiać kłopotu.
Agnes przeszyła go spojrzeniem swoich szarych oczu. Tom tego nie lubił, bo były one bardzo przenikliwe. Nie uwierzyła mi, pomyślał. Ale nawet jeśli rzeczywiście tak było, zakonnica nie dała po sobie nic poznać.
- Oczywiście, Tom. W takim razie do zobaczenia w wakacje. Uważaj na siebie.
- Dziękuję – powtórzył. Nie oglądając się już za siebie, chwycił swój kufer i ruszył prosto na barierkę. Tuż przed ścianą odruchowo zamknął oczy, czekając na trzask złamanego nosa. Jednak nic takiego się nie stało. Po chwili usłyszał gwar wielu rozmów i coś jakby gwizd pociągu. Otworzył oczy i zaraz wciągnął powietrze z podziwem. Znalazł się na zatłoczonym peronie. Kręciło się tam mnóstwo dzieciaków z opiekunami, co chwilę można się było potknąć o czyjś bagaż, zwierzęta w klatkach wrzeszczały dziko. Na torach stał długi pociąg, z którego wydobywały się kłęby pary. Było w nim już mnóstwo ludzi, więc Tom szybko wtaszczył swój kufer do najbliższego wagonu, nie chcąc stać przez całą drogę.
Zajrzał do pierwszego przedziału. Wypełniony. Tak samo było z kilkoma kolejnymi. Dopiero w drugim wagonie Riddle znalazł o dziwo prawie pusty przedział. Prawie, bo siedział w nim chłopiec, który pomógł mu dostać się na peron. Teraz uśmiechnął się do Toma przyjaźnie i zaprosił go gestem do środka.
- Wsiadaj. O tej porze nie znajdziesz już pustych przedziałów.
Tom chętnie skorzystał z propozycji. Ulżyło mu, że nie będzie podróżował zupełnie sam. Blondyn pomógł mu postawić kufer na półce i obaj usiedli naprzeciwko siebie przy oknie.
- Nazywam się Wiktor Goldstein, a ty? – Chłopak wyciągnął rękę na powitanie.
- Tom Riddle – odparł Tom, ściskając dłoń kolegi. Nazwisko Goldstein wydało mu się znajome; chyba była o nim jakaś wzmianka w jednej z książek o magii, które Tom czytał. – Znam skądś twoje nazwisko.
Wiktor uśmiechnął się przelotnie.
- Jeśli przeglądałeś nasz podręcznik do historii, to pewnie z drzewa genealogicznego rodów czystej krwi. Jest na samym końcu książki.
Tom skinął głową.
- Nie masz w rodzinie żadnego mugola? – zapytał z ledwo skrywaną zazdrością.
- Tak się złożyło, że nie. Ale przez to nasza rodzina jest, że tak powiem, na wyginięciu. Zostaliśmy tylko moi rodzice, brat mamy i ja. Ojciec ciągle powtarza, że we mnie ostatnia nadzieja na przedłużenie rodu – znów się uśmiechnął – bo mój wujek to zdeklarowany kawaler. Mieszka zresztą dość daleko, w Polsce, i nie widujemy się zbyt często. Ale czemu o to pytasz? Przecież mugole to fajni ludzie. Mam mnóstwo przyjaciół, którzy nie są czarodziejami.
Riddle spuścił wzrok. Nie bardzo miał ochotę o tym rozmawiać, ale z drugiej strony poczuł zaufanie do Wiktora. Szczerze się zdziwił, kiedy usłyszał swój własny głos:
- Mój ojciec był mugolem. Zostawił moją matkę, kiedy dowiedział się, że jest czarownicą, a ona umarła zaraz po porodzie. Wychowuję się w mugolskim sierocińcu.
- Przykro mi – rzekł po chwili Wiktor i Tom poczuł, że kolega mówi prawdę. – No cóż, to może rzeczywiście masz powód, żeby nie przepadać za mugolami, ale z czasem przekonasz się, że na świecie jest sporo porządnych niemagicznych.
Bardzo w to wątpię, pomyślał Tom, ale na głos powiedział:
- Ta... może.
- Nie rozmawiajmy już o tym. – Wiktor uśmiechnął się. - Poczęstujesz się czekoladową żabą?

Reszta podróży upłynęła im na rozmowach i zabawach. Tomowi bardzo spodobały się czarodziejskie szachy.
Wiktor potrafił też ciekawie opowiadać i przez ten czas, który spędzili w pociągu, Riddle dowiedział się o świecie czarodziejów więcej niż z książek, które przeczytał.
Kiedy wreszcie ekspres zaczął zwalniać, za oknem był już zmierzch. Obaj przebrali się w czarne szaty.
- Nie, nie – powiedział Wiktor, widząc, że Tom chce ściągać kufer z półki. – Bagaże zostawiamy w pociągu, dostarczą je na miejsce. Chodź, wysiadajmy już.
Znaleźli się na jakimś dworcu.
- To stacja Hogsmeade – poinformował Riddle’a kolega.
- Czytałem o niej. – Tom skinął głową, rozglądając się jednocześnie na wszystkie strony. – Jedyna miejscowość zamieszkana wyłącznie przez czarodziejów.
Zobaczyli człowieka stojącego pod ścianą. Był to niski, pulchny osobnik. Mimo zmroku Tom dostrzegł jego długie czarne włosy opadające na plecy. Mężczyzna skierował różdżkę na swoje gardło i mruknął coś. Potem odezwał się, a jego głos potoczył się echem po całym peronie:
- Uczniowie pierwszych klas! Proszę tutaj. Szybko, nie ociągać się!
Grupa pierwszoroczniaków zbliżyła się do wołającego. Starsi uczniowie zaczęli wsiadać do licznych powozów podstawionych przy drodze. Riddle po raz kolejny doznał szoku, bo zobaczył, że do powozów n i c nie jest zaprzężone.
- Proszę wsiadać do łódek – mówił tymczasem mężczyzna, wskazując ręką flotę małych łodzi zacumowanych przy brzegu jeziora. – Ale maksymalnie cztery osoby do jednej, bo nie mam ochoty wyławiać was z wody.
Uśmiechnął się do dzieci całkiem sympatycznie i usadowił się w jednej z łodzi.
- Kto to jest? – zapytał Tom szeptem.
- To pewnie woźny Hogwartu. Rodzice mówili, że nazywa się Riggs, czy jakoś tak.
Wsiedli z Wiktorem do najbliższej, nie zajętej jeszcze łodzi. Tom z pewną fascynacją patrzył na gładką taflę niemal czarnej wody.
- To prawda, że w tym jeziorze żyje wielka kałamarnica?
Goldstein przytaknął z uśmiechem.
- Tata mi opowiadał, że dziadek i jego kolega wpadli do wody na samym środku. Żaden z nich nie umiał pływać, więc omal się nie potopili. I ta kałamarnica ich wyłowiła.
Riddle zdumiał się. Wyglądało na to, że w świecie czarodziejów nawet „zwykłe” zwierzęta są niezwykłe.
Kiedy wszyscy pierwszoroczni zapakowali się już do łódek, Riggs pstryknął palcami i flotylla ruszyła. Najpierw nie było widać horyzontu, ale po pewnym czasie z mgły zaczął wyłaniać się największy i najwspanialszy zamek, jaki Tom kiedykolwiek widział. A trzeba pamiętać, że oglądał wiele książek w bibliotece siostry Agnes. Przez ten zachwyt prawie nie słuchał wesołej paplaniny Wiktora. To będzie mój nowy dom, przemknęło mu przez głowę. Z satysfakcją pomyślał też, że przy Hogwarcie dom Riddle’ów w Little Hangleton może się schować.
W miarę zbliżania się do brzegu czuł coraz większe podniecenie, ale też zdenerwowanie. Czy poradzi sobie w swoim nowym życiu? Czy sprosta swoim oczekiwaniom względem samego siebie? Niespokojnie dotknął wgłębienia w szyi, gdzie od jakiegoś czasu wisiała mała srebrna klepsydra. Sam nie wiedział, dlaczego właściwie ją nosi. Po co mu to? Idiotyzm. Ale po prostu nie potrafił się zdobyć na wyrzucenie wisiorka.
Nagle Wiktor trącił chłopca w ramię.
- Wszystko dobrze? Dopłynęliśmy.
- E, tak. Zamyśliłem się tylko.
Chłopcy wysiedli z łódki, która teraz łagodnie uderzała o piaszczysty brzeg. Tom jeszcze raz spojrzał na wodę. Trzeba będzie zbadać dokładniej to jezioro. Fascynująca sprawa.
Riggs zaprowadził ich do wejścia. Z pewnym trudem - zważywszy na jego niski wzrost - popchnął ciężkie, wielkie drzwi. Znaleźli się w olbrzymim, zalanym przyjemnym światłem holu. Przy marmurowych schodach czekał wysoki, chudy mężczyzna po trzydziestce. Kasztanowe włosy do ramion miał związane w kucyk. Ubrany był w jasnozieloną szatę. Uśmiechnął się przyjaźnie.
- Witajcie w Hogwarcie. Nazywam się Donald Shelton i jestem zastępcą dyrektora.
Tom zdążył się jeszcze zdziwić, że ten Shelton to taki młody facet. On tymczasem kontynuował:
- Za moment rozpocznie się wasza Ceremonia Przydziału. Możecie zostać przydzieleni do jednego z czterech domów, z których każdy…
W tej chwili Tom wyłączył się. Resztę tego przemówienia zajmą pewnie opisy każdego z domów, a te przecież Tom znał na pamięć. Z ciekawością zaczął się rozglądać po ciepłym przedsionku. Ściany pokrywały liczne portrety, z których machały do niego różne postacie.
Gdy wicedyrektor zakończył wreszcie swój wywód, polecił pierwszoroczniakom ustawić się w szeregu i żywym krokiem poprowadził ich do Wielkiej Sali (Tom znał jej nazwę z „Historii Hogwartu”). Riddle czuł się nieswojo, bo starsi uczniowie siedzący za stołami oglądali ich uważnie.
Na środku sali stał taboret, a na nim leżał zniszczony kapelusz. Shelton wyjaśnił dzieciakom, na czym będzie polegał przydział. Potem zaczął wyczytywać nazwiska z listy. Tom nie znał tu nikogo poza Wiktorem, więc obchodził go tylko przydział kolegi i jego własny. Gdy po kilkunastu nazwiskach padło wreszcie: „Goldstein, Wiktor!”, Tom klepnął kolegę w plecy. Sam wstrzymał oddech, kiedy blondyn nałożył na głowę Tiarę Przydziału. Kapelusz bardzo szybko podjął decyzję:
- HUFFLEPUFF!
Riddle poczuł rozczarowanie. Chociaż właściwie powinien się tego spodziewać. Do jakiego domu mógł trafić Goldstein, którego Tom zdążył już trochę poznać? Skrzywił się, słysząc oklaski od jednego ze stołów. Wiktor mrugnął do niego i poszedł w tamtym kierunku; wyglądał na całkiem zadowolonego.
Riddle patrzył na kolejnych pierwszorocznych, podchodzących do taboretu, jednak za bardzo denerwował się własnym przydziałem, aby słuchać uważnie, do jakich domów trafili. Zresztą, nie obchodziło go to za bardzo. Z zadumy wyrwał go dopiero dziarski głos nauczyciela, czytającego: „Riddle, Thomas!”.
Chłopak jeszcze raz musnął palcami wisiorek, wystąpił z szeregu, doszedł do stołka i założył tiarę. Po chwili usłyszał cichy głosik:
- Dość dziwna sprawa, młody Tomie Riddle’u… Jesteś synem mugola…
Tom nawet nie zapytał, skąd ten stary łach wie o jego ojcu.
- ...a jednak pasujesz tylko do jednego domu…
W chłopcu obudziła się nadzieja. Ta wzmianka o mugolu była znacząca.
- …taak… decyzja może być tylko jedna… SLYTHERIN!
Przy ostatnim na prawo stole rozległy się oklaski. Tom, jeszcze nie do końca wierząc w swoje szczęście, zdjął kapelusz i przeszedł przez salę. Usiadł między dwoma czwartoklasistami, którzy zrobili mu miejsce.
- Witamy w Slytherinie – powiedział jeden z nich.
- Dzięki – mruknął Tom, trochę zawstydzony. W świecie magii wszystko go jeszcze onieśmielało; zupełnie inaczej niż u mugoli.
Po Tomie było tylko czworo dzieci - trzech chłopców, którzy trafili do Slytherinu i dziewczyna, która dostała przydział do Gryffindoru (Brr! – wzdrygnął się Tom). Potem wstał stary mężczyzna zajmujący centralne miejsce przy stole nauczycielskim. Tom był tak zaaferowany wyglądem Wielkiej Sali i swoim przydziałem, że dopiero teraz zwrócił uwagę na kadrę nauczycielską. A stanowili dość interesującą zbieraninę. Były dwie czarownice, które można by podejrzewać o bliskie pokrewieństwo z wiedźmami; cztery kobiety prezentujące się całkiem sympatycznie; jeden zasuszony staruszek w okularach i kilku profesorów w średnim wieku. Jeden z nich miał długie kasztanowe włosy i jeszcze dłuższą brodę; Tom dostrzegł też błyszczące wesoło, jasnoniebieskie oczy. Tymczasem ów czarodziej, który wstał – najpewniej dyrektor - zaczął mówić:
- Witam w nowym roku szkolnym zarówno starszych uczniów, jak i pierwszorocznych. Nazywam się Armand Dippet i jestem dyrektorem. Za każdym razem cieszę się tak samo, kiedy widzę wasze twarze, chętne do nauki…
Chłopak siedzący obok Toma jęknął.
- Czy ten palant nie mógłby chociaż raz skrócić tej swojej przemowy…?
- No – mruknął ktoś siedzący parę miejsc na lewo od Riddle’a. – Głodny jestem…
Wtedy chłopak uświadomił sobie, że też chętnie by coś zjadł. Popatrzył nieżyczliwie na Armanda Dippeta. Nigdy nie lubił takich gadatliwych ludzi.
Wreszcie, po ostrzeżeniach dotyczących Zakazanego Lasu i przedmiotów, których nie wolno używać na korytarzach, dyrektor oznajmił:
- A teraz życzę smacznego.
Toma aż zatkało na widok ilości jedzenia, które pojawiło się przed jego nosem. Przyzwyczajony do dość skromnych posiłków w sierocińcu nie wiedział, za co najpierw się zabrać. W końcu nałożył sobie stek, górę pieczonych ziemniaków i zapiekankę z kurczakiem, a na deser pyszne ciasto z owocami.
Mimo silnych emocji przeżytych tego dnia poczuł, że ogarnia go senność. Musiał jednak zaczekać jeszcze mniej więcej pół godziny zanim wszyscy skończyli jeść. Wtedy Dippet ponownie wstał; tym razem przemówienie trwało „tylko” pięć minut i zostało wygłoszone wyłącznie po to, aby życzyć uczniom dobrej nocy.
Gdy się skończyło, uczniowie - złorzecząc pod nosami – zaczęli zbierać się do opuszczenia sali. Starsi Ślizgoni przepchnęli się na przód, a młodszymi dyrygowali prefekci. W tym roku do Slytherinu dostało się trzynaścioro uczniów – pięciu chłopców i osiem dziewczyn.
Idąc za starszymi kolegami, Tom dyskretnie rozglądał się po wszystkich nowych. Dziewczyny już zdążyły zbić się w ciasną grupkę; szeptały coś między sobą i ciągle chichotały. Riddle pokręcił z niesmakiem głową i spojrzał na chłopaków. Oni szli pojedynczo. Tom z konsternacją dostrzegł, że żaden z jego kolegów nie wygląda na zagubionego. On sam robił co mógł, żeby zapanować nad mimiką, ale nie był pewien, z jakim skutkiem. Zaraz kiedy dostał się do Slytherinu, postanowił, że nikomu nie zdradzi prawdy o swoim ojcu; będzie mówił, że oboje rodzice nie żyją. Martwiło go tylko to, że nieopatrznie wygadał się przed Wiktorem. On jednak trafił do innego domu, więc raczej nie stanowił większego zagrożenia.
Prefekt zostawił ich wreszcie w dormitorium dla chłopców pierwszego roku. Był to przestronny pokój urządzony w kolorach srebra i zieleni, co Tomowi bardzo odpowiadało. Kufer chłopca stał już przy łóżku pod oknem. Dla Riddle’a duże łóżko z kolumienkami i spora szafka stanowiły niemal luksus. W sierocińcu było dużo skromniej.
Usiadł na zaskakująco miękkim materacu i spojrzał na resztę lokatorów. Chłopcy zaczęli już ze sobą rozmawiać, a Tom nie wiedział, jak się do tej rozmowy włączyć. Przyglądał się więc tylko dwóm niskim blondynom – najwyraźniej braciom bliźniakom, wysokiemu brunetowi i rudzielcowi średniego wzrostu. W końcu ten ostatni zwrócił się do niego:
- A ty jak się nazywasz?
Tom odchrząknął i odpowiedział, mając nadzieję, że jego głos brzmi pewnie:
- Tom Riddle.
Współlokatorzy po kolei przedstawiali mu się: Bob i Stan Williamsowie, Charon Black i Jack Usher. Jeden z bliźniaków zapytał:
- Z jakiego kraju pochodzisz?
- E… co? – Tom poczuł się zbity z tropu.
- Po prostu pierwszy raz słyszę twoje nazwisko, a skoro trafiłeś do Slytherinu, to chyba jesteś z rodu czystej krwi, prawda?
- No tak, racja… - Riddle zaśmiał się nerwowo, jednocześnie bardzo intensywnie kombinując. – Urodziłem się w Stanach Zjednoczonych, ale moi rodzice zginęli w wypadku. - Chciał dodać, że wychowuje się u ciotki w Anglii, ale uznał, że nie powinien posuwać się w swoim kłamstwie za daleko. – Tam nie miał się mną kto zająć, więc jakoś trafiłem do mugolskiego sierocińca w Wielkiej Brytanii.
Chłopcy spojrzeli na niego z mieszaniną współczucia i zgrozy.
- Wychowujesz się u mugoli? – wykrztusił w końcu Charon.
- Naprawdę mi przykro, stary. – Jack poklepał Toma po plecach, a ten odetchnął w duchu z ulgą. Nie sądził, że tak łatwo będzie ich nabrać.
Rozmawiali jeszcze przez jakąś godzinę. Właściwie to mówił głównie Tom, bo koledzy chcieli się dowiedzieć wszystkiego o jego życiu u mugoli. Riddle opowiadał jak bardzo tam jest beznadziejnie, zaspokajając tym samym ich oczekiwania. Kiedy w końcu pozwolili mu się położyć, zasnął niemal natychmiast.

c.d.n.
Komentuję tutaj pierwszy raz, bo właśnie znalazłam czas, by zacząć czytać to opowiadanie.
Jakoś nigdy nie udało mi się przeczytać go na Mirriel, choć zdaje mi się, że mignął mi przed oczami raz, bądź dwa razy.
Toma Marvolo Riddle'a naprawdę trudno przedstawić w fanfickach, dlatego gratuluję ci dobre wykreowanie jego osoby - i co z tego, że nie zawiera kanonu z 6 i 7 części. Założę się, że gdybyś zmieniła to tak, by pasowało do kanonu, to byłoby to tak samo ciekawe i fascynujące.
Zawsze mnie ciekawiło, jakie było dzieciństwo Voldemorta, co się takiego stało, że przeszedł na stronę zła. J.K. Rowling nigdy nam tego dokładnie nie przedstawiła, a choć wiem, że stało się to głównie z powodu odrzucenia Riddle'a seniora jego własnej żony, nie umiałam sobie zbytnio tego wyobrazić.
Piszesz wspaniale i naprawdę żałuję, że nigdy nie miałam dostępu do tego opowiadania. Ale żeby nie zepsuć sobie czytania, będę z uwagą śledziła, jak wklejasz je tutaj.
A zatem część kolejna. Dziękuję za komentarz, Calisso :)

CZĘŚĆ IV – „KOREPETYCJE” U DUMBLEDORE’A

Następne dni mijały Tomowi jak w transie. Wciąż dowiadywał się o Hogwarcie czegoś nowego, często gubił drogę w korytarzach, które każdego dnia prowadziły gdzie indziej, i nie bardzo mógł się przyzwyczaić do ciągłej obecności duchów. Ale mimo to w zamku czuł się dobrze.
Gdyby ktoś kazał mu wskazać swój ulubiony przedmiot, nie potrafiłby tego zrobić; fascynowały go wszystkie. Chłonął każde słowo profesorów, robił mnóstwo notatek i wieczorami czytał je przed zaśnięciem. Dlatego też szybko stał się dla większości uczniów kujonem. Dokuczali mu tym bardziej, że jego wręcz doskonała wiedza książkowa nie zawsze szła w parze z umiejętnościami praktycznymi. Musiał na przykład poświęcić więcej czasu niż jego koledzy na opanowanie stosunkowo prostych zaklęć.
Riddle nie martwił się opinią dzieciaków - zwłaszcza, że wyśmiewali się z niego głównie Gryfoni i Krukoni – ale bardzo denerwowały go własne potknięcia. Chciał przecież być absolutnie najlepszy, a na razie dobrze wypadał tylko na lekcjach teoretycznych. Siedział więc nad książkami jeszcze więcej, ale widocznych rezultatów nie było.
Na nauczycieli nie mógł specjalnie narzekać. W większości byli to życzliwi ludzie, którzy naprawdę chcieli przekazać uczniom swoje umiejętności. Byli wyrozumiali dla Toma i starali się mu jakoś pomóc.
No, może jednym z wyjątków był profesor Binns, nauczający historii magii. Sam przedmiot wcale nie był nudny, ale nauczyciel sprawiał wrażenie, jakby za wszelką cenę chciał go takowym uczynić. Podczas lekcji odczytywał swoje notatki, chyba żywcem przepisane z leksykonów, a przez to naszpikowane dziwnym słownictwem i dla większości dzieci zupełnie niezrozumiałe. Nawet Tom musiał się starać, aby nadążyć za monologiem profesora i nie zasnąć. Jednak to właśnie z historii magii miał najlepsze oceny, bo te lekcje, przynajmniej w wydaniu Binnsa, były zupełnie pozbawione strony praktycznej.

***

Pewnego dnia Riddle siedział na korytarzu nad podręcznikiem do zaklęć i usiłował zrozumieć, dlaczego nie potrafi skutecznie zastosować zaklęcia Wingardium Leviosa. Cholera, co ja takiego robię źle? – myślał z rosnącą irytacją, kiedy piórko po raz kolejny – zamiast wznieść się do góry – spłonęło.
Od jakiegoś czasu uczył się na pustych korytarzach, bo takie eksperymenty w pokoju wspólnym parę razy skończyły źle dla stojących tam mebli.
Oschły głos rozległ się, zanim Tom ponowił próbę z następnym piórkiem:
- Riddle, rusz się. Masz pójść ze mną.
Ślizgon podniósł głowę i spojrzał prosto w oczy prefektowi z Gryffindoru. Cudownie, pomyślał, tylko tego mi było trzeba. Właśnie z tym chłopakiem nie znosili się szczególnie.
- Widzisz chyba, że się uczę – warknął Tom. – Czego chcesz?
Prefekt zmarszczył brwi.
- Nie podskakuj, Riddle, bo znowu odbiorę Slytherinowi punkty. Profesor Dumbledore cię wzywa, dlatego przyszedłem. No więc rusz się. – Odwrócił się do Toma plecami i nie oglądając się za siebie, ruszył korytarzem. Szedł na tyle szybko, żeby Riddle musiał za nim biec. Tom usłyszał, jak Gryfon mruczy do siebie: - Takiego pyskatego pierwszoroczniaka w życiu nie spotkałem... Paskudny, zarozumiały smarkacz...
Na szczęście Tom zdołał nad sobą zapanować i nie odpowiedział swojemu wrogowi, bo to na pewno skończyłoby się kolejną stratą punktów.
Z pewnym niepokojem zastanawiał się, czego Dumbledore może od niego chcieć.
Akurat co do tego profesora żywił mieszane uczucia. Ten czarodziej nigdy nikomu nie pobłażał, wręcz przeciwnie, był bardzo wymagający, a transmutacja nie była przecież łatwym przedmiotem. Miał jednak autorytet, a najdziwniejsze było to, że wcale nie musiał się starać, aby go sobie wypracować. Po prostu go miał. Zawsze pogodny i uśmiechnięty. Zawsze życzliwy dla uczniów. Sprawiał, że c h c i e l i się uczyć. Potrafił załagodzić każdy konflikt pomiędzy dzieciakami i rozładować napiętą atmosferę jednym słowem. Wszyscy podopieczni go uwielbiali. Wszyscy poza Tomem. Riddle trochę się go bał. Nie tego, że nauczyciel podniesie na niego głos, upokorzy przed całą klasą czy ukarze za brak postępów w nauce. Nie. Wiedział, że Dumbledore nigdy by czegoś takiego nie zrobił. Chodziło raczej o to, że profesor mógłby jakoś dostać się do jego umysłu i poznać jego najskrytsze myśli i lęki. Oczy Dumbledore’a zdawały się go przewiercać na wylot. Nawet kiedy Tom niczego akurat nie przeskrobał, czuł się jak winowajca pod spojrzeniem dwóch jasnoniebieskich tęczówek. Nie miał pojęcia, dlaczego tak było, ale zawsze bał się, że nauczyciel jakoś dowie się o jego nienawiści do mugoli. A do tej części swojej duszy nie zamierzał dopuszczać nikogo.
Nagle prefekt zatrzymał się przed klasą do transmutacji, a zamyślony Tom wpadł na jego plecy.
- Do diabła, Riddle! Uważaj jak łazisz.
Gryfon znowu odwrócił się do niego tyłem i zapukał do drzwi. Tom skorzystał z okazji i pokazał starszemu chłopakowi język. Może dość dziecinne postępowanie, ale przynajmniej poczuł się lepiej.
- Proszę – zawołał nauczyciel.
Prefekt bezceremonialnie wepchnął Riddle’a do sali.
- Przyprowadziłem Toma, panie profesorze – powiedział uprzejmie do Dumbledore’a. („Toma”, no jasne, pomyślał zgryźliwie Ślizgon. Przed chwilą jakoś nie pamiętałeś mojego imienia).
- Dziękuję, Adamie. Zostaw nas samych.
Kiedy szóstoklasista wycofał się za drzwi i zamknął je za sobą, Dumbledore przeniósł wzrok na Toma. Uśmiechnął się, a Riddle’owi z trudem udało się wytrzymać jego spojrzenie. Zmusił się do odwzajemnienia uśmiechu.
- Siadaj, Tom. – Profesor wskazał chłopakowi krzesło. - Pewnie się zastanawiasz, po co cię wezwałem.
- No, tak... – mruknął Tom, siadając. – Bo ja właśnie ćwiczyłem Wingardium Leviosa. To wciąż nie wychodzi mi za dobrze i... – Urwał, bo zdał sobie sprawę, że mówi za dużo. Kolejny powód, dla którego bał się nauczyciela transmutacji: przy nim zawsze rozwiązywał mu się język. Zanim się orientował, zaczynał się spowiadać przed profesorem, nawet jeśli ten nie zadawał mu żadnych pytań. Zamknij się! – polecił sobie w duchu. Zamknij się i czekaj aż o coś cię zapyta.
- No tak... – zaczął Dumbledore w zamyśleniu. – Chciałem z tobą porozmawiać właśnie o twoich... hm, kłopotach z praktyczną stroną magii. Skończyłem przed chwilą oceniać wasze klasówki i nie muszę ci chyba mówić, że po raz kolejny dostałeś najwyższy stopień. Doskonale opisałeś proces przemiany ślimaka w okulary...
Tom poczuł się lepiej, ale tylko na moment, bo mina Dumbledore’a nie wróżyła niczego dobrego. Nauczyciel otworzył szufladę, wyjął z niej szklany pojemnik ze ślimakiem i poprosił:
- Zademonstruj to teraz.
Riddle przełknął nerwowo ślinę.
- S-słucham?
- Proszę cię, żebyś zastosował w praktyce to, co tak wspaniale opisałeś na teście.
Chłopak wyjął mięczaka ze słoja i położył go na stole. Wziął głęboki oddech i niepewnie stuknął w zwierzę różdżką.
- Oculis!
Z różdżki wystrzeliły złotawe iskry, ale nic poza tym się nie stało. Ślimak najspokojniej w świecie siedział na biurku i zdawał się naigrywać z Toma.
- Oculis! – krzyknął jeszcze raz Tom, czując, że zaczyna tracić nad sobą kontrolę. Dalej nic. – Oculis! Oculis!
- Już w porządku, Tom, przestań. – Spokojny głos profesora podziałał na Ślizgona jak zimny prysznic. Bardzo zawstydził się swojego braku opanowania.
- Widzisz? W tym tkwi problem – kontynuował Dumbledore. – Za bardzo chcesz, żeby wszystko ci się udawało...
- Co? – wyrwało się Tomowi. To było niedorzeczne. – Znaczy się... przepraszam, profesorze, ja tylko...
Czarodziej uśmiechnął się lekko.
- Nie szkodzi. Przypuszczam, że mnie nie zrozumiałeś. Dlatego chcę ci to wyjaśnić, jeśli tylko mi pozwolisz. Chciałem powiedzieć, że za bardzo starasz się spełnić swoje oczekiwania względem samego siebie. Jesteś ambitny, tak jak większość Ślizgonów, ale zaczynasz popadać w przesadę. Uważasz, że wszystko zawsze powinno ci wychodzić, i to najlepiej już za pierwszym razem. Kiedy tak się nie dzieje, złościsz się na siebie i starasz się jeszcze bardziej. Ale ta frustracja w tobie pozostaje i tak zamyka się błędne koło: żeby opanować jakieś zaklęcie musisz się wyciszyć; nie potrafisz się wyciszyć, dopóki nie opanujesz jakiegoś zaklęcia. Musisz zrozumieć, że nie tędy droga. Magia jest w t o b i e, Tom. W tobie, a nie w książkach. Podręczniki mają ci tylko pomóc w podstawach. Resztę musisz znaleźć w swoim wnętrzu.
Dumbledore nieznacznym, prawie niedbałym ruchem machnął różdżką i po sekundzie na miejscu ślimaka leżały okulary.
- Pomyśl nad tym. I wyciągnij wnioski, dobrze?
Tom skinął głową.
- No, możesz zmykać. Chyba już pora kolacji.
Riddle wymamrotał jakieś podziękowanie i rzucił się do drzwi. Na szczęście profesor go nie zatrzymywał. Najszybciej, jak mógł, dotarł na korytarz, na którym zostawił podręcznik i piórka. Dlaczego nauczyciel wtrąca się do jego postępowania? To było irytujące, a chłopiec czuł się bezradny, bo nie mógł mu tego powiedzieć prosto w twarz. A jeszcze bardziej irytujące było to, że... Dumbledore najpewniej miał rację. Kiedy nie robił takich postępów, jakich oczekiwał, wściekał się na siebie i nie potrafił się skoncentrować na zaklęciu.
Tom zajrzał do książki leżącej tam, gdzie ją położył. Skierował różdżkę na jedno z piór. Jak to było? Lekki ruch nadgarstka, wyraźna wymowa, odpowiedni akcent i... A niech tam, do diabła z teorią, pomyślał nagle. Ta myśl bardzo mu się spodobała i poczuł dziwne ciepło wychodzące z ramienia i zbiegające ku prawej dłoni.
- Wingardium Leviosa!
Ku jego największemu zdumieniu, piórko oderwało się od podłoża i poszybowało aż pod sufit.

Od tego czasu wszelkie zaklęcia wychodziły mu coraz lepiej. Musiał co prawda nadrobić sporo zaległości, lecz dość szybko dogonił rówieśników. Książki nadal były ważne, ale zeszły na drugi plan. Na pierwszym była teraz jego moc. Nareszcie zamknął usta wszystkim złośliwcom z Ravenclawu i Gryffindoru.
Tom nie potrafił jednak do końca się tym cieszyć. Bardzo psuł mu nastrój fakt, że wszystko to zawdzięcza Dumbledore’owi. Czuł, że ma pewien dług wobec profesora, co wcale mu się nie podobało.

***

Na Gwiazdkę Riddle jako jeden z pierwszych zapisał się na listę uczniów, którzy zostawali w Hogwarcie. Nie miał najmniejszego zamiaru wracać na ferie do sierocińca. Tam każde Boże Narodzenie obchodzono w dziwaczny dla Toma sposób. Ubierano choinki (ponieważ zakonnic nie było stać na bombki, na drzewkach wisiały jakieś pokraczne ozdoby ręcznie zrobione przez dzieci), śpiewano naiwne kolędy, składano sobie życzenia i dzielono się pozbawionym smaku świństwem o nazwie opłatek. Ale najgorsze dla chłopca było to, że wszyscy wychowankowie musieli uczestniczyć w Pasterce, co uważał za ewidentną stratę czasu.
Religia była dla słabych ludzi, którzy - zamiast brać swój los we własne ręce – woleli udawać, że jest jakaś potężna siła kierująca ich życiem. I na tę siłę mogli zwalać winę za wszystkie swoje niepowodzenia. Mówili: „widać Bóg tak chciał” i czuli się usprawiedliwieni. Bardzo wygodne. A Tom wolał odpowiadać sam za siebie. Pamiętał przecież, jak dla jego matki skończyła się zależność od Toma Riddle’a seniora.
Poza tym, gdyby ten cały Bóg istniał, nie pozwoliłby, żeby po świecie chodzili tacy bezwartościowi ludzie jak mugole. I nie pozwoliłby, żeby jego matka umarła.
Tak czy inaczej, chociaż w Hogwarcie święta obchodzono wyjątkowo bogato i również z tymi wszystkimi bzdurami jak choinki i kolędy, to przynajmniej nikogo do niczego nie zmuszano. Mógł całymi dniami siedzieć w pokoju wspólnym, teraz prawie pustym, albo na błoniach i ćwiczyć kolejne zaklęcia. Kiedy ktoś składał mu życzenia, ćwiczył na tym kimś swoje „oczy demona”.
Tylko czasami było mu trochę nudno, bo Wiktor wyjechał z rodzicami do wuja i nie miał z kim rozmawiać ani grać w szachy.

***

Z Wiktorem w ogóle była dość trudna sprawa. Przez pierwsze dni nauki Tom starał się go unikać. Bo po pierwsze, Goldstein wiedział o jego ojcu i nawet niechcący mógł go zdradzić przed innymi uczniami. A po drugie i najważniejsze – Wiktor był Puchonem. Tym „prawym i sprawiedliwym”. Choć w pociągu dobrze im się rozmawiało, to dla szanującego się Ślizgona ujmą na honorze była przyjaźń z mieszkańcem Hufflepuffu.
Jednak w końcu Wiktorowi udało się dopaść Toma na korytarzu pod klasą OPCM, gdzie obie grupy miały lekcje.
- Hej, Tom. Nareszcie cię złapałem. Jak ci się podoba w Hogwarcie? Zadomowiłeś się już?
- O, cz-cześć – wyjąkał Riddle. Kątem oka spojrzał na kolegów. Charon i Jack przypatrywali się Goldsteinowi z wysoko uniesionymi brwiami. – Ee, chłopaki na mnie czekają, więc...
Wiktor przestał się uśmiechać i popatrzył na Toma ze zdziwieniem.
- Co się stało? Obraziłem cię czymś wtedy, w pociągu?
- Nie, tylko...
Blondyn wytrzeszczył oczy.
- Nie chodzi chyba o to, że jestem w Hufflepuffie, co? – Wypowiedział te słowa z takim niedowierzaniem, że Tom (któremu przecież właśnie o to chodziło) poczuł się nagle bardzo głupio. Wiktor pozostał Wiktorem - chłopakiem, który pomógł Riddle’owi na dworcu, który rozmawiał z nim w pociągu i jedynym, który poznał prawdę o jego rodzinie. Skoro Wiktorowi nie przeszkadzało, że Tom jest Ślizgonem, to dlaczego Tomowi miało przeszkadzać, że Goldstein jest Puchonem?
- Coś ty! – roześmiał się Riddle głośno. – Wcale mnie to nie obchodzi. A jak tobie się tu podoba?
Do końca przerwy opowiadali sobie o wrażeniach z pierwszych kilku tygodni nauki. Kiedy zadzwonił dzwonek na lekcję, Wiktor dołączył do Puchonów, a Tom stanął obok swoich kolegów i posłał im spojrzenie pod tytułem „nie wasz cholerny interes”.

I tak Wiktor Goldstein został najpierw jego kolegą, a po paru miesiącach Tom, ku własnemu zdumieniu, zaczął go nazywać przyjacielem. I wcale nie zawadzały Riddle’owi natarczywe pytania współlokatorów, dlaczego zadaje się z „mięczakiem”. Po jakimś czasie im się znudziło, więc przestali pytać.

***

Gdy ferie dobiegły końca, Hogwart znów wypełnił się uczniami. Toma trochę to denerwowało, bo nie mógł znaleźć miejsca, w którym mógłby pobyć w zupełnej samotności.

***

To się stało mniej więcej w połowie marca. Riddle siedział wraz z kolegami w Wielkiej Sali i jadł śniadanie.
- Ja już tak dłużej nie mogę! – Głos któregoś z bliźniaków, których wciąż nie zawsze potrafił odróżnić, oderwał go od lektury.
- Czego nie możesz? – zapytał z roztargnieniem, odrywając nos od podręcznika do historii. Binns zapowiedział im na dzisiaj sprawdzian z kilku tematów, więc wszyscy już od tygodnia zakuwali.
- No, nie mogę się już uczyć. – Bob (albo Stan) zamknął z trzaskiem swoją książkę. – Wszystko zaczyna mi się mieszać. Dlaczego Binns jest taki nudny?
Tom wzruszył tylko ramionami. Skąd niby miał wiedzieć?
- Bo jest już taaaki stary – odpowiedział Jack.
- I pewnie cierpi na demencję – dorzucił złośliwie Charon. – Jak myślicie, ile on ma lat?
Drugi z bliźniaków wykrzywił się zabawnie.
- Dałbym mu setkę.
- Co ty, aż tyle?
- A co, nie widzisz, jak wygląda? Z każdym dniem coraz starzej. Wyobrażam sobie... – Jack rozmarzył się – wyobrażam sobie, że już niedługo kopnie w kalendarz i może dostaniemy kogoś fajniejszego.
- No, na przykład kogoś takiego jak Dumbledore. Z nim te lekcje pewnie byłyby ciekawsze.
Tom sarknął z irytacją. Bezsensowne rozważania kolegów nie pozwalały mu się skupić. A ponadto nie uśmiechała mu się perspektywa kolejnych zajęć z Dumbledore’em.
- Słuchajcie, to na razie bez znaczenia – rzekł, podnosząc się z miejsca. - Dopóki Binns żyje i jest w stanie pracować, nie dadzą nam nikogo nowego. I lepiej już chodźmy, bo zaraz zacznie się lekcja.
Niechętnie powlekli się za nim. Pod klasą jak zwykle stały dwa wrogie „obozy” – Ślizgoni i Gryfoni. Zawsze wykorzystywali czas przed dzwonkiem, żeby sobie wzajemnie podokuczać.
- I co, Riddle – zagadnął teraz wyjątkowo wkurzający kretyn o nazwisku Syme – znowu nauczyłeś się podręcznika na pamięć?
Tom obdarzył go jedynie pogardliwym spojrzeniem. Rzadko dawał się sprowokować i zniżanie się do dyskusji z byle kim uważał za uwłaczające. Za to jego koledzy jak zwykle wdali się w głupią sprzeczkę.
- Zazdrosny jesteś, Syme? – spytał Charon. – Ty ledwo sobie radzisz i to chyba nie tylko z historii. Lepiej wracaj do swoich rodziców mugolaków i nie kalaj tej szkoły swoją obecnością.
Syme zbladł i zacisnął palce na różdżce. Wszyscy z Gryffindoru również powyciągali różdżki. Nieuchronny pojedynek powstrzymało dopiero otwarcie się drzwi do klasy. Uczniowie weszli i zajęli swoje miejsca. Dopiero wtedy zauważyli, że profesora Binnsa nie ma za katedrą.
- Gdzie ten człowiek się podziewa? Sam się spóźnia, a potem pewnie odliczy nam ten czas od pisania testu! – mruczał ze złością Stan.
Także Gryfoni wyglądali na zirytowanych. Tom pomyślał, że nauczyciel niewątpliwie siedzi w pokoiku przylegającym do klasy, i zupełnie zapomniał o lekcji. To byłoby całkiem w jego stylu...
- AAAAAAAAAAAACH!!! – Wrzask jednej z Gryfonek sprawił, że Riddle aż podskoczył. Popatrzył w kierunku, który dziewczyna wskazywała drżącą dłonią. Tak samo jak reszta klasy.
Okazało się, że miał rację. Binns wyszedł z tamtego właśnie pomieszczenia. I pewnie nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt...
- JEZU CHRYSTE!!! – krzyknął Syme. Wspomniana już wcześniej dziewczyna zemdlała, ale nikt nawet nie zwrócił na nią uwagi.
...gdyby nie fakt, że profesor wyszedł przez z a m k n i ę t e drzwi. A dodatkowo był perłowo-biały i półprzezroczysty. Gdy tylko pozostali uczniowie trochę ochłonęli, zaczęli krzyczeć i biegać po sali bez ładu i składu. Tom pozostał wprawdzie na miejscu, ale też był przerażony. Wpatrywał się w profesora i nie był w stanie wykonać żadnego ruchu.
Binns natomiast potoczył zdezorientowanym wzrokiem po klasie.
- Co się z wami dzieje?! – ryknął. – Proszę natychmiast siadać! Zaczęła się lekcja.
Dzieciaki najpewniej w ogóle nie usłyszały jego głosu w tym strasznym hałasie.
Jakiś chłopak wysapał, że biegnie po pomoc, i pędem opuścił klasę. Po chwili wrócił, ciągnąc za sobą nieco zdziwionego Dumbledore’a. Gdy nauczyciel transmutacji zauważył Binnsa, jego błękitne oczy lekko się rozszerzyły.
- O, do licha... – mruknął cicho, bez specjalnej paniki w głosie.
- Albusie! – odezwał się tymczasem zdenerwowany historyk. – Może ty mi powiesz, co w nich dzisiaj wstąpiło. Zachowują się jak dzikie zwierzęta!
- Hm, przyjacielu, myślę, że to dzisiejsza pogoda tak na nich działa – odparł w końcu Dumbledore, poprawiając swoje okulary-połówki. – Chodź, musimy porozmawiać z Armandem. - Skierował różdżkę na nieprzytomną Gryfonkę i powiedział: - Mobilicorpus!
Wyprowadzając Binnsa i dziewczynę, obejrzał się jeszcze na uczniów.
- A państwa poproszę o zaczekanie tu chwilę. Zaraz przyślę któregoś z prefektów, żeby odprowadził was do pokojów wspólnych. Chyba należy wam się mały odpoczynek po tych emocjach, więc dyrektor najpewniej zgodzi się odwołać dzisiejsze zajęcia.
Wszyscy posłusznie usiedli w ławkach i w absolutnej ciszy czekali na prefekta. Dopiero w pokoju wspólnym zaczęli komentować zajście. Starsi Ślizgoni zazdrościli pierwszoroczniakom jedynej – jak to określali – udokumentowanej ciekawej lekcji historii magii. Sami zainteresowani nie do końca podzielali tę opinię.
- Cholera, takiego szoku jeszcze nigdy nie przeżyłem – opowiadał Jack. – Wcale nie macie czego żałować.
- Nie wiem, o co ci chodzi, stary – docinał Jackowi Charon. – Spełniło się twoje życzenie: Binns kopnął w kalendarz.
- Taa... i nawet tego nie zauważył. Mogę się założyć, że nie będzie chciał zrezygnować z pracy.

Jack nie mylił się; profesor Binns został pierwszym w Hogwarcie duchem pełniącym funkcję nauczyciela. Jednak nawet po śmierci nie zmienił swoich metod nauczania i historia magii nadal była powszechnie uważana za najnudniejszy przedmiot.

***

Reszta roku szkolnego upłynęła w miarę spokojnie. Tom z rosnącą niechęcią myślał o konieczności powrotu do sierocińca na całe dwa miesiące. Nie chciał tam jechać. Tak bardzo zagłębił się w świecie czarodziejów, że perspektywa spędzenia wakacji wśród mugoli wydawała mu się wręcz nieznośna. Ale co było robić?
Po ostatniej uczcie i wręczeniu Pucharu Domów (który ku wielkiemu niezadowoleniu Toma zdobył Ravenclaw) siedział w ekspresie jadącym do Londynu. W przedziale był on, Wiktor i dwóch znajomych Goldsteina z Hufflepuffu. Wszyscy koledzy Riddle’a stanowczo odmówili podróży razem z Puchonami. Tom grał z Wiktorem w szachy i ostentacyjnie ignorował pozostałych chłopaków, patrzących na niego nieufnie.
- Nie martw się, Tom – powiedział już na dworcu Wiktor, bezbłędnie odczytując myśli przyjaciela. – Lato minie bardzo szybko, zobaczysz.
Ślizgon bez przekonania skinął głową i pożegnał się z Wiktorem. Potem z ponurą miną opuścił magiczny peron i ruszył w kierunku czekającej na niego Agnes. Pocieszała go jedynie obietnica Goldsteina, że będzie pisał.

c.d.n.
Komentarz miałam napisać wczoraj, ale komp mi się zresetował i straciłam chęć na chwilowe komentowanie.

Twoje opowiadanie bardzo mi się podoba. Pokazanie wydarzeń ze strony Toma Riddle'a jest trochę niecodzienne, bo wiele osób omija ten temat. Dlatego pojawiają się fanfiki, które są warte przeczytania, bo naprawdę trudno opisać taką postać, jaką jest młody Voldemort.
Najbardziej z całego rozdziału podoba mi się scena, gdzie pokazany jest chaos i zamieszane wywołane duchem dotąd żyjącego Binnsa. Tylko trochę mnie to dziwi, że dzieciaki się tak zachowały - przecież w Hogwarcie można znaleźć wiele duchów, ale może spowodowane było to tym, że nie widzieli nigdy, że człowiek z dnia na dzień może zamienić się w szarosrebrną marę?

Przepraszam, że tak mało, ale po raz drugi nie potrafię być tak twórcza, jak za pierwszym.
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • fisis2.htw.pl


  •  

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

       
     
      [NZ] [AU] Oczy demona
    Union Chocolate.