ďťż

- Jasiu, Jasiczku, wyrosłeś! Za małe te śpiochy, poczekaj, znajdę większe.
Popołudniówka rozłożyła tradycyjnie ciuszki na rano według obowiązującego schematu kolorystycznego. Jak niebieska pościel, ubranka też. Nawet zasłonki. Kolorowe tygodnie. Robiło to dobre wrażenie, szczególnie na „zwiedzających”, a bielizny tyle, że można było zaszaleć.
Zostawiłam go z gołą pupą, choć wiedziałam, że tu nie wolno, ale dziecko tak się cieszyło, kiedy odkryło rączką coś tam w kroku, zawsze, zawsze zakutane.
Wbrew ciągłym utyskiwaniom na rozrzutność personelu i nieustannym biadoleniu o oszczędzanie, biedy raczej nie było. Ubranek, pościeli , słodyczy, soczków i zabawek mieliśmy w bród. Sponsorzy słali dary, szczególnie blisko terminu spożycia albo w skutek przepierki sumienia. Bez potwierdzenia odbioru oczywiście, żeby zakład nie stracił dotacji państwowej. Było wszystkiego dużo i tyle. Na magazyn przeznaczono specjalną salę, nazwaną drewutnią - dlaczego nie wiem. Nie znałam tego słowa, dotąd raczej kojarzyło mi się z pomieszczeniem na opał. Natomiast w każdej dziecięcej sali jedną ścianę zajmowały segmenty szaf z ubrankami, poukładanymi jak w pudełku. Rzucić się w poszukiwaniu śpioszków Jasia na ślepo było stratą czasu; aczkolwiek niechętnie, ale musiałam poprosić panią salową o pomoc:
- Pani Izo, tamte gatki Jasia są już za małe, gdzie mam szukać większych?
- Po co, dobre były, pod kolor kaftana – skwitowała argumentem doprawdy nie do odrzucenia. Poszłam więc od szafy do szafy aż znalazłam. Jaś był już jednak ubrany! Teraz wiem, dlaczego ich stopki miały kształt zaciśniętych dłoni. Bo jak mogły wykształcić się nie stąpające nigdy nóżki, w zbyt napiętych śpioszkach? Nie wszystko da się zwalić na wady wrodzone.
W wolnej chwili przebrałam go jednak w te, które wpadły mi w rękę. Były trochę za duże i niezgrabne, ale luźne. Iza spojrzała na mnie jak na babskiego potwora: cóż ja z tego dziecka zrobiłam.
- Popatrz - szepnęła przechodzącej koleżance i obie pokiwały zdegustowane głowami.
Przyjeżdża mateczka generalna. Każdy dokłada starań. Szaleństwo. Salowe miały wziąć się za okna.
- Siostro, ale niedziela, co ludzie powiedzą? - zagrała na kościelnej strunie Eliza.
- To zaczniemy od podwórka - odrzekła przebiegle Augustyna. Dziewczyny spojrzały na siebie wymownie. Może i niegłupie, tylko zakute w łańcuch uzależnień, który rozerwać teraz już trudno.
Porządki przypadły w udziale każdemu, nie wyłączając wolontariuszy. Usłyszałam rozmowę młodych:
- Jak w wojsku, generałka przyjeżdża to trzeba liście na zielono pomalować, he, he!
I rzeczywiście, można by podłogę lizać.
Na sali stało po kilka łóżeczek, w równym szeregu, raczej bliżej środka niż ścian, z łatwym dostępem z każdej strony. Niektóre z dzieci miały po osiemnaście lat. Wymagały przewijania, przekładania i obracania. Podnośników nie mieliśmy. To dla wygody opiekunów. Łóżeczka metalowe, każde wyposażone w zamykaną barierkę, wysokie a prześwit pod nimi jak lustrzana tafla, najmniejszego pyłku. Personel dbał a dzieciaczki nie śmieciły, bo leżały bez ruchu i były zwykle lekkie, celowo lekkie… Ważenie odbywało się raz na kwartał. Kiedy pierwszy raz dostałam to zadanie: zważyć dzieci leżące, przeżyłam prawdziwy koszmar. Musiałam zastosować technikę przyjętą na oddziale od zawsze, czyli sprawdzoną i każde dzieciątko umieścić w wytarowanym koszu do bielizny. Pół biedy z maluchami, ale te duże nie chciały się zmieścić; ich długie, wychudzone kończyny wystawały, broniły się, krzyczały! Strach. Było im twardo i niewygodnie, czuły się zagrożone, bo nie opuszczały łóżeczek całymi miesiącami. Ja też czułam się z tym źle, jakbym ważyła towar w jakimś magazynie rzeczy. To wspomnienie mnie prześladuje do dziś. Śnię obóz, wychudzone ludzkie istoty i komando... tak mi zostało. Na szczęście były też maluchy z wagą normalną i nawet nadwagą, ale tylko te genetycznie uwarunkowane, jak choćby z zespołem Downa. Lubiłam zajść na ich oddział; te dzieciaczki były jak promyczki słońca. Potrafiły naładować wyczerpany akumulator radości w jednej chwili, jednym serdecznym przytuleniem i uśmiechem. To bardzo radosne maluchy.
Nie powinno się oceniać ludzi którzy tam pracują. Pamiętam wyrzut z jakim zareagowała koleżanka, kiedy dowiedziała się gdzie pracuję:
– No wiesz, ja bym nie mogła. Musicie być mało wrażliwi.
O paradoksie, a mnie zarzucono, że jestem zbyt wrażliwa. No tak, ale ja tam już nie pracuję…
Pampersa ani pieluszki też nikt na podłogę nie rzucił, ani nawet miski z wodą nie postawił bezpośrednio bez podkładki. Porządek święta rzecz.
Kiedyś odwiedziła zakład pani prezydentowa. To musiało być wydarzenie! Nawet o to zapytałam, ale moje porównanie z mateczką spowodowało niemałą konsternację.
- A co nas polityka obchodzi, roboty tylko dużo, była to była!... Naobiecywała i nic nie dała.
I nie wiem jaka w tym prawda, że Augustyna usłyszy? Jedno na pewno okazało się przekłamane. Dyrektorka nie darowałaby, gdyby ktoś coś obiecał i nie dał, a w tym szczególnym przypadku, czego dowiedziałam się później, przeszła samą siebie.
Tak, puszka Pandory dawno otwarta a na dnie wciąż przytroczona Nadzieja. Nasza Augustyna. Dla jej miłości rodzą się Paulinki, Joasie, małe Filipki, bo gdy już starsze wyrosną , co z pięknym zakładem? Dla kogo się poświęci? Komu okaże swoje wielkie miłosierdzie? Może właśnie w tej chwili rodzi się gdzieś dzieciątko, na które czekają głębokie, aż po ssący żołądek ramiona.
Módlmy się: Miłosierny Boże bądź miłosierny. Amen.
Figurę patronki przed zakładem świeżo pobielono. To na przyjazd mateczki. Słońce zbyt mocno wytrawiło jej twarz. Albo rumieńce.


Poprawiłam literówki i spacje bo tym razem tekst rozjechał się.
W tym odcinku najbardziej zadumałam się nad niezwykle wymownym, symbolicznym i jakże ironicznym zakończeniem.
W tym odcinku najbardziej zadumałam się nad niezwykle wymownym, symbolicznym i jakże ironicznym zakończeniem

Jeżeli zbyt wymowne proszę to powiedzieć, to nie oskarżenie, to po części spowiedź, po części fikcja literacka. Złości we mnie nie ma, więc?
peanno! Przecież to walor a nie zarzut. Nie mam pojęcia dlaczego odczytałaś tę wypowiedź wyraźnie wskazującą silną stronę tego odcinka za mankament.
Przy okazji - zauważyłaś na pewno, że ja nie piszę tylko "jaki piękny tekst" albo "koszmar". Mamy tu na Facie taki zwyczaj, że wszystkich użytkowników staramy się wciągnąć do rozmowy o tym co w tekście wartościowe, a co warto poprawić


Ok, czasami tak mam, że emocje wyślizgują mi się spod dłoni. Czuj, czuj, czuwaj!

Dla Beatki
A zapytam z czytelniczej ciekawości - czy Ty naprawdę zaweźmiesz się, złożysz te odcinki w całość i wyślesz do wydawnictwa?
Czy "Karczowiska" nadal się `piszą`, czy też są już ukończone?
Chciałabym dostać ten tekst do ręki w postaci pięknej przygotowanej i wydanej książki
Ja tez do tych ciekawskich dołączę, a juz kiedyś mówiłam to samo. Kiedy będzie wydany cały cykl "Karczowiska"
Beciu, wysłałm całość już kiedyś tam, gdzieś tam, ale mi nie odpowiedzieli; jest ok 30 takich fragmentów (w tym dwa do przeróbki),
Tymczasem szlifuję poszczegółne odcinki TU dokąd starczy cierpliwości i możliwości.
Mam nadzieję, że z korzyścią dla "książki" jak i czytelników.
A może mi ktoś napisze jak się to robi, żeby przygotować i wydać książkę. Chyba nie wiem ???
Zapytaj Małgosię Krupińską-Cyprysiak. Na pewno podpowie, jakie kroki nalezy zrobić, żeby osiągnąć sukces. Właśnie wydaje swoją książkę
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • fisis2.htw.pl


  •  

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

       
     
      Karczowiska ( fragment 7)
    Union Chocolate.