ďťż

- Czy dziecko było chrzczone?- To pierwsze pytanie przy przyjęciu każdego malucha na odział. Mamy nowego synka. Filipek. Mamusia płakała przy pożegnaniu, ale dziecko musiało zostać. Ze wskazań społecznych, jak i medycznych, tak nam powiedziano. Było zbyt trudne do pielęgnacji w domu i z powodu licznych wad wrodzonych na razie wymagało karmienia przez zgłębnik. Miły dzieciaczek. Wypytałam mamę o szczegóły: jego reakcje, upodobania i w jakich zachowaniach mógłby odnaleźć jej namiastkę - troszkę mamy. Powiedziała, że uspakaja się, jak mu delikatnie masować środek dłoni. To naprawdę działało! W miarę gdy dotykałam jego malutkiej, zaciśniętej piąstki dłoń leciutko się uchylała i wielki płacz ustępował. Po pierwszym karmieniu trochę ulał, ale poradzi sobie. Byle dużo nie płakał i nie parł, bo z powodu wady serca łatwo sinieje. Dobrze, że na sondzie, będzie mu łatwiej dojść do siebie, a później pomalutku wprowadzi się butelkę. Buźkę ma pyzatą, wodzi ślicznie oczkami, różowiutki, ładniutki, naprawdę nieźle.
Rano słyszę:
- Olek darł się w nocy - dyżurna salowa zdawała relację. - Dałam mu pić.
- Pić? - ot, nasza szara rzeczywistość; salowa poiła czteromiesięczne niemowlę, zakładając mu w nocy zgłębnik do żołądka...
- Dlaczego Olek ? – zareagowałam. Właściwie nieracjonalnie, bo nie na to, na co powinnam, ale nie chciałam w tym miejscu wypowiadać się na temat kompetencji zawodowych, tylko, że następne dziecko od samego początku pozbawią tożsamości; już je przezwały.
- Bo gębę ma jak prezydent.
Trafiła mi na odcisk. Co prawda nie politycznie, bo na tym tle nie tak łatwo mnie sprowokować, ale akurat prezydent mi się dość podobał. Poza tym co za nietakt. Powiem nawet: bezczelność!
- To jest Filip i proszę tak go nazywać, przynajmniej przy mnie.
W południe, w kuchni, przy wszystkich, powiedziałam o tym zdarzeniu Agacie. Jak na swoją zwyczajową wstrzemięźliwość, zareagowała niespodziewanie gwałtownie:
- Mnie się też nie podoba, że tak brzydko nazywacie nasze dzieci! Na przykład Atolka-Wielki Łeb albo Ada-Bombka. Kto to widział. To jest Filipek i już!
Salowe podwinęły ogonki, ale szydercze uśmieszki i tak przemyciły. One miały nad nami na każdym dyżurze liczebną przewagę. Zresztą we wszystkim miały przewagę - były u siebie, były akceptowane i niezastąpione.
- No, drgnęło. Brawo Aga, dzięki za solidarność – wyraziłam uznanie dla jej determinacji, bo zwykle wolała milczeć. Może w końcu udało się paniusie zawstydzić. Niestety, na odchodne, prima salowa, pani Monika mi dosoliła:
- Pani Małgosiu, pani myśli, że jest wyjątkowa? Ja też jestem wyjątkowa i nie takie mądrale pielęgniarki już ze mną pracowały. Jakoś ich nie ma?.. A ja jestem - spojrzała na śledzące rozmowę koleżanki, poczekała na aprobujące skinienie i odetchnęła.
Ale w tym momencie uświadomiła mi, że jednak jestem wyjątkowa, tyle, że dupa. Dyskusja z paniami przerastała mnie. One były pyskate, bezczelne i jazgotliwe - ja zażenowana i zawstydzona. Zwyczajny brak odwagi, słów, no i udławiłabym się chyba tym co musiałabym powiedzieć, by sprostać. Karolina już inna, ona w takich sytuacjach nie odpuści. Jest o wiele bardziej przystosowana społecznie.
Chrzciny w zakładzie to wielkie święto. Jest ładny becik, śliczne szatki i podniosła atmosfera. Siostrzyczki zanoszą wystrojone dzieciątko do kościoła, bądź chrzci się je na miejscu, a później baby lulu, a uroczystość przenosi się na piętro i kontemplują sakrament do późna. Wielka to szansa dla kuchni, znacznie podnoszącej rangę uroczystości.
Bywają także goście z rodziny dziecka, sponsorzy lub osoby publiczne, które ukryły swój wstyd w tym kąciku świata. Matkami chrzestnymi zostawały siostrzyczki i raczej zapamiętywały czyimi...
- To mój chrześniak – rzekła zakonnica i potrzymała dziecko na kolanach. Zwykle już wyjęte z łóżeczka i przewinięte do karmienia. Bo wtedy są naprawdę rozkoszne, te nasze małe głodomorki. Jasiowi dano imię Gabriel. Niestety nasz Filipek dawno już był ochrzczony. Jaka szkoda.
Niech ktoś mnie szczypnie i obudzi, albo jeszcze lepiej potrząśnie sumieniem tego zmurszałego szkieletu jedynie słusznej sprawy, obleczonego w czarne, skromne szaty, ale za to jakże ciepłe i wygodne. Nie mówię o Kościele, jego tradycjach i uznanych wartościach. Mówię o jego odchodach, o łajnie.
Ja wiem, że to próba mojej wiary. Próba i szansa, abym baczniej wejrzała w swoje serce. Nie oceniała, bo nie mnie oceniać ludzi i czyniła tak, jak Bóg nakazał: kochać bliźniego swego, jak siebie samego; ale zbyt wielkie spustoszenie uczyniły mi, w niezachwianej dotąd wierze, te codzienne obserwacje. Jedno wiem, nie chcę takich pośredników w drodze do zbawienia.


Ludzie! Czytajcie! Prawda w oczy kole. Może dlatego tak niewielu czytelników?
Już po poprawkach peanno i z przyjemnością przenoszę do Mirażu.
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • fisis2.htw.pl


  •  

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

       
     
      Karczowiska ( fragment 11)
    Union Chocolate.