|
ze zbioru "Migotliwość języka"
Union Chocolate. |
I wtedy wychyliła swoją głowę za szary parapet. Przelała swoją osobowość na jego gładką powierzchnie. Utożsamiała się z bielą i jednocześnie zakłócała jej spokój. Tkwiła tak przez chwilę, gdy nagle coś wciągnęło ją do środka. Jakby za krawat w żółte groszki jak te na pasku, który zawsze chciała mieć. Jakby ktoś ciągnął za ten krawat, którego przecież na sobie nie miała. Nie miała nawet nic na wzór krawatu, żadnej materii przypominającej go, chyba, że wzięłaby za przykład zabrudzone monety i utworzyłaby z nich groszki. Są groszkami i aż huczy jej w głowie. Kiedy krawat zniknął upadła na ziemie, a ziemia stała się potokiem utkanym z mozaik. Mozaiki te były taśmami ze starych kaset upychanych do walkmana, który nie istniał już, bo inne urządzenia teraz królowały. Jedno znika po drugim i się z poprzednim utożsamia. Więc stałam się lampą i zaświeciłam. Lampa wisiała nade mną i mordowała rozwścieczone ćmy. A ćmami byłam wczoraj. To dopiero był ubaw, poparzyłam sobie skrzydła. Wtedy zdałam sobie sprawę, że w czerwieni nie jest mi do twarzy i gdy w proch się przemieniłam, spłonęłam i znowu dywanem byłam. Nie był już potokiem, złowrogo się mienił i zmierzał w stronę drzwi wejściowych. Zabolało mnie okrągłe ciało, wcisnęłam się w centralne miejsce drzwi patrząc z perspektywy człowieka. W judasza się wcieliłam, okiem byłam całego domu i się wierciłam. Skrzypiały wtedy otaczające mnie przedmioty, to trochę drewna wokół szklistej obręczy, trochę udawanego plastiku i pękłam. Pęknąć mogą bańki mydlane, wypuszczane z ust dziecka, lecz nie podobna jestem do czegoś pięknego, nie podobna jestem do idealnej tęczy, co się mieni. Więc z pokorą stałam się ustami nie niewinnymi, które dziecko wydymało, lecz starczymi, potulnego starszego pana, co się opierał o fotel bujany. Obrzydzona jestem swoją nową odmianą, wciskam się w ruiny zaschłe jakoby już miały umierać. Samo za siebie przemawia słowo ruiny, ale należy je podkreślić i niestety nie czerwienią. Tamte były blade, pastelowe. Miały moc impresji, bez widocznego kontrastu chlastały rzeczywistość. Kto by się spodziewał takiej brutalności po starszym człowieku. Wyplułam się ponownie ulatując, nawiązując do impresji, do impresji, co ulotnym jest wrażeniem. Chciałam się stać impresją, słońcem zachodzącym, ale wpadłam na dziwny wzór góralski, typowy w polskiej rodzinie. Sentymentalnego kapcia zgrywałam z kożuchem na brzegach, niby ciepło ma dawać, a przecież jestem wiercipiętą, nie nadaję się, nie jestem. Falą oziębłą raczej, co swą pruderią przemierza świat, a właściwie tylko parę kroków w stronę korytarza oddając pokłon. Szpilki granatowe, modne, nie w kolorze bieli, ani czerni, po prostu granatowe przejęły inicjatywę. Jestem zbyt strachliwa na wyjście za drzwi, jestem zbyt krucha…kameleonem dzisiaj byłam.
Kometo, dobry początek. Nawet spodobał mi się fragment z krawatem, zaciekawił. Aż tu nagle zaczęłam się gubić. Zaczynasz pisać o niej:
zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plfisis2.htw.pl
|
|