ďťż

Prezentujemy prace wyłonione w głosowaniu jury. Na konkurs nadesłano ogółem 88 prac.
Finałowa 20. składa się z 7 wierszy oraz 13 tekstów prozatorskich. Podział głosów jury jest nietypowy, ale ma swoje uzasadnienie. Prace w kategorii poezja były na bardzo słabym poziomie i w większości nie spełniały kryteriów podanych w regulaminie konkursu. Z tego powodu postanowiliśmy po naradzie uzupełnić konkursową "dwudziestkę" o teksty prozatorskie, które zdecydowanie były lepsze.

Poniżej zamieszczamy wytypowane przez jury prace.
Głosować możecie poprzez ankietę oddając jeden głos na wybraną przez siebie pracę do 26.06 do godziny 24.00
Praca która uzyska największą liczbę głosów zostanie nagrodzona wyróżnieniem w postaci dyplomu i grafiki wykonanej przez Jakuba Rosztajna.


Sędziwy zegar pokazywał godzinę jedenastą, gdy na peronie czwartym zatrzymał się osobowy pociąg, mający daleko za sobą swój złoty wiek. Przeraźliwy pisk hamowania maszyny był jedynym dysonansem zakłócającym harmonię tego miejsca. Okolica zdawała się spać snem spokojnym i nieprzerwanym od wielu miesięcy, może nawet lat. Ceglane budynki przyglądały się ze znużeniem brukowanej ulicy przez swoje zakurzone okiennice, wiekowe dęby, mimo letniej pory, grabiły się przytłoczone ciężkimi koronami liści, porzucony, zielony garbus, stojący niedaleko peronu, cierpliwie czekał na swojego właściciela.
Obraz był nieskończony. Brakowało jednego najważniejszego elementu.
Nikt nie spieszył się do pracy, nikt nie wykłócał o cenę cukru. Żaden, zagubiony gołąb nie plątał się pod nogami nieobecnych przechodniów, żaden zbuntowany jamnik nie urwał się ze smyczy.
Brakowało życia.
Trzywagonowy, stary pociąg był nadzieją na ukończenie obrazu. Budynki przetarły swoje brudne okna, by móc lepiej widzieć peron, przydrożny sznur dębów zdawał się stanąć na baczność, wyczekując gości, a garbus z radości zamrugał światłami.
Małomiasteczkowe uroki, pomyślała drobna, czarnowłosa dziewczyna, siłując się z upartymi drzwiami wagonu. Nie chciały, bądź nie miały siły wypuścić jej na zewnątrz. Możliwe, że przed czymś ostrzegały.
- Gdzie jest ten przeklęty konduktor? – Zrezygnowana kopnęła w drzwi, a te natychmiast odskoczyły od ściany.
Przewiesiła przez ramię wydzierganą, kremową torbę i z ulgą opuściła duszny wagon pociągu. Rozglądnęła się dookoła z nikłą nadzieją na znalezienie taksówki. Nie zdziwiło ją, że na dworcu nie ma owego postoju. Wiedziała, czego spodziewać się po małych prowincjach, ale ta świadomość wcale nie podnosiła jej na duchu. Niechętnie skierowała się na przystanek autobusowy gotowa cierpliwie czekać na transport. W dłoniach miętosiła wystrzępiony kawałek kartki.
„Bezdusznik, ulica Skrywanych Talentów 7.” Raz po raz przesuwała wzrokiem po zapisanym adresie, choć już dawno zakotwiczył się w jej pamięci. Niestety nazwa była jedynym, co wiedziała o tym miejscu. Gdzie pójść i czego szukać zostawało dla niej tajemnicą.
W momencie, w którym wszechobecna cisza zaczynała jej ciążyć, między dwoma, identycznymi, ceglanymi budynkami zamajaczył jakiś kształt. Z radością odnotowała, że po drugiej stronie ulicy stała kobieta. Ubrana w pozaciągany, brązowy sweter i czarne dresy z siwymi włosami, związanymi w ogon, nie rzucała się w oczy, a wręcz zlewała się z otoczeniem. Robiła wrażenie do bólu zwyczajnej, nijakiej, ale, - jak zauważyła dziewczyna - również samotnej. Przeszła powoli przez ulice, nawet nie sprawdziwszy, czy przypadkiem coś nie nadjeżdża. Najwyraźniej nie często przejeżdżają tędy samochody. Wzrok uparcie kierowała na swoje buty.
- Czekasz na marne. – odezwała się po chwili, a jej głos zabrzmiał niezwykle przyjemnie. – Nieszczęśnik odjechał piętnaście minut temu. – dodała wskazując niedbale na zegar, przytwierdzony do najbliższego budynku.
Kobieta wpatrywała się w nią z nienazwanym uczuciem w matowych oczach. Ten palący wzrok zmusił ją do spuszczenia głowy.
- Będzie następny. – lekko wzruszyła ramionami.
- Ale czy warto czekać? – spytała tak szybko, że dziewczyna na nowo zadarła głowę do góry.
- Chyba nie mam innego wyjścia. – uśmiechnęła się blado do kobiety.
- Bzdura! – krzyknęła, na co nieprzygotowana brunetka podskoczyła na ławce. – Zawsze jest jakieś wyjście. – dodała spokojniej.
Nie próbowała zrozumieć wydźwięku tych słów. Spoglądała nieufnie na dziwną towarzyszkę, sama nie wiedząc na co liczy. Mimo emanującej prostoty wyglądu, coś w tej kobiecie ją zaintrygowało. Coś bijącego z jej wnętrza, skrywanego za znoszoną odzieżą i wątłym ciałem.
Jej dusza.
- Muszę czekać. – powtórzyła, mimowolnie zginając palcami zmiętoszoną kartkę. – Muszę dostać się na…
- Niczego nie musisz. – przerwała jej zniecierpliwiona. – Przyzwyczaiłaś się widzieć jakiś cel na horyzoncie, zamiast kierować się własnym instynktem.
Każda wypowiedź nieznajomej brzmiała bardziej absurdalnie niż poprzednia, co wprawiało dziewczynę w coraz większe zdezorientowanie, a zarazem zrozumienie. Nigdy jeszcze nie czuła się tak dziwnie, jak w tym momencie. Choć słowa kobiety wydawały się nie mieć sensu, ona rozumiała je doskonale. Każda pojedyncza sylaba niechybnie wbijała się w jej świadomość.
- To źle? – spytała, chociaż znała odpowiedź.
- Sama musisz o tym zadecydować. Mogę ci jedynie pomóc To odnaleźć. – odparła, wyciągając przed siebie otwartą dłoń. – Chcesz?
Ostatni raz przesunęła wzrokiem po adresie. Kierować się własnym instynktem. Tak. Chcę.
Uścisnęła dłoń kobiety, tym samym dając jej niemą odpowiedź.
- Słusznie. – szepnęła nieznajoma, biorąc drobną dłoń dziewczyny w obydwie ręce.
Wyglądało to tak, jakby badała każdy cal jej dłoni, palec po palcu, jedynie za pomocą dotyku. Wzrok uparcie zatrzymywała na twarzy swojej towarzyszki. Było to jednak spojrzenie puste, obojętne i nieprzytomne. Dostrzegła to dopiero z tej odległości, stojąc twarzą twarz z nieznajomą. Szok spowodowany przez nowoodkryty fakt uniemożliwił jej wyduszenie z siebie choćby jednego słowa. Kobieta w tym czasie nieprzerwanie jeździła opuszkami palców po jej dłoni.
- Masz bardzo smukłe palce i jestem pewna, że posiadasz niezwykłe zdolności manualne. –powiedziała Kobieta, uśmiechając się przy tym blado. – Grasz na czymś?
Natychmiast pokręciła głową dopiero po chwili zdając sobie sprawę, że w tej sytuacji to nic nie da.
- Nie. – odparła cicho.
- To bardzo młoda dłoń. Nie masz jeszcze nawet 20 lat, prawda? – zadała kolejne pytanie, na które dziewczyna musiała odpowiedzieć przecząco. – Tak myślałam. To znaczy, że jeszcze wszystko przed tobą. Zdecydowanie powinnaś wykorzystać tę predyspozycję.
Teraz, kiedy w końcu odzyskała głos, mogła zadać najbardziej istotne pytanie.
- Czy ty jesteś…
- …niewidoma? – dokończyła za nią. – Tak przyjęto to nazywać, prawda? Jakby na to nie patrzeć, tak. Jestem niewidoma.
Przełknęła głośno ślinę. Przykryła swoimi dłońmi wychudzoną rękę kobiety.
- Czy…czy mogę ci jakoś pomóc? – spytała, nagle czując, jakby znała tę kobietę całe życie.
- Pomóc? – zaśmiała się swoim ciepłym głosem. – Dlaczego uważasz, że potrzebuję pomocy?
Dziewczyna zmieszała się nieprzewidzianą reakcją kobiety, jednak tym razem nie spuściła wzroku. Hardo patrzyła w jej martwe oczy.
- Ze względu na twoje kalectwo….- Nie dokończyła, bo kobieta nagle wyrwała swoją dłoń i odskoczyła od niej jakby oparzona.
- KALECTWO? – krzyknęła oburzona.- Naprawdę uważasz to za kalectwo? Powiem ci, co ja o tym sądzę. Uważam, że utrata wzroku to najpiękniejsza rzecz, jaka spotkała mnie życiu! To moje indywidualne wyzwolenie. Czyste piękno, wolność wyobrażeń, brak ograniczeń. Nie potrafisz tego zrozumieć, bo nigdy nie byłaś w takiej sytuacji.
- Nie. – przyznała. – Nie byłam.
Kobieta zrobiła kilka kroków jej stronę, by znowu mieć jej twarz przed sobą. Bez najmniejszego skrępowania dotknęła opuszkami palców policzka dziewczyny. Przejechała nimi aż po koniec brody, a brunetka odnotowała, że ten dotyk jest niezwykle kojący. Mimowolnie przymknęła oczy.
- Pokaże ci lepszy świat. – szepnęła kobieta, wciskając w jej rękę ciemny materiał.
Spojrzała na granatową chustę, przez krótką chwilę wahając się przy podjęciu decyzji.
- Lepszy świat. – powtórzyła kobieta.
Zaraz po tym, jak zasłoniła oczy chustą, poczuła się okropnie bezbronna. Wrażliwa na każdy, nawet najcichszy odgłos. Przyzwyczajona do ciągłego patrzenia, teraz została postawiona w bardzo niekomfortowej sytuacji.
- Chodź.- usłyszała łagodny głos towarzyszki, a po chwili jej ciepłą dłoń na swojej.
Przeszły kilkanaście metrów w lewo. Dziewczyna czuła każdy najdrobniejszy kamień wbijający się w podeszwy jej butów, każde smagnięcie wiatru, którego obecności wcześniej nawet nie zauważyła.
Kobieta nakazała jej wyciągnąć rękę przed siebie, co bez wahania uczyniła, napotykając na swojej drodze twardy, masywny kształt. Powierzchnia była płaska i chłodna w dotyku. Jej chropowata faktura drażniła opuszki palców. To ściana budynku.
- Zapomnij o ponurym, ceglanym bloku, który do tej pory widziałaś. Zdaj się na ręce. – poinstruowała ją kobieta. – Co ci mówią? Stoisz u progu pałacu o białych ścianach. Jest niewielki, ale niezwykle szykowny. Bije od niego wrodzona potęga i wdzięk. Czeka aż ktoś to dostrzeże. Wie, że kiedyś komuś uda się przebić przez niepomalowany ceglany mur, pod którym ukrywa tajemnicę. Sekret dostępny jedynie dla uważnych obserwatorów, takich jak ty i ja.
Oczami wyobraźni naprawdę to zobaczyła. Piękny w swej skromności budynek tak bardzo niepodobny do prawdziwego.
- Wzrok nie jest potrzebny, by móc widzieć świat. – wyznała, odwiązując chustę z oczu dziewczyny. – Pamiętaj o tym. Nie pozwól, by ktoś narzucał ci cokolwiek. Zawsze możesz stworzyć tego alternatywny odpowiednik. Trzeba patrzeć przez grube mury, by znaleźć prawdziwe piękno.
Nadjechał kolejny Nieszczęśnik, do którego także nie wsiadła. Została na peronie, podejmując pierwszą samodzielną decyzję i w żadnym stopniu jej nie żałując.
Siedziała na wysokim krześle, jej cieniutkie paluszki sprawnie jak małe pajączki przesuwały się po ekranie, powieszonym tuż przed twarzą dziewczynki. Nie widziała liter ani symboli, koniuszkami palców odczuwała
emocje tych, którzy składali je w twór zwany informacją.
Dla niej każdy znak wyróżniał się częstotliwością wibracji, subtelną różnicą temperatur. Lubiła tę różnorodność i płynność z jaką pojedyncze znaki przeistaczały się w ciąg słów. Przemykające zdania były dla niej śpiewem niewidocznych ptaków, trele liter mieszały się w symfonie, wystarczyło tylko dotknąć. Pan, u którego pracowała nie wymagał od niej wiele. Wystarczył mu przekład tego co wyczuła pod palcami, na słowa. On
tylko chciał rozumieć informację. Więc tłumaczyła, choć przeszkadzał
swoją obecnością, szybkim, niecierpliwym oddechem, zapachem mocnych perfum, drażniących jej dziecięcy nos.
W pracy najbardziej lubiła tę krótką chwilę, kiedy słońce wdzierało się przez okno w dachu, tuż nad głową.
Pierwszy nieśmiało pojawiający się promień zdobywał jej ciało milimetr po milimetrze. Przyjemnym ciepłem prześlizgiwał się z włoska na włosek, rozlewając się coraz niżej i niżej. Miała rude, długie włosy, poskręcane w niezliczoną ilość sprężystych loczków. Tatuś mówił że promienie słońca pięknie w nich migoczą, sprawiając że włosy świecą się niczym pierścionki z polerowanej miedzi. Wierzyła, że tak jest naprawdę, tatuś jej nigdy nie okłamał. Aksamitne promyki wesoło skakały po piegowatym nosku i policzkach, to było prawie tak przyjemne jak głaskanie puchatego mruczącego kotka.
To była jej chwila, króciutkie spotkanie z cudem.
Miała dopiero sześć lat, była zagubionym samotnym dzieckiem. Inni widzieli w niej kobietę uwięzioną w ciele sześcioletniego dzieciaka, tylko tatuś rozumiał jak bardzo się mylą. On ja kochał, nie wymagał by ciągle myślała o odpowiedzialności i obowiązkach.
Doskonale znała zasady panujące w instytucie, po cichutku odliczała, pięć, cztery, trzy, dwa, jeden. Teraz. Jak na komendę ruszyła żaluzja odcinająca od przyjemnego ciepła, burcząc przy tym jednostajnie.
Niechętnie wracała do pracy po tym subtelnym słonecznym zaproszeniu do wyjścia, do poznania świata, który ukrywał się za ścianami instytutu. Nie miała jednak wyboru, w końcu była polisą ubezpieczeniową swojej starszej, chorej siostry. Tatuś nie cierpiał gdy tak o sobie mówiła, dla tatusia była Beatką. Ona jednak nie umiała inaczej o sobie myśleć. Kiedy nie było obok niej tatusia zapominała jak ma na imię, była po prostu polisą ubezpieczeniową. Mamusia ciągle powtarzała że istnieje po to, aby opiekować się siostrą, że musi zrobić dla niej wszystko, co tylko jest możliwe.
Były sprawy których jeszcze nie rozumiała, a mamusia była taka smutna i obca. Nie żeby była zła, nie, mamusia nie była zła, kochała Julkę i ją Beatkę też, na swój sposób. Beatka dobrze o tym wiedziała, bo kiedy dotykała mamy, nadwrażliwe palce odbierały ślady ciepłych uczuć.
Niestety, znacznie mocniej wyczuwała kleisty obrzydliwy w dotyku, raniący strach. Niedawno mamusia przytuliła Beatkę i wtedy wyczuła w niej coś innego, coś czego przedtem nie było. Gdzieś głęboko w twardej małej skorupce ukrywała się inna mamusia. Dziewczynka domyśliła się, że to była ta prawdziwa mamusia, którą kochał tatuś. Nie zdołała jednak przebić twardej skorupy, uścisk trwał zbyt krótko. Mamusia trochę się brzydziła Beatki, wstydziła się dziecka odmieńca, nie lubiła dotykać ani przytulać córki.
Beatka żałowała, że nie potrafi płakać, tatuś mówił że płacz przynosi
ulgę. Beatka nie mogła płakać, nie miała oczek, tak zadecydowała
mamusia. Jednak wiedziała co to łzy, tatuś pozwolił jej dotykać swojej twarzy gdy płakał.
Kiedy miała pięć lat zapytała tatusia dlaczego ona, Beatka różni się od innych. Najpierw nie chciał nic mówić, płakał. Niespokojna czuła jego ogromny, gorący jak zupa parząca usta, ból. Dotykała jego szorstkich
policzków i pod strumykiem łez odnalazła poskręcane, zasupłane w węzły
miłość, bezradność, wściekłość. Wiedziała że wszystkie te uczucia są w tatusiu przez nią, Beatkę. Tatuś chyba się zorientował, że odnalazła szalejącą w nim burzę i zaczął opowiadać.
Mówił o Julce, o tym jak bardzo jest chora i że obydwoje z mamusią kochali ją ponad życie. Szukali dla niej pomocy w każdym zakątku świata, aż zgasł w nich ostatni płomyk nadziei. Wtedy dowiedzieli się o nowym, kontrowersyjnym programie dla rodziców opiekujących się nieuleczalnie chorymi dziećmi.
Tatuś mówił trzymając ją za rączkę. A ona czuła jak rozdzierający zimnem lód przenika przez jej skórę, i zrozumiała wtedy że to nienawiść. Tatuś nigdy nie wybaczył tym ludziom tego, co zrobili z jej ciałem, mamusi też nie wybaczył. Tłumaczył że gdy była jeszcze w brzuszku mamusi, naukowcy eksperymentowali na jej ciałku. Nie wiedział dokładnie co zrobili, najpierw nie chcieli mu powiedzieć, bo nie był upoważniony, nie podpisał stosownej umowy. Później, gdy się już uspokoił, nie chciał wiedzieć, ważne było tylko to, że jest jego malutką córeczką.
Nie wszystko poszło tak jak planowali naukowcy, miała myśleć szybciej niż komputery, urodzić się z encyklopedyczną wiedzą. Miała być geniuszem, gotowym prawie od urodzenia by pracować na utrzymanie Julki. To że nie wykształciły się jej oczka, było zaplanowane. Miała widzieć palcami więcej niż zdolne były wychwycić niedoskonałe ludzkie oczy. Teraz określały ją
palce, to one były najważniejsze, oczy nie były potrzebne, a poza tym
mogłyby zakłócać ich pracę. Tatuś mówił że to złe i nieetyczne. Nigdy by się na to nie zgodził, gdyby tylko mógł, to powstrzymałby mamusię.
Tłumaczył Beatce, że trochę rozumie postępowanie mamusi, choć wie że nic ich nie usprawiedliwia. Byli na skraju wytrzymałości psychicznej i fizycznej, stracili wszystko co mieli dom, auta a nawet pracę. Za leczenie Julki trzeba było słono płacić, oddali by wszystko bez szemrania, pomimo że zdawali sobie sprawę, iż na tę chorobę nie ma lekarstwa. Mamusia była w depresji, myśl że znalazła sposób na ich kłopoty, utrzymywała ją przy życiu. On był zbyt słaby, nie potrafi wspierać mamusi tak jak powinien, oddalili się od siebie. Mamusia nie potrafiła poradzić sobie z ciężarem decyzji, która z czasem zaczęła ciążyć jak kamień. Miała żal do całego świata, szukała winnych wokół siebie, nie potrafili już razem rozmawiać.
Instytut zaś oferował tak wiele...
Po chwili przerwy cicho wyznał, że Beatka była częścią eksperymentu.
Takich dzieci jak ona było prawie tysiąc. Tylko jej się udało. Inne
umierały zaraz po porodzie, albo wegetują zamienione w śliniące się roślinki.
Ona wiedziała jednak, że tatuś się myli, nie była jedyna. Podczas jednej z rutynowych wizyt u lekarza, wzięła do ręki karty, dotykał ich ktoś taki jak ona. Ucieszyła się, że nie jest sama, istniało gdzieś dziwadło podobne do niej. Wiedziała że musi poczekać, przyjdzie czas na spotkanie, gdy będą gotowi, nic ich nie powstrzyma.
Beatka cieszyła się, że żyje, miała swoje słoneczko i tatusia który ją kochał, miała też mamusię i Julkę. Rozumiała że tatuś kochał i ją i Julkę, ale nie mógł pogodzić się z tym co zrobiła mamusia, więc musiał odejść.Ta spowiedź oczyściła tatusia, Beatka wyczuła moment gdy jego skóra straciła gorzkawy smak nienawiści. Tatuś był dobrym człowiekiem, wiedziała, że był w środku słodki jak miód, taki lejący się, bez grudek.
Tatuś nie wiedział jak wiele ofiarował córce, te słowa dały jej siłę i wiarę. Była dzieckiem, jednak wcześnie zrozumiała, że o uczuciach wie więcej niż dorośli. Kochała tatusia, gdyby tylko przestał się tak strasznie o nią zamartwiać, byłby jak słoneczko, które grzeje buzię.
Beatka szybko musiała pojąć, jak szczególne posiada palce, mamusia każdego dnia mówiła, że są warte majątek. Nieustanie przypominała, że musi na nie uważać, nie wolno jej było dotykać niczego co mogło by je uszkodzić. To właśnie te palce pracowały na Beatkę, mamusię i Julkę.
Beatka nigdy niczego się nie uczyła, a mimo to potrafiła łamać najtrudniejsze szyfry. Nie wiedziała czy było to zamysłem tych, którzy ją stworzyli, czy może to zwykły przypadek.
Pan, dla którego pracowała, był bardzo zadowolony, mówił, że cały sztab ludzi pracuje miesiącami nad tym, co ona potrafi zrobić w jeden dzień.
Beatka bała się trochę tego pana, czuła że jest pusty w środku. Kiedyś tatuś nasypał jej czekoladowych cukierków do słoika. Kiedy tylko było jej źle mogła zjeść czekoladkę. Doskonale pamięta swoje rozczarowanie gdy palce dotykały ścianek szkła. Słoik był pusty tak jak pan, nie było już w nim ani dobrych, ani złych uczuć.
Tatuś próbował ją wziąć do siebie, nie chciał, żeby pracowała, mówił że jest tylko małym dzieckiem, że powinna się cieszyć życiem, bawić. Jednak mamusia i pan u którego pracowała Beatka myśleli inaczej. Beatka nie wiedziała co zrobili, ale tatuś miał kłopoty, bała się, że już go nie zobaczy. Wtedy gdy się to działo, nie kochała mamusi. Paluszkami wyczuwała coś wstrętnego, oślizgłego tam w środku mamy i wiedziała że to jest zło. Gdzieś zniknął orzeszek który ukrywał prawdziwą mamusię, tą której nie wypełniał strach. Teraz to Beatka nie chciała dotykać mamusi,
bała się, że poczuje lód piekącej nienawiści. Teraz to ona nie mogła
wybaczyć.
Tatuś kiedy tylko mógł, opowiadał jej o świecie, bawił się z nią, nauczył śmiać. Tatuś lubił prawdę, każde fałszywe słowo, jego ciało odbierało jak uderzenie kamienia. Mamusia też nie kłamała, ona tylko złowrogo milczała. Beatka słyszała jak nerwowo strzelają łokcie i palce w stopach mamusi.
W zeszłym miesiącu wszystko się zmieniło, tatuś ma nową żonę. Ta żona tatusia jest miła w dotyku jak aksamit, jak czekolada. Ona nie brzydzi się Beatki, nie gardzi jej zmodyfikowanym ciałem, często sadza na kolana i opowiada bajki. Beatka uwielbia słuchać historii o smokach, krasnoludkach i księżniczkach, ale jeszcze bardziej lubi się wsłuchiwać w to, co ma w środku nowa żona tatusia. Na początku Beatka nie mogła zrozumieć co to za uczucie, jeszcze nigdy u nikogo go nie wyczuła, a potem zrozumiała. To co nosi w sobie nowa żona tatusia, to wolność. Nie chodziło o brak obowiązków czy smutków, to było coś więcej. Teraz Beatka prosi słoneczko by tatuś zaraził się tą wolnością i żeby ona się zaraziła. Czasami gdy Beatka nie może spać, prosi te głosy w głowie, które tak słodko do niej przemawiają, by mogła być z tatusiem i jego żoną. Tak bardzo chciała by dotykać tego co mają w środku, słuchać ich słów. Pozwolić im by ją uczyli zrozumieć czym jest prawdziwe życie. Rano gdy budziła ją mamusia, Beatka czuła w sobie ból i żałość, że nie potrafi płakać, ani nawet krzyczeć na mamusię. Rano wiedziała, że jest tylko polisą ubezpieczeniową z paluszkami wartymi majątek.
Lekarz podawał jej kostkę, dotknęła go przez przypadek. To było przykre doświadczenie dla niego była tylko przedmiotem. Wartościowym, frapującym, doskonałym tematem do rozmów. W jego hierarchii była postawiona na równi z nowym samochodem. Nie była człowiekiem. Zabolało ją to bardziej, niż obojętność zagubionej mamusi.
Właśnie wtedy zrozumiała, jak znaleźć wolność. Da mamusi jeszcze rok,
albo dwa, za ten orzeszek, który w niej tkwi, za to, że kocha Julkę,
będzie pracować. Później potnie palce i uda że już nie widzi. Wtedy mamusia chętnie odda ją tatusiowi, a tatuś nie kochał palców, on kochał Beatkę. Wiedziała że to potrafi, umiała udawać, nikomu nie powiedziała co tak naprawdę potrafią jej palce, nawet tatusiowi. Może jeszcze tylko wcześniej, zanim odejdzie, dotknie Julkę i wyprostuje jej myśli. Które są jak skład połamanych zabawek, jak roztopione lody, jak kłębowisko węży, ale o tym też nie powie nikomu...
— Nie chciałem, mistrzu! Przysięgam!
Odwraca się w próbie ucieczki. Chwytam jego rękę. Mocno, wręcz miażdżąco. Krzyczy.
— Mieliśmy umowę, Chris.
Dopiero teraz zdaję sobie sprawę z tego, jak ochrypły jest mój głos.
— Przepraszam! Już nigdy mistrza nie dotknę, obiecuję! — Łka chłopak.
Czuję, że drży, żyły dłoni pulsują w napięciu. Cofam rękę jak oparzony, kiedy tylko dochodzi do mnie, że właśnie go dotykam. Że moje palce natrafiają na żywą i ciepłą skórę. Chris patrzy na mnie – na przeklętego mnie! – i w jego oczach pojawiają się łzy. Zawsze, kiedy to widzę, nagle staję się kompletnie rozbrojony. Głupi dzieciak. Mamroczę pod nosem kilka uspokajających słów, po czym wycofuję się do bezpiecznej pracowni.
Gdy otwieram drzwi, zegary milkną. Nie całkiem, rzecz jasna, ich mechanizmy wciąż tykają, ale ciszej. Zawsze wyczuwają, kiedy mam zły humor. Kochane moje, nie chcą mnie denerwować. Ujmuję w dłoń śrubokręt i spoglądam we wnętrze Henrietty. Mechanizm blokuje małe ziarenko. Piekielny drobiazg jakimś cudem dostał się pod grubą obudowę.
„Jak Chris”, przemyka się podstępnie w głowie.
Nie myśl o chłopaku. Nie myśl. Nie przypominaj sobie ciepłego dotyku na ramieniu.
„Obiecywał, że nigdy mnie nie dotknie! Przysiągł to na samym początku!”
Ale był taki zmartwiony, zupełnie jakby się o mnie bał. To prawda, ostatnio jestem trochę przygnębiony odejściem Marii (ach, jej tykanie kołyszące delikatnie do snu!), ale jakim cudem on to zauważa? W końcu to nie tak, że osobniki mojego pokroju łatwo wyrażają emocje. Patrzę w lustro, ale nie dostrzegam porażających zmian w wyglądzie. Nadal jestem podstarzały, pożółkła skóra zdaje się ściśle przylegać do kości, poranione ramiona bolą, policzki zapadają się, oczy tak jasne, że prawie białe spoglądają ponuro. Sam jestem już przyzwyczajony do takiego widoku, ale dla osób postronnych musi to wyglądać potwornie. Na miłość boską, jak mogłem pomyśleć, że Chris mi współczuje? Przecież nawet nie potrafi patrzeć na te przeklęte ciało dłużej niż kilka sekund! Tylko zegary, tylko moje kochane rozumieją…
Henrietta! Prawie zapomniałem. Wydobywam uciążliwe ziarenko, przy okazji poprawiam zbyt luźną zębatkę. Mała ma wyjątkowe szczęście – gdybym tego nie zauważył, prędzej czy później potrzebowałaby większej naprawy. Pieszczotliwie gładzę metal niemal kościotrupim palcem.
To aż dziwne, że Chris robił obchód zaledwie wczoraj i nie zauważył, że Henrietta nie działa. Chociaż nie, to całkiem normalne. Przeklęty dzieciak po prostu na niczym się nie zna. Czasem zastanawiam się, czemu właściwie go tu trzymam. Pomocnik z niego taki, jak ze mnie modelka.
Na dwie minuty przed dwunastą jestem zmuszony opuścić moją enklawę. Nie lubię przerywać pracy, ale inaczej dawno ogłuchłbym od kakofonii kurantów, gongów i budzikowych pisków dźwięczących o każdej pełnej godzinie. Przez chwilę rozważam zejście do sklepu, ale nie czuję się na siłach, żeby teraz stawić czoła Chrisowi. W końcu kieruję się do kuchni, coś przegryzam, uzupełniam listę zakupów. A potem gapię się bezsensownie w okno przez długi, długi czas.
Kiedy wracam do pracowni, Giovanni wciąż wskazuje dwunastą. Rzucam się do biedaka, oglądam. Z zewnątrz nic. Coś musiało się stać z mechanizmem. Jestem w tak fatalnym nastroju, że nie zważam na nic i gwałtownie otwieram drzwiczki.
Zapominam przy tym, że Giovanni, wiekowy szafowy zegar, ma w sobie sprężyny. Bardzo stare i bardzo ostre sprężyny.
W jednej chwili stoję tam, a w następnej upadam na podłogę, ściskając ramię. Z trudem rozwieram palce i patrzę na pokrwawioną, przeciętą długą pręgą skórę. Dopiero teraz dociera do mnie fala bólu, przez chwilę zapominam oddychać. Wciąż w szoku dźwigam się na nogi, chwiejnie docieram do łazienki, odkręcam wodę. Fakt zranienia majaczy niewyraźnie, jakby za mgłą. Wydaje mi się, że obmywam ramię kogoś innego, bo przecież nie mogę być aż tak ranny, prawda? Niepojętym sposobem udaje mi się dotrzeć do kuchni. Gdy wyciągam bandaże, nagle zdaję sobie sprawę z tego, że nie zdołam zawiązać ich jedną ręką, w dodatku lewą. Mimo wszystko próbuję. Nie pomaga, biały materiał przesiąka czerwienią.
Nagle powietrze przeszywa krzyk. Otrzeźwia mnie to trochę. W drzwiach stoi Chris, a u jego stóp walają się szczątki upuszczonego mechanizmu. Na ten widok prawie staje mi serce.
— Mistrzu! — woła i dopada mnie jednym skokiem. — Co się stało?
— To nic. Giovanniemu pękła sprężyna — rzucam, ledwo wydobywając słabnący głos. — Chris, rozbiłeś Natalie!
Nie słucha. Wpatruje się w owinięte byle jak bandażem ramię.
— Na miłość boską! Rozbiłeś moją Natalie!
— To tylko cholerny zegar!
Zamieram. Chłopak oddycha urywanie, jakby zaraz miał się rozpłakać. Zanim udaje mi się coś powiedzieć, ściąga żałosną imitację opatrunku i drżącymi dłońmi zaczyna wiązać bandaże w zadziwiająco regularny wzór przypominający kłos.
I wtedy zdaję sobie sprawę z faktu, że Chris mnie dotyka.
Odpycham go, upada na podłogę. Bandaż rozwija się w powietrzu jak serpentyna.
— Spójrz na mnie, Chris! — krzyczę.
Dla własnego dobra muszę zobaczyć, jak odwraca wzrok, nie chce patrzeć. Muszę sobie przypomnieć, jak on mnie nienawidzi. Jak świat mnie nienawidzi. Nie chcę mieć fałszywych nadziei na to, że wcale nie jestem wyklęty ze społeczeństwa.
Cholerny dzieciak patrzy przez kilka sekund. Łzy szklą mu oczy, ale nie zamierza opuszczać wzroku. Wyczuwam jego przerażenie.
— Przepraszam, mistrzu — mówi przez zaciśnięte gardło i w końcu, w końcu spogląda w innym kierunku — ale nie zamierzam czekać, aż się mistrz wykrwawi.
Wstaje, sięga po bandaż, zwija szybkimi ruchami.
— Boisz się mnie? — syczę przez zęby. — Mój widok cię przeraża? Obrzydza? Dlatego nie potrafisz patrzeć na tę przeklętą twarz?
Chris milczy – nie wiem, dlaczego, ale piekielnie mnie to irytuje – a potem podnosi wzrok i patrzy prosto w moje nieludzkie oczy.
— Ja… kiedy widzę mistrza rany… to zawsze myślę o tym, jak bardzo to musi boleć i nie potrafię tak dłużej, bo… jest mi tak przykro… i naprawdę źle się czuję.
Rzuca się do bandażowania, zanim zdążę przetrawić tę informację.
— Przepraszam — mówi cicho. — przepraszam. Wiem, że mistrz tego nienawidzi, ale muszę. To potrwa tylko chwilę. Zaraz skończę. Naprawdę.
Ludzki dotyk przyprawia mnie o mdłości. Ludzki dotyk budzi we mnie wstręt. Więc dlaczego, do diabła, teraz nagle z ulgą przyjmuję pomoc? Czuję dreszcz, ilekroć Chris muska moją skórę. Gdy opatrunek jest już fachowo zasupłany, chłopak wbija zakłopotane spojrzenie w ziemię.
— Nie mogę uwierzyć, że Giovanni mnie zranił — mówię, żeby przerwać kłopotliwą ciszę.
— Może nie chciał. Może po prostu nie wiedział, że to będzie mistrza boleć. Widział, że mistrz jest smutny i próbował pocieszyć…
Pocieszyć? Niby jak, prawie zabijając?! Co ten dzieciak wygaduje? Nagle dociera do mnie, że Chris mówi o sobie. Nigdy nie był dobry w metaforach.
Nie zastanawiając się wstaję, podchodzę bliżej i ściskam go mocno, mocno, tak mocno, na ile tylko pozwala rana. Po długiej chwili także mnie obejmuje. Mnie, przeklętego pseudo-człowieka. Ciepło przylega do poranionych ramion i pożółkłej skóry. I po raz pierwszy w życiu czuję się piękny.
W końcu Chris cofa się o krok i uśmiecha słabo, widząc, że po zapadniętych jak u trupa policzkach płyną jak najbardziej żywe łzy.

— Obawiam się, że Giovanni jest w bardzo złym stanie. Przykro mi, ale…
Macham ręką.
— To tylko zegar. Zbuduje się nowy.
Chris z ulgą wzrusza ramionami i siada obok.
— Cieszę się — wypala nagle, po czym przysuwa tak blisko, że wręcz wciska się w mój bok.
„Ja też”, myślę, rozpierając się wygodniej na kanapie i patrząc spod uchylonych powiek, jak Chris bawi się zegarkiem – firma Lear, model T5, do wczoraj również Henrietta.


usiądę na kawałku podłogi

nie swojej

cudzej ręce pozwolę się dotknąć

oceni przydatność do życia

i odejdzie na zgrabnych palcach

z grymasem

ucieknę w świat podpowiek

wyszarpując wspomnienia

i jasne włosy

zupełnie niewinnej lalki

nie będzie mi szkoda

urwanego guzika

z którym nikt mnie już nie weźmie

do domu
Pan Dotknięty maszerował żwawo do pracy. W ręku niósł teczkę, nieodłączny element własnego ja. Znajdował się w niej tylko jeden dokument. Misterny, dopięty na ostatni guzik plan.
Doszedł do przystanku, z zadaszenia zwisała etykieta: Nie dotykać! Na wszystkim innym poprzyczepiano podobne karteczki. Każdy człowiek - bez wyjątku - nawet sam pan Dotknięty, musiał nosić zawieszkę, jak te przy torebkach herbaty ekspresowej. Treść została ustalona odgórnie, wielcy indywidualiści pozwalali sobie jedynie na wariacje w stylu „ani rusz”, „od dotknięć mi wara!”. Cała ta afera karteczkowa z oczywistych względów wywołała strajk pań lekkich obyczajów. Zresztą nie tylko strażniczki latarnianego światła poczuły się dotknięte, (wiele innych osób również nabrało buntowniczego rezonu), lecz tylko one zdecydowały się na zrobienie sobie z ulic plaży nudystek. Autobus majaczył na horyzoncie, wlekąc się za pikietą rozebranych kobiet. Pan Dotknięty zerknął niecierpliwie na zegarek. No cóż, przynajmniej jest, na co popatrzeć…Przeskakiwał wzrokiem od piersi do tyłków, od tyłków do piersi, zapominając o konieczności przełykania śliny. Powrócił do siebie, kiedy w tłumie gołych panienek pojawiło się babsko w workowatym odzieniu. Kobiecina krzątała się po ulicy ze szczotą do kurzu w łapie, i wycierała nagie ciała, jakby to były meble w pokoju.
Na domiar złego z drugiej strony pomachał facet w czarnej bluzie. Kaptur zakrywał jego twarz, palił papierosa - to pewne, chyba Marlboro. Szczota przeleciała po głowie pana Dotkniętego, który odskoczył nie spodziewając się odkurzania. Tymczasem autobus zajechał na przystanek, drzwi zasapały i otworzyły się…

„Trzeba było uwiązać dzieciaka. Nie można niczego dotykać, taki wymóg Unii Tkniętej Patykiem. Dzieciak jak to dzieciak – ciekawy świata – chciałby pomacać tego i owego. Żeby to jeszcze dziewczynka była, to inna sprawa. Udowodniono naukowo, że chłopak ma podświadomie zakodowaną potrzebę wkładania palców w szczeliny. Bo się kojarzą… Weźmy na przykład takie gniazdko elektryczne. W dzieciństwie podobno popieścił mnie prąd…” – premier rządu Kraju Dotkniętego Tym i Owym na temat wychowywania dzieci.

Na placyku wyłożonym kostką brukową ustawiono wieże z krzeseł. Chwiejna ta konstrukcja sięgała już kilku pięter, otwarcie happeningu „Dotknąć nieba” czekało na odważnego, który wdrapie się na sam szczyt by dokonać niemożliwego. Ludzie otaczający miejsce samobójstwa zaczęli gwizdać na stojąco. (Oklaski zostały zakazane, minister finansów uznał, że walenie dłonią o dłoń to rodzaj dotyku o niszczycielskiej sile dla gospodarki. Powodują wzrost inflacji…)
***
Pan Dotknięty leżał na kozetce, psychiatra siedzący opodal, wertował książkę specjalnymi pałeczkami do bezdotykowego czytania. Dotykanie samych pałeczek zostało zalegalizowane rok temu, ponieważ zauważono, że społeczeństwo zaczyna się cofać.
- Panie doktorze, dotknął mnie pewien palący problem – zaczął Dotknięty.
- Ależ to niemożliwe, w tym kraju nikt nikogo nie może dotykać – odparł lekarz, nie unosząc nawet wzroku znad książki.
- Też się zdziwiłem, ale on naprawdę mnie dotknął, a jak pokazałem mu swoją karteczkę to tylko parsknął śmiechem.
- Doprawdy? Niewychowany problem się trafił, zazwyczaj tak bywa. Przedstawił się jakoś?
- Tak. Problem.
- Nazwiska nie był uprzejmy podać. Tak, to nam zawęża krąg podejrzanych.- Zamyślił się lekarz. - Jak wyglądał? Jakieś znaki szczególne?
- Czarna bluza z kapturem.
- Kosa?
- Nie, nie sądzę.
- Nie jest pan szczęśliwy, panie Dotknięty, prawda? – zapytał psychiatra z wielkim trudem zamykając pałeczkami gruby wolumin, który jeszcze przed chwilą tak go zajmował. „Tajniki bezdotykowej rozkoszy. Co zrobić by partnerka dotknęła nieba.” rzucił się w oczy tytuł.
Lekarz zauważył wymowne spojrzenie Dotkniętego, zmieszał się i pochylił do przodu, tak by zasłonić ciałem kompromitujący tytuł.
- Dotknąć nieba, to jest to – powiedział pan Dotknięty z fascynacją w oczach. – Dziękuje, panie doktorze – rzucił, unosząc się z kozetki.
- A co palił? – zapytał nieoczekiwanie psychiatra.
- Słucham? – Nie zrozumiał Dotknięty.
- Powiedział pan, że dotknął pana palący problem. Pytam więc, co palił.
- Ach to! Nie przypuszczałem, że słucha pan tak uważnie. Palił Marlboro…

„Skąd zakaz dotykania? A pamięta pan jeszcze supermarkety? Wyładowane po brzegi kosze z Mariolami pfu! … z pomarańczami? Każdy dotyka, maca aż palce bolą. Te pomarańcze już krzyczą żeby przestać, ale ten burak… znaczy się ludzie nie przestają. Dotykają! Pieprzą! … no gadają, że to nic, umyć można. Ale komu się chce myć, kiedy świadomość, że przelazła przez ręce niemal każdego z sąsiedztwa… tak sąsiedztwo… tak kiedyś nazywano docelową klientele… chlip… a potem pan kupujesz dajmy na to… chlip… takiego banana… chlip… a zjadasz syfilisa… chlip…” – minister zdrowia Kraju Dotkniętego Tym i Owym o stosunku do zakazu dotykania.

Tak więc wdrapał się Dotknięty na sam szczyt wieży z krzeseł, wszystko przebiegało zgodnie z planem. Nikt przecież nie zakaże dotknąć mu nieba, nie da się przyczepić do niego karteczki. Tym razem władza jest w jego rękach, ci wszyscy ludzie przyszli mu kibicować. To ładnie z ich strony. Tylko skąd te grobowe miny, czyż nie powinni się cieszyć?
Nieźle namęczył się ze wspinaczką, wszakże nie mógł używać rąk, by nie dotknąć krzeseł. Trochę pomagał mu dźwig, do którego był uwiązany w ramach prawa do bezpieczeństwa. Unosił go w momentach kryzysowych, tak, że wisząc na odpowiedniej wysokości musiał tylko dostawić stopę. Bułka z masłem, teraz musi jeszcze tylko wyciągnąć dłoń.
Tymczasem pewien bezdomny przyszedł na miejsce zbiegowiska, węsząc darmową wyżerę. Dostał od organizatorów talerz zupy. Jako, że nie posiadał ubezpieczenia, nie było go także w bazie danych licencji na dotykanie sztućców. Kazano mu trzymać ręce przy sobie i jakoś sobie radzić. Wylizał talerz do ostatniej kropli, aż mu się uszy trzęsły. Choć zdaje się, że nikt tego nie słyszał, na sam koniec miał powiedzieć: Niebo w gębie!
Dotknięty stojąc między chmurami nie czuł się specjalnie inaczej niż na ziemi. Wyciągnął dłoń ku sklepieniu. Klucz ptactwa wznosił się nad nim, tak wolny! Ludzie na dole zaczęli krzyczeć, zobaczył, że wskazują sobie coś palcami. Dwa rządowe samoloty cięły chmury, tuż za nimi trzepotały transparenty przyczepione do ogonów. Nie dotykać! Strzeliły fajerwerki, w przestrzeń powietrzną happeningu wleciał odrzutowiec, machnął kilka ewolucji, a ślady jakie po nich pozostały, utworzyły przekaz na niebie: Nie dotykać! Dotknięty miał dość, wybrał wolność, skoczył w dół. Początkowo próbował machać rękoma, kilka metrów nad ziemią dotarło do niego, że jednak nie jest ptakiem. Spadając dostrzegł wśród zgromadzonych swój Problem, jak zwykle palił Marlboro…

„Kiedyś można było dotknąć pieniędzy. Pamiętam jak całymi dniami muskałem te papierki, a nawet całowałem w wizerunek tego i owego króla. Myślałem sobie, co za kretyn powiedział: pieniądze szczęścia nie dają?! Teraz tylko forma bezgotówkowa, więc i dotykać nie ma już czego…” – Minister finansów Kraju Dotkniętego Tym i Owym o szczęściu.
Reale utopia ideale w wydaniu racjonalno-rzeczywistym czyli świat-ideał jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki
(wstawiłem tutaj tytuł, bo jest tak długi, że nie zmieścił się w rubryce)

Od kiedy zaprzestano zaliczać człowieka do rodziny zwierząt i tuż przed każdym porodem ciężarna dożylnie dostawała „morale humane humanitarus”, by urodzić młode bez obciążeń dawnej natury ludzkiej, na świecie żyło się lepiej. Według przykazań i bez kontroli. Dusza człowieka stała się dobra. Drzewo dobrego i złego wydawało teraz tylko dobre owoce. To nie była kwestia dobrej woli, bogobojności, wyboru drogi życia… Nie, nie było opcji: błądzę po ścieżce szatana. Diabołki, czarty i inne śmieszne małe szataniki odkrywano jedynie w nielegalnych kolekcjach wśród zasuszonych dziwadeł u zwariowanych kolekcjonerów-amatorów. Zmumifikowane, choć czasem też pławiące się w basenikach pełnych formaliny, przeważnie skrzywione tym wyrazem oblicza, które w ostatniej chwili swej egzystencji zobaczyło swój kres na wieki, i to koniec niesiony ręką człowieka. Istoty dotąd sobie oddanej, poddanej, zniewolonej lub wiernie służącej z własnego wyboru. Eksponaty typowo muzealne, nieożywiona przeszłość.
I nic to, że surowcem do wytwarzania „morale humane humanitarus” stała się odchodząca z umierającego ciała dusza. Bo któż nie chciałby po śmierci przyczynić się do dalszego trwania dobra na świecie? I było to gwarancją „życia po życiu”, o którą wcześniej niełatwo było, mimo że w nie wierzono. Wiara niby to góry przenosi, ale czy ktoś widział choć raz zmienione położenie jakiejkolwiek góry? Wiara to wiara, dawała nadzieję i pomagała zmagać się z codziennością, przemijaniem, odchodzeniem, stratą i uczuciem bezsensu. Wiara w pośmiertne istnienie duszy była tak samo mocna jak oczywistość dla każdego żyjącego, że wszyscy umrą, tylko nie on. Bo jak uwierzyć we własny, niezaprzeczalny koniec?
Teraz jest lepiej. Teraz „się wie”. Umierając wydychasz swoją duszę wprost do woreczka próżniowego. Przez ułamek sekundy może nawet uda ci się zobaczyć lekko zabarwioną krwią mgiełkę czy ostatnim skurczem mięsni ręki dotknąć jej przez bezbarwną folię. Później już poza świadomością kwintesencja twojego jestestwa jest mechanicznie przerabiana w laboratorium w ciecz, właśnie w „morale humane humanitaris”. I tuż przed każdym porodem ciężarna dożylnie dostaje „morale humane humanitarus”, by urodzić młode bez obciążeń dawnej natury ludzkiej, by na świecie żyło się lepiej. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
Efekty widać już po narodzeniu maleństwa. Nie to, że nie płacze. Przecież musi dać znać, że jest głodne czy spragnione, że chce się tulić do matczynej lub ojcowskiej piersi. Ale nie ma już w tym krzyku dojmującym złości i wkurwienia na świat. Nie ma już pretensji o wyrwanie z błogostanu przestrzeni międzyplanetarnej, międzykomórkowej, międzyistnieniowej. Jest akceptacja i cielęce zaufanie. W późniejszym wieku brzdąc jest spokojny i ułożony. Sprząta zabawki i wiecznie szczerzy kły (namacalna pozostałość po byciu przynależnym do królestwa zwierząt, do drapieżników) w uśmiechu. Słucha dorosłych. Zawsze przytakuje, nie atakuje. Nie bywa zazdrosny o młodsze osobniki. Nie przyciska im bucikiem rączek niemowlęco bezwładnie opartych na mięciutkim kocyku. Nie wyrywa im egoistycznie zabawek z tyciutkich rączek. Natura ludzko-zwierzęca została poskromiona, przeistoczona w naturę wręcz anielsko-ludzką, z domieszką zwierzęcą ujawniająca tylko w kwestii przekazywania genów, czyli przedłużania gatunku, oraz innych funkcji fizjologicznych organizmów żywych, niezbędnych do wieloletniej sielskiej egzystencji. Raj na ziemi. Bez konkurencji, zawiści, chorych osobowości, krzywdy i niesprawiedliwości.
Matki są spokojne. Ojcowie zrelaksowani. Dzieci rozkoszne. Ludzie uczciwi. Nikt nie zabija. Nikt nie kradnie. Nikt nie pożąda (chyba, że własną żonę i to przez długie, długie lata, co właściwie jest szokujące, nienaturalne i zadziwiające nieprawidłowością, choć prawe i przydatne).
Najważniejsze, że wyeliminowano dewiacje. To największy sukces. Żaden obleśny czterdziestoletni amator niewinności dziecięcej nie ma racji bytu. Żaden fałszywy, choć krew z krwi, wnuczek nie skrzywdzi sędziwej starowinki. Jedno dziecko nie wybije zęba drugiemu. Mąż nie porzuci żony i wspólnych dzieciątek dla gorącej osiemnastki. Żona nie zaprosi listonosza na kawę, gdy małżonek ciężko pracuje na przodku w kopalni w celu zapewnienia swojej drugiej połówce wacików, botoksu i harleya davidsona z dziurawym dla szpanu tłumikiem. Nikt nie porwie dziecka na dawcę organów, nikt nie wyprzedzi na trzeciego skreślając z ewidencji ludności trzypokoleniową rodzinę, nikt nie odbierze drugiemu ostatniej kromki chleba od ust. Bo chleba nie ma. Nie ma.
Nawet starano się odnaleźć recepturę wypieku chleba bez mąki. Lecz się nie udało. Były też starania o wynalezienie mąki z innych niż zboże roślin. Ze szczawiu (bo ma dużo żelaza), z marchewki (wit. A), z groszku zielonego i śliwek. Na nic.
Bo uprawa zbóż zanikła. Nie ze względu na to, że się nie opłacało i ceny skupu były upokarzająco niskie, a klęski żywiołów niweczyły zbiory plonów. Po prostu jakimś tajemniczym sposobem wszelkie ziarna obumarły. Etycy, biolodzy, historycy i inni poważni „icy” i „odzy”, doszukiwali się przyczyny w odnalezieniu remedium na obligatoryjną dobroć ludzką. Uciszono ich szybko. Nikły ich ciche szepty, że może ten owoc „dobrego i złego” to były ziarna w kłosach… dające chleb i wolna wolę wyboru prawo lewo, góra dół, czyściec piekło raj… Nie istotne się to okazało – bo cóż to ma się do wieczności… Siew, zbiór, plon, ziarno, zboże, biblijne pierdy-ryrdy. Ważne, że jest dobrze, że osiągnięcie nieziemsko-ogromnie-niesamowicie odkrywcze, najważniejsze i jedyne, uwalniające i oczyszczające, podniosło rangę człowieka w hierarchii, na drabinie egzystencji, o co najmniej dwa drewniane spróchniałe szczeble w kierunku nieba.
Już nawet zaczęto obserwować zalążki małych anielskich skrzydełek-wzlotków u niemowląt od jakiejś dekady, ale o tym ciiii… Na razie dla bezpieczeństwa migracji i zażegnania ewentualnych ciągot do wzlotów w sferę duchowo na razie nam niedostępną, niepotrzebną, wzniesień w atmosferę niebios, w niebiański obszar powietrzny, maleńkie te lotki nielotów wycinano w tajemnicy i w tajemnicy badano, ważono, mierzono, odczytywano DNA, nakłuwano, przyklejano mrówkom, ważkom, biedronkom, no, słowem, doszukiwano się celu i przyczyny, na razie bez sukcesu. Dlatego wciąż zaniepokojonym matkom tłumaczy się, że widzi pani – tak jak na szyi jest uszczypnięcie bociana, takie znamię poporodowe, tak na plecak dzidziuś ma ślad po mocnym przytulaniu aniołka, co go od Bozi do pani przyniósł na swym ręku nieziemskim. Mama szczęśliwa. Mały obolały lecz potulny.
Niestety, ostatnio pojawiły się pewne niepokojące sygnały, że w ostatnim roku oprócz zalążków małych anielskich skrzydełek-wzlotków u niemowląt zauważono też maleńkie zalążki różków-diabołuszków… Ale o tym ciiii… Teraz w tajemnicy przeprowadza się dwa ekspresowe zabiegi na noworodkach. I hurtowo te skrzydła i rogi do laboratorium odsyła. Niech tam się głowią. Podobno jeden z naukowców z dociekliwością we krwi po dziadku bioetyku dopatruje się w tych zjawiskach dotyku Boskiej ręki, że niby wbrew przeznaczeniu i zaleceniom stwórcy my tę dobroć bez cienia złego hodujemy na ziemi. Że nie tak było w Boskich zamierzeniach. Ten to niepoprawny pesymista-marzyciel już ma kupiony odgórnie bilet na Teneryfę, ma tam zbierać muszelki do swej amatorskiej kolekcji. Taki urlop dla poratowania zdrowia mu się należy. Nie będzie samotny. Na Teneryfie czaka na niego kilku innych śmiałków, rycerzy wyobraźni, doszukujących się alternatywnej prawdy tam, gdzie prawda jest tylko jedna i to taka, co wyzwala, ale tylko na jeden sposób, znormalizowany, opisany i zatwierdzony.
Poza tymi małymi incydentami wszystko tu na Ziemi jest wprost nieopisanie i cudownie idealne. Dobre, dobrzejsze i najdobrzejsze, bez światłocienia, od kiedy zaprzestano zaliczać człowieka do rodziny zwierząt i tuż przed każdym porodem ciężarna dożylnie dostaje „morale humane humanitarus”, by urodzić młode bez obciążeń dawnej natury ludzkiej.
Czuła jego ręce na sobie, to było okropne. Miał taką spoconą, lepką skórę i pozadzierane paznokcie. Bolały ją, te paznokcie. Wdrapywały się pod naskórek, uczucie obrzydzenia rosło z każdą chwilą. A najgorsze było to, że czuła swoją bezsilność, taką upadlającą, taką bezgraniczną. Pot zalewał czoło, ciepłymi kroplami spływał na skronie, wdzierał się do oczu, które zaczęły szczypać od słonego potu. Usiłowała intensywnie mrugać, lecz szczypanie było coraz większe. Próbowała opanować potok łez, który zbierał się w zakamarkach jej oczu. Nie chciała, jednak nie chciała, dać mu tej satysfakcji.
A on coraz śmielej, coraz natarczywiej, brudnymi rękami badał jej ciało, centymetr po centymetrze. Wstrząsały nią dreszcze, czuła, że lada chwila oszaleje z obrzydzenia. Nie mogła krzyczeć, nie mogła się wyrywać czy choćby wić w bezmiarze rozpaczy, była zakneblowana i skrępowana. Parciany, śmierdzący knebel wzbudzał w niej odruchy wymiotne, wiedziała, że nie może sobie na nie pozwolić, bo wtedy wszystko przepadnie, zgaśnie ostatnia nadzieja, udusi się własnymi wymiocinami. Oddychała więc głęboko przez nos, tak głęboko jak tylko umiała. Szorstkie rzemienie wpijały się w nadgarstki i kostki u nóg, starała się nie ruszać.
Poprzez prawie całkowicie zabite deskami piwniczne okienko, ujrzała delikatny promień świtu. Pomyślała o świecie na zewnątrz, o zielonych drzewach, o strumieniu, który wił się blisko jej domu. Usłyszała śpiewające drozdy i odgłosy kukułek. I świergotanie wróbli, które wiły sobie gniazdo w gontach jej dachu . Poczuła bezmiar straconych codziennych spraw, żal za życiem, które mogła tak głupio, tak nierozważnie utracić.
Nie mogła się przed nim bronić, nie umiała, nie wiedziała jak. Jej ciało pozostawało bezwolne, zdane na jego obleśne dotyki. Zacisnęła szczypiące oczy, próbowała odpłynąć myślami gdzieś daleko, chciała odciąć się od tej ohydy za wszelką cenę.
Na chwilę przestał, jakby coś usłyszał. Gwałtownie poderwał dłonie z jej ciała, spojrzał w kierunku starych, piwnicznych drzwi. Szelest kroków na schodach był coraz głośniejszy, ona też usłyszała, otworzyła oczy z iskierką nadziei.
Za drzwiami coś stuknęło, jakby ktoś postawił pełne wiadro na posadzce. Mężczyzna wyprostował się, niepewnie popatrzył na drzwi. Nie wiedział, czy to już one. Czy już przyszły. Było trochę za wcześnie. Ujrzał dym sączący się przez próg, poczuł jego mdlący zapach. Powoli podszedł do drzwi, przekręcił stary klucz w zamku i wpuścił je.
Wpłynęły do piwnicznej izby jak zjawy. Delikatnie, prawie nie dotykając posadzki, znalazły się przy śmierdzącym, zbutwiałym łóżku, na którym dziewczyna leżała rozpostarta niczym ofiara. Popatrzyły na nią, spojrzały na siebie i pokiwały głowami. Dwie z nich niosły jakąś kadź, którą postawiły przy łóżku. Z kadzi unosił się ten dziwny, gęsty, ciepły dym.
Poczuła jak dym ją otula, jak wnika, wpełza w każdy zakamarek ciała, jak ją dotyka. To nie był niemiły dotyk. Poczuła ciepło, złe myśli pomału odpływały, stawała się coraz bardziej rozluźniona. W pewnym momencie pomyślała, że traci kontakt z rzeczywistością, że dym ją omamia, że ukrywa jakąś prawdę, lecz jego pieszczota była tak miła, że z chęcią, mimowolnie, się jej poddawała. Powieki robiły się coraz cięższe, ledwo poczuła, że któraś z postaci wyciągnęła jej śmierdzący knebel z ust. Podświadomie zaczerpnęła głęboki haust powietrza, było zatęchłe, nieświeże, mdlące, pewnie od tego dymu, lecz ona poczuła się jak u boskiego zdroju.
Mężczyzna stanął z boku, był zły, przyszły za wcześnie. Chciał się z nią trochę zabawić, pogłaskać tę aksamitną skórę, w końcu co w tym złego? Tak długo jej szukał, że chyba coś mu się należało? Za tę marną zapłatę, którą raczyły go Uzdrowicielki, miał chyba prawo do drobnych przyjemności? Wczoraj wypatrzył jej ciało na plaży. Smarowała się olejkiem, drobinki słońca odbijały się od nasmarowanej skóry, błyszczały jak maleńkie okruszki diamentów. Już wtedy, kiedy pierwszy raz na nią spojrzał, wiedział, że to jest ta. Że dotykanie jej ciała ma moc zbawienną, że to jest boskie ciało, boska skóra. Kiedy leniwie się przeciągnęła na leżaku, zapragnął jej dotknąć, chciał być choć trochę tak boski jak ona. Wiedział, że nic z jej boskości na niego nie spłynie, był dorosły, więc nie miał żadnych szans, ale podobała mu się taka myśl.
Uzdrowicielki utworzyły krąg wokół łóżka, zaczęły śpiewać. Najpierw cichutko, jakieś niezrozumiałe słowa. Potem ich śpiew przybrał na sile, wibrował, odbijał się o brudne ściany i rykoszetem wracał do leżącej. Dziewczyna czuła ten śpiew, czuła każdym zakamarkiem swojego jestestwa, czuła całą sobą. I wtedy zrozumiała, ten dym, ten śpiew. Zrozumienie spadło na nią nagle, dreszcz ogarnął całe ciało, straciła oddech na dłuższą chwilę, mocno zacisnęła powieki. Poczuła ogromny kamień na swoich piersiach, coś wtłaczało ją w dziwną, różową otchłań. I nagle zalśniło światło, takie nieziemskie, takie boskie. Przestała drżeć, już wiedziała, to był głos Boga, głos, który wzywał ją do spełnienia wyznaczonej przed wiekami powinności.
Otworzyła oczy i spojrzała bez lęku na Uzdrowicielki. Szepnęła:
- Jestem gotowa.
Rozwiązały rzemienie, które ją krępowały, położyły białą, lniana opaskę na jej łonie.
- Już czas – rozległ się ich szept – już czas.
Drzwi piwnicy powoli się otworzyły.
Wszedł przez nie niezliczony potok dzieci, dzieci chorych, dzieci ułomnych. Niektóre prowadziły za rączkę inne, mniejsze lub ślepe. Jakaś dziewczynka miała na lewej ręce niemowlę, podtrzymywała je kikutem prawej ręki. Chłopczyk o kulach, może ośmioletni, miał malutkie dziecko przywiązane do swoich pleców czerwoną chustą. Był też chłopiec z olbrzymim garbem, garbem tak wielkim, że przytłaczał go do ziemi, szedł nieomal na czworakach. Były dzieci czerwone, dyszące od trawiącej je gorączki i takie z rozbieganymi, zapadniętymi oczami, którymi bezmyślnie wodziły w koło, niczego nie rozumiejąc, niczego już nie chcąc.
Szły w niekończącym się szeregu.
Podchodziły do dziewczyny leżącej na łóżku , dotykały jej skóry i gładziły tak długo, aż w powietrzu zadrgały różowe gwiazdy. Wtedy dziecko odchodziło, jakieś inne, takie spokojne, wyprostowane, radosne, chyba zdrowe.
A ona spokojnie patrzyła na te dzieci i czuła jak przy każdym dotknięciu dziecięcych paluszków, rośnie w niej siła, rośnie w niej moc, moc uzdrawiania. Nie ruszała się, nie wydała z siebie jednego głosu, ni westchnienia. Już wiedziała, jej ciało stworzono na podobieństwo Boga, tego Boga, który uzdrawia. Była jego wysłannikiem na tej ziemi. Musiała być jego kapłanką, taką rolę jej wyznaczono. Spojrzała na duchy Uzdrowicielek, w ich oczach zobaczyła swoje powołanie, dotarło do niej, że jak i one, kiedyś sama będzie niosła kadź z dymem. Lecz jeszcze nie teraz, jeszcze dużo pracy przed nią, jeszcze dużo chorych i umierających dzieci musi ją dotknąć.
Nagle świat wokół niej zawirował, powietrze zakręciło się, jak podczas powietrznej trąby, jak podczas tornada. Wszystko zaczęło kręcić się w zawrotnym tempie i wpadać gdzieś, w jakiś głęboki , tajemniczy, różowy tunel. Domyśliła się jakimś szóstym zmysłem, że to jest miejsce, z którego każdy przyszedł, i do którego każdy pójdzie. Zobaczyła różowe światło, oślepiło ją na moment, ale zaraz potem ujrzała różowe gwiazdy, takie piękne, takie emanujące nadzieją i radością. Spłynął na nią błogi spokój, czuła, że płynie w tej różowej poświacie, że jej ciało oddziela się od duszy. A dusza płynęła, płynęła, w tym cudnym, dziwnym tunelu, tunelu, który nie miał ni początku, ni końca.
I wtedy zobaczyła je, te twarze. Twarze dzieci, które uzdrowiła dotykiem. Wyzierały z każdego zakątka tunelu, były wszędzie. Jej serce przepełniła tkliwość. I miłość. Do wszystkich dzieci świata. Świata tego i wszystkich innych światów.
Uśmiechnięte Uzdrowicielki, z dumą patrzyły na dziewczynę. Wiedziały, że zrozumiała. One też, kiedyś, gdzieś, leżały na jakimś łóżku, czasem zwabione podstępem, a czasem z własnej woli. Też musiały zrozumieć, jaką rolę Bóg im wyznaczył. I zrozumiały, tak jak ta dziewczyna , zrozumiały siłę dotyku, siłę namacalnego, boskiego dymu.
One wiedziały, że dotyk może sprawić cuda…
Siedział pod ogromnym kasztanowcem, który rósł na szczycie wydmy. Drzewo było wielkie a on taki… niewidoczny. Zmierzch to pora, kiedy wewnątrz człowieka zaczynają szaleć upiory. Ciemne, złe… A on siedział taki sam szary jak powietrze. Miał ciemne włosy, które przy mocniejszym podmuchu wiatru spadały mu na twarz. Odgarniał je, a one nadal uparcie zaglądały mu w oczy, drażniły policzki. Ciemne spodnie miał podwinięte prawie do kolan, rozciągnięty podkoszulek wisiał na jego szczupłych ramionach.
Ona stanęła za nim.
- Proszę cię nie uciekaj przede mną. – odezwała się cicho.
Widocznie spodziewał się jej obecności bo nawet nie drgnął.
Nadal milczał.
Podeszła bliżej, dotknęła kolanem jego ręki. Nie poruszył się. Wbijał bose pięty w zimny już piasek, palce, które były zaciśnięte na jakiejś gałązce były prawie białe.
- Po co przyszłaś tu za mną? – warknął cicho.
- Wystraszyłam się – powiedziała szczerze – kiedy odebrałeś telefon tak nagle wyszedłeś… byłeś wściekły… nie wiem… wystraszony?
- Wystraszony? – podniósł głos – Chyba żartujesz. Jestem tak wściekły jak chyba jeszcze nigdy. Wiesz kto to był? – nie dał jej nic powiedzieć – wiesz kto? Mój ojciec. Ojciec, którego nie widziałem – zastanowił się – chyba z dziesięć lat. I miałem szczerą nadzieję, że już nie zobaczę. Nigdy.Słuchała.
Patrzył przed siebie, piętami kopał piasek, dłonie nerwowo szarpały źdźbła ostrej nadmorskiej trawy. Niebo na zachodzie wyglądało jak zalane stróżkami krwi. Ciemnoczerwone smugi ciągnęły się wzdłuż horyzontu i rozmywały się w czarnym, już nocnym niebie.
Położyła mu rękę na ramieniu. Odruchowo się odsunął, ale zaraz potem przywarł plecami do jej dłoni. Potrzebował jej.
- Spotkasz się z nim? – spytała.
- Po co tu za mną przyszłaś? – zapytał jeszcze raz.
Wzięła głęboki oddech.
- Bo… lubię twoją twarz, bo… podobają mi się twoje ręce, bo masz miękkie włosy… bo jesteś ciepłym, dobrym człowiekiem… - powiedziała zacinając się co chwilę.
- Bo… lubię twój zapach – dodała jeszcze ciszej.
Siedział bokiem do niej, ale nie mogła nie zauważyć zmiany w jego twarzy. Wyraz zaciętości, wrogości znikał, a oczy wydawały się bardziej błyszczeć. Łzy?
Pogładziła go po głowie. Wtulił się w jej brzuch. Był tak niesamowicie bezbronny, jak dziecko, które się przytuliło do matki. Objął ją tak, że prawie nie mogła oddychać. Gładziła go po włosach, po policzkach… były lekko wilgotne…
Trzymał jej dłoń. Tak mocno, jakby bał się, że zniknie, jakby bał się, że ktoś mu ją zabierze.
- To wszystko ci się we mnie podoba? – zapytał nagle w tej ciszy. – moje ręce? Włosy? Twarz? – roześmiał się dziwnie. Podniósł głowę. Jego twarz miała wręcz inny kolor. Oczy się śmiały. Policzki miał różowe, usta przestały się zaciskać.
- Tak… – odważyła się w końcu odezwać.
- Nikt mi nigdy nie powiedział tylu… takich… – powiedział. Miałam wrażenie, że był bardzo speszony.
- Przez większość życia słyszałem od ojca, że do niczego się nie nadaje, że jestem takim samym szkaradzieństwem jak matka, że nadaję się do kopania rowów bo mnie tam nie będzie widać ani słychać. Że jestem beznadziejny, że nie mam rozumu, że nikomu nie będzie na mnie zależało, że nikt mnie nie będzie kochał…
Milczała. Słuchała uważnie. Dławiła się…
- Wiesz co mi zrobił? – zapytał nagle. Gwałtownym ruchem zdjął podkoszulek. Odwrócił się do mnie tyłem. – Widzisz? Za każdym razem, kiedy go widziałem, prał mnie kablami, gałęziami, czymkolwiek co miał pod ręką. Wrzeszczał na mnie, że na pewno na to zasłużyłem. - Stał cały czas tyłem do niej. Głowę miał hardo podniesioną, podbródek lekko drżał. Dumny człowiek. A te plecy…
Plecy miał całe w pręgach – blizny ciągnęły się od karku po linię spodni. Teraz nie tak bardzo widoczne, ale jednak grube i wyraźne. A na łopatkach… ten gnój musiał mu gasić papierosy na skórze. Miał wypalone, ciemniejsze niż reszta ciała krążki. Nie mogła się powstrzymać. Wyciągnęła dłonie i dotknęła jego pleców. W tym samym momencie odwrócił się i mocno złapał ją za nadgarstki.
- Nie dotykaj mnie. – warknął.
- Dlaczego? – zapytała. Bolały ją ręce. Trzymał je za mocno.
- Bo to ohydne. – powiedział ostro. – Widziałaś kiedyś takie ciało? Taką skórę?
- Co jest ohydne? – zapytała patrząc mu prosto w oczy - Chyba nie wiesz co mówisz. Twoja skóra jest miękka, delikatna, cudnie opalona.
- Pieprzysz głupoty – puścił jej ręce - Jak to robił, powtarzał mi uparcie, że żebym się spodobał jakiejś kobiecie, to trzeba jej będzie najpierw oczy wydłubać.
Wzięła głęboki oddech. Takiego skurwysyna, sadystę należało zabić zanim spłodził dziecko…
Odwróciła go delikatnie, ale stanowczo tyłem do siebie. Dotknęła palcami blizn. Wykonał taki gest, jakby znów chciał się odwrócić, ale go przytrzymała. – Powiem ci coś – gładziła go opuszkami palców po plecach. Po bliznach, tych długich, gładkich i małych, nierównych. Stał wyprężony jak struna, mięśnie miał tak napięte, że widać było jak drżały pod skórą. – Masz piękne plecy. Mocne, niesamowicie męskie. Blizny? No są. I tyle.– przytuliła twarz do jego pleców. Myślała, że znowu będzie chciał się wyrwać, ale nie. Pocałowała te jego blizny. Jedną, drugą, trzecią, czwartą… Przytuliła go mocno. Bardzo mocno. Ręce miał opuszczone wzdłuż ciała. Pogładziła go po ramionach, po dłoniach. Miał fantastyczną skórę. Odwrócił się do niej przodem.
Wziął jej twarz w dłonie.
Patrzył.
Czułość, zaufanie. Tylko tyle. Więcej nic.
dotyk...
zdrowy rodzi się tylko z miłości

wielki stół
światła
stres
opamiętanie
odpędzam emocje
to zwykły zabieg
kolejna operacja...

zmysł dotyku
pozwala mi odbierać
wibracje otoczenia
realny chłód sali
gumowe rękawiczki
stalowość noży
ciepło krwi...

...

nagle upadam!
klękam
łamię moją obietnicę
lekarską przysięgę
bycia obiektywnym
zimnym
silnym
opanowanym do nieskończoności...

zmysł dotyku
pozwala mi odbierać
wibracje człowieka
ciepło małej rączki
lekki uścisk sympatii
podświadome podziękowanie
paraliżującą miłość...

dotyk...
Bóg wysłuchał Samuela
Wybierał pnie, które mówiły mu jaką postacią chciałyby się stać. Z daleka milczały, przeżywając swą chwilową śmierć, zadaną bezlitosną siekierą. Musiał je dotknąć, aby przemówiły. Podchodził do jednego z pociętych kawałków rosłego dębu lub lipy i gładził długo porowatą powierzchnię dłonią pomiętą jak szorstka kora, której dotykał. Zamykał oczy, aby lepiej słyszeć. Niektóre bełkotały bezładnie, same nie wiedząc, czy chcą dalej żyć w jego ogrodzie na skraju wsi. To były głupie pnie. Ginęły całkiem w zimowe wieczory spopielone w chłopskich piecach, na których wygrzewały się leniwe kocury. Były też i mądre, przemawiały zrozumiale i zdecydowanie. Pod dłutem w jego dłoni wyrastały wtedy orszaki świętych pańskich i aniołów, zasłużonych dla kraju, wielkich pisarzy, bohaterów. Te sękate zdawały się tylko na czorty z piekła rodem, inne, lekkie, na ptaki, jeszcze inne nosiły już śmierć w sobie i mogły być tylko Kostuchą z kosą, którą przywiązał dla pewności sznurem, aby nie chodziła po wsi i nie zbierała trupiego żniwa. Żyły zgodnie w dzikim ogrodzie, zapełniały go stopniowo stając obok kwitnących drzew, zasłuchane w puls ziemi, zapatrzone pomalowanymi farbką oczami w przemienność pór roku, zaczarowane śpiewem ptaków. A on siadał na stołku i przyglądał się im paląc skręconego papierosa. Nie dotykał ich już, bojąc się, że ożyją te wszystkie strzygi i diabły, i narobią zamieszania na świecie. Czasem wieczorami przyjeżdżali poeci z wódką i kobietami, palili ogniska i czytali wiersze niemym świadkom majaczącym w ciemnościach, drżącym ze strachu przed strzelistymi płomieniami. Tęsknił wtedy za młodością swojej żony, której nigdy nie widział, bo poznał ją już starą, rozrosłą w biodrach, wylaną w talii. Patrzył na krzykliwe muzy, natchnienia pijanych twórców, rozbiegane po sadzie z nogami jak źrebięta, śmiejące się równymi, białymi zębami, zdrowym, zaraźliwym śmiechem. Ten pień znalazł się sam pewnego ranka, gdy jego kobieta wyszła na drogę, przed ziemiankę aby nawoływać zaginioną dawno temu kudłatą sukę, którą kochała jak dziecko, bo nie miała własnego. Pewnie spadł z przejeżdżającego obok wozu i potoczył się pod wejście, albo porzucił go ktoś tak bez żalu, zniecierpliwiony, bo za ciężki był aby go nieść i taki jakiś dziwnie ludzki, aby go spalić. Był delikatny i wysmukły jak młoda dziewczyna i szeptał pod ostrym, zapracowanym dłutem do niego, że właśnie nią chce się stać. Długo wygładzał nadany kształt, jak nigdy przedtem, tak, że stanęła pośrodku ogrodu zupełnie odmienna niż postacie obok, dopracowana, ze szlachetnymi, wyszukanymi rysami jak królowa jakaś, madonna. Zrobił jej welon z białej firanki, który powiewał w ciepłe wieczory na wietrze, raz odsłaniając, raz zasłaniając jej piękną twarz. Kwiaty wokół nigdy nie więdły, tak jakby przejmowały od niej świeżość i nieprzemijającą urodę. Siedział na swoim stołku i tylko patrzył ćmiąc papierosa. Tygodnie mijały, a on nie mógł wyrzeźbić już nic więcej. Wszystko o czym pomyślał było niedoskonałe, niegodne, pospolite. Rzadko bywał w chałupie, mało jadł, palił tylko i wpatrywał się w nią jak urzeczony. Nadeszła zima. Marzł w przykrótkim kożuchu, kasłał sucho, a śnieg skrzypiał pod stopami, którymi przebierał chcąc się trochę ogrzać. Zdawało mu się, że zimno przenika ją do drewnianego wnętrza, wykrzywia łagodną twarz w zamarzły grymas. Żal ścisnął mu gardło. – Chodź ze mną – powiedział dotykając jej dłoni, a w dotyku tym zawarła się cała tęsknota jego życia. Smak dojrzałych czereśni, pierwsza miłość na sianie, wyciągnięta ręka za uciekającym obłokiem opadająca w próżnię. Po chwili stąpała za nim, ogrzana tym dotknięciem do samego wnętrza swych zdrewniałych trzewi, bosa, w podniszczonym welonie, niepewna. Wyschnięte soki w jej ciele trysnęły jak żywa krynica, tworzyły obiegi, parły do każdej części nowego organizmu. Kobieta siedząca w ciemnej izbie ze spracowanymi rękami złożonymi na podołku przyjęła ją bez słowa, położyła pod pierzyną po lewej stronie małżeńskiego łoża, sama legła po prawej, zostawiając mu miejsce pośrodku. I tak żyli w zgodzie do wiosny. Uczyła się szybko, pomagała chętnie w pracach domowych, a wieczorami patrzyła jak struga małe figurki dla wprawy, którym później domalowywała czarne wąsy, krzaczaste brwi czy karminowe usta. Nauczyła się też od kobiety nazywać zioła i robić z nich napary na jego wiekowe dolegliwości, a on zdawał się zdrowieć z dnia na dzień z uporczywego kaszlu, rozrywającego płuca. Po roztopach świat znowu zaczął się zielenić, przyleciały bociany, ranki pachniały świeżością, rozedrgane śpiewem ptaków. Wieczorami z gospody płynęły odgłosy hucznych zabaw, głośne śmiechy, skoczna muzyka kapeli. Siedziała na ławce przed ziemianką zasłuchana w ten kotłujący się żywioł i zatęskniła do ludzi, chciała biec siwą wstęgą jałowej drogi za dźwiękami skrzypiec do wsi. Błagała, żeby ją puścił choć na chwilę, szlochając żałośnie, obiecując, że ich nie zostawi. Wiedział, że już nie wróci, pilnowali ją więc na zmianę śledząc każdy ruch, zamykali na noc drzwi na trzy spusty i chowali klucz. Noc była spokojna, letnia, obok siebie słyszała głębokie oddechy upite nasennym naparem, świszczące miarowo na dwa głosy. Kobieta odwróciła się we śnie na drugi bok, a wtedy ciężki klucz wysunął się jej z kieszeni i upadł głucho na podłogę. Zamarła, odczekała chwilę i wyślizgnęła się spod pierzyny jak kotka. Wzięła nóż ze stołu, ten sam, którym wycinał małe postacie, otworzyła cicho drzwi i poszła w sad. Potykała się o kamienie wytężając wzrok w ciemności. Między figurami zamajaczyła wreszcie biała, podłużna plama rozpięta na gałęziach powykrzywianej jabłoni. Podeszła do niej, namacała gruby sznur, uchwyciła go lewą ręką, prawą próbowała przeciąć pęta scalające postać z pniem drzewa. Skaleczyła się w palec, czuła jak ciepła ciecz płynie strużką po dłoni do nadgarstka, pot wystąpił jej na czoło. Nie przerywała pracy, aż ostatnia nić powroza rozpękła się na dwoje. Kostucha rozprostowała swe zastane piszczele, aż strzeliły głośnym echem po uśpionym sadzie. Sfrunęła cicho z jabłoni i podążyła w stronę chaty, skąd poczuła słodkawy zapach starości i choroby, a stamtąd używała sobie dalej po wsiach do białego rana. Świt był cichy, złowrogi, nawet ptakom śpiew stał w gardle jak dusząca gruda żalu. Naraz z wiosek wylała się rzeka łez, zawodzenia i spazmów, dzwon na drewnianej wieży uderzał miarowo na trwogę. W chacie kobieta odrętwiała z bólu siedziała nad sztywnym, lodowatym ciałem wpatrzona w nie niedowierzającym wzrokiem, szukającym jeszcze oznak życia. Nadzieja w jej oczach gasła powoli, wyszła przed chatę, gdzie zgromadził się już rozwrzeszczany, pragnący zemsty tłum z widłami i kosami. Nie broniła im wstępu. Wpadli do sadu, przewracali wszystko, i anioły, i diabły, i świętych, i zbójów, nie odróżniając w zapamiętaniu dobrych od złych. W rozpalone na środku ognisko wrzucali ciężkie figury, które zajmował zaraz zachłanny, pożerający płomień trawiąc ich nieme, zastygłe ciała . Pogorzelisko sprzedała jakiemuś chłopu na pieczarkarnię, a sama poszła w świat z tobołkiem z ziołami, którymi handlowała po wsiach. W którymś gospodarstwie za rzeką odnalazła swoją kudłatą sukę uwięzioną przy walącej się budzie, wykończoną tęsknotą i licznymi miotami, z zapadniętymi, obitymi bokami. Zabrała biedne zwierzę ze sobą i poszły dalej razem po niezbadanych drogach wielkiego świata. Dziewczyny z sadu nikt już nie odnalazł, chociaż szukali jej długo pamiętni krzywdy. Jedni mówili potem, że rzuciła się do rzeki, bo sumienie jej spokoju nie dawało, inni widzieli ją z kawalerem na odpuście, jak przymierzała korale i pierścionki z oczkiem, jeszcze inni zarzekali się, że wstąpiła do klasztoru albo zamieniła się z powrotem w drzewo. Prawdy nikt nie dowiódł, chociaż długo zastanawiano się nad jej losem, spierając się ze sobą zaciekle.
perigeum wciąga
jak trip niepewności
kolejnego stopnia

pod szarym niebem
przytłacza pogodę
stłamszonych ust

krótko pisana
wylewa łzami
w brzuchu ostały

ból
Pamiętała, że wskazówka licznika pokazywała osiemdziesiąt kilometrów na godzinę.
Jezdnia rozmywała się w szarą smugę i lekko siąpił deszcz; czasami skrzypiały wycieraczki. Ona pamiętała, że wtedy stalowoszary Chrysler wyprzedził jej samochód. Smukłe auto jechało bardzo szybko, a mimo to zdawało się sunąć jak nóż przez masło. Ponownie zagapiła się przed siebie. Skrzyżowanie. Światła sygnalizacyjne były czerwone. Tępo patrzyła na rosnącą w górze plamę. Czerwone światło – pomyślała mętnie.
Strzałka licznika nadal wskazywała osiemdziesiąt kilometrów na godzinę.
Światła przemknęły nad nią i nagle otworzyła usta. Wdusiła hamulec i samochód szarpnął się. Prawo - oślepiający blask reflektorów - głośny ryk zagłuszony przeraźliwym darciem opon o asfalt.
Potem był tylko ogłuszający trzask, gdy rozpędzony TIR wyrżnął w bok auta.
Potem pamiętała chirurgiczną biel. Twarze rozdwajały się, roztrajały, mnóstwo dłoni przypominało spłoszone stadko ptaków. Światła tworzyły blade księżyce i dziwaczne pierścienie – obrazy migotały – przeganiała je czerń – wirowanie – a może wszystko to sobie tylko wyobrażała. Pamiętała swój wręcz pijacko zachrypnięty głos i głowę ciężką jak wór kamieni.
Potem pamiętała ciemność. Bez obrazów. Panikę. Dotyk i dźwięki, i głosy, i mętlik w głowie. Miażdżącą pierś rozpacz. Pamiętała pewnego dnia ciężar na brzuchu i donośne mruczenie. Pielęgniarka nakierowała jej dłoń na prężne ciało porośnięte gładkim futerkiem. Kot zamruczał jeszcze głośniej i otarł się łebkiem o jej policzek.
Potem widziała.
Początkowo prawie ciągle mościł się na jej karku, jak groteskowy szalik, więc widziała wszystko z mniej więcej poziomu swojego cycka. Paradoksalnie, wyszła z wypadku z jedynie mocnymi poparzeniami i właśnie utratą wzroku. Nikt nie wiedział, dlaczego ten kot, on, no, jak to możliwe. Fenomen naukowy.
Minęło dużo czasu, zanim pozbyła się bandaży, a poparzone ciało zaczęło wracać do formy. Kot ciągle jej towarzyszył. Początkowo serce chciało jej z piersi wyskoczyć ze zgrozy, kiedy w nocy widziała własną pierś i rozczochrane włosy ponad kołdrą. Wszystko było… Wolniejsze, inne… Ludzie gibali się jak groteskowe kukły, o dziwnie drapieżnych rysach. Zdawali się mieć pazury i stąpać z gracją skrytobójcy.
Potem pojawiło się wrażenie, że w kocie siedzi horda niewyżytych królików-buchajców i że przez wzrok łączy ją z nim jeszcze inna, mentalna więź. Pamiętała wkradanie się myśli jeszcze bardziej zbereźnych niż kiedykolwiek miała – każdy mężczyzna redukował się do penisa w gaciach, ciała, męskości. Również kobiety widziała jedynie jako podrygujące cycki, biodrowatość i kuszącość warg. Pamiętała drżenie własnych, pokrytych bliznami oparzeń rąk, żeby z dzikim wrzaskiem się na kogoś nie rzucić i nie zacząć się z tą osobą parzyć. Traciła kontrolę.
Pamiętała, że zaczął od niej uciekać. Nieraz patrzyła na siebie z poziomu podłogi albo na własną dupę na kiblu, albo na zmienianie i wyrzucanie zakrwawionych podpasek. Wymykał się. Pamiętała, że pewnego ranka obudziła się gwałtownie, jakby chlaśnięto ją w twarz. Była zlana potem. Przed oczami przesuwały się jej źdźbła płowej trawy – przed nią poruszały się obłe kształty – łapy bezszelestnie stawiały kolejne kroki – przyczajenie – kury nadal dziobały ziarno – ugięcie łap, skok, a potem niesłyszalny dla niej huk. Świat wykręcił beczkę. Niebo zasnuła ciemność. Koniec.
Pamiętała, że tłukło jej się po głowie, że został zastrzelony – dławiąca panika - macała naokoło, zrzucając wszystko z szafek. Stłukła lampkę. Chyba wieczność minęła, nim znalazła telefon. Nie pamiętała, jak udało jej się gdzieś zadzwonić.
Potem pamiętała już ciemność na zawsze.

Piegowaty chłopiec stał wsparty o większe od niego grabie, mrużąc oczy przed słońcem. Z dumą wypinał wątłą pierś i równie dumnie pokazywał znaleziony niezwykły, mieniący się zielenią kamień o dziwacznym kształcie. Chłopiec miał podkrążone oczy, cały jakby był zapadnięty w sobie, blady. To było po chorobie, dziesięć lat temu. Karol stanowczo odłożył zdjęcie z powrotem.
Choroba. Chyba zapalenie płuc, potem jakieś infekcje, sam nie był pewien, a w sumie, nie miało to dlań żadnego znaczenia. Pamiętał gorączka tak wysoka, że skóra zdawała się kurczyć i płonąć, jakby podczas kąpieli zagotowano mu wodę w wannie. Przychodzili ludzie, których nie znał, twarze wypływały ze ścian, głosy zlewały się w histeryczny chór. Gorączka trawiła, z nosa się lało, szybko pojawiła się krew, odpływał, odpływał, odpływał.
Wyszedł z tego. Jakoś. Po czym szybko odkrył, kiedy matka piekła chleb, że przestał czuć zapachy. Skończyło się wdychanie zapachu świeżej pościeli, truskawek, aromatu kawy i… i…
To był cios. Już nigdy więcej zapachu choinki, pierników, pieczywa, ciepłej woni skóry matki. Nawet smak też się stępił. Karol tęsknił nawet za mdlącymi perfumami ciotki Emilii czy smrodem z kibla. Rodzice próbowali odratować jego węch – bez skutku.
Kiedy miał trzynaście lat, kupili mu psa. Nazwał go Kołtunem, który teraz zbliżał się do siódmego roku życia. Kochał psa, a ten jego. Zwierzak zawsze spał w nogach łóżka albo pod nim, mimo usilnych zabiegań rodziców. Potem dali sobie spokój, niech śpi w tym łóżku…
Teraz Kołtun podszedł i wetknął mu pysk w dłoń. Dwudziestoletni Karol poprawił kołnierz koszuli. Poczuł, że ładnie pachnie. Spotkanie z Sonią. Za pół godziny. Poczochrał psa po głowie, po czym wyszedł z mieszkania.
Wrócili po trzech godzinach, około dziesiątej wieczorem. W głowie mu szumiało i rozpierała go przyjemna błogość. Restauracja, przepyszne jedzenie, alkohol – ale najpyszniejsze smakowite usta Sonii i jej ciało. Chichotała, uśmiechając się do niego promiennie. Przytuleni, wtoczyli się do jego mieszkania. Pocałowała go znów, z zachwytem; smakowała słodkim winem.
Kiedy już ich ciuchy walały się po sypialni, a Sonia leżała pod nim i czuł ogarniającą go senność poseksową, jeszcze chwilę wpatrywał się w jej stringi przewieszone przez oparcie łóżka. I senność zaczęła odchodzić. Już nieco opadły opary alkoholowe i zaczął czuć… Kołtun… musiał tu być… odkrył, że perfumy Sonii są dławiące i słodkie, szturmujące nos z siłą tarana, jakby wlewali mu w gardło likier. Odkrył, że sperma cuchnie rybami. Ale najgorszy był dominujący smród starych skarpetek, które niewątpliwie rzucił kiedyś pod łóżko. Spod tego łóżka dobiegł go odgłos psiego cielska wygodniej rozciągającego się na podłodze. Karol zerknął na Sonię – jej perfumy wypełniały cały świat – zacisnął oczy.
Skarpetki… Nie był pewien, czy dar czucia poprzez nos psa nie stawał się w pewnych chwilach przekleństwem.

A ty pamiętasz?
Nie pamiętasz tego, czy świeciło wtedy słońce, czy siekł deszcz, czy błyskawice pełzały po ociężałych chmurach. Nie pamiętasz, czy miałeś na sobie zmiętoloną koszulę i gacie jak psu z gardła wyciągnięte, czy też elegancki garnitur i spodnie tak wyprasowane, że ich kanty sprawiały wrażenie zdolnych kogoś ogolić. Nie pamiętasz, gdzie to było, czy w środku jakiegoś pola, czy w tłumie ludzi, czy jeszcze gdzieś tam.
Pamiętasz, że ona była ubrana w koszulę w delikatną kratkę; krzywo zapięła guziki i kołnierzyk rozpłaszczył się jej po jednej stronie. Grzywka właziła jej do oczu. Wiatr – więc wiatr, czyli nie w pomieszczeniu? – zawiewał jej włosy na nieznacznie drżące wargi.
Miałeś dwie rączki, dwie nóżki, głowę, wszystko w komplecie. Dwoje sprawnych oczu – jak jastrząb - dwoje uszu – niczym kocie? – dwie dziurki od nosa, który sprawował się nienagannie, język wrażliwy na smaki i wrażenia, niezawodny. Zręczne palce, silne mięśnie, prosty kręgosłup, sylwetka, włosy, ach.
A pamiętasz, jaki byłeś-byłeś?
Kaleką w powłoce idealnego antykaleki.
Pamiętasz tę rozlewającą się po ciele pustkę. Znaczy się, pustkę rozpychającą się w umyśle i zdającą się promieniować do piersi, a stamtąd przez całe ręce i nogi. Nie miałeś nóg jak z waty – to było takie wrażenie przyglądania się sobie z boku, beznamiętnie. Pamiętasz coraz mocniejsze drżenie jej warg i szklące się oczy. Co z tego? Myśli miałeś ostre i wyraźne, i chłodne jak ostrze noża.
W końcu nie wytrzymała i jej krzyk rozdarł powietrze:
- Jak mogłeś!
I słaby cios jej piąstki w twoją pierś. Nie poruszyłeś się, tak samo jak nieporuszone zostały twoje myśli. Tik-tak, tik-tak, przepływały niezmącone. Nie pamiętasz, żeby zadrapało Cię w gardle, zapiekły oczy czy tam jakiegoś ścisku w piersi, czy ukłucia wyrzutów sumienia. Patrzyłeś jej prosto w zachodzące łzami oczy, upiornie obojętny i wyzbyty emocji. Bo pamiętasz, że nie czułeś nic.
Jedna z wielu. Jedno z wielu zdarzeń. Człowiek się przyzwyczaja. Jak z kradzieżą, wszystkim. Z każdym kolejnym razem staje się to coraz łatwiejsze.
Byłeś bezduszną machiną opakowaną w świetne ciało. Chłonąłeś świat wszystkimi zmysłami poza tym zmysłem poza. Bo czy uczucia nie są zmysłem? W zależności od nich odbiera się świat. Wada wzroku, to świat się deformuje. Spaczony węch, to i wonieje inaczej albo wcale. Głuchy przeżywa wszystko jak pod wodą, otoczony ciszą. Spaczone emocje i mamy maniakalnych zabijaków, jebaków albo skrzywieńców tnących się do mięsa. Nienawiść karykaturalizuje – ludzie stają się dla ciebie groteskowymi, wrogimi kukłami. Miłość idealizuje – inni stają się dużo bardziej życzliwi. Obojętność niszczy, no bo nie zauważasz, więc to dla ciebie nie istnieje. Brak emocji i mamy takiego ciebie, jakim siebie pamiętasz. Jakim jesteś.
Rzecz jasna, to wcale nie musisz być ty.
Moja dłoń jest zupełnie ślepa.
Musiałam długo jej tłumaczyć,
Jak wygląda słońce i zieleń
Czy zrozumiała..?

Opuszkami palców czytam wyraz Twojej twarzy.
To jedyny profetyzm na jaki mnie stać,
Nie wiem co będzie za chwilę
Najdalej sięgam gdy wyciągam ręce
I otwieram na oścież ramiona.

Na chybił-trafił, po omacku
Szukam uparcie dziury w całym
Jak kot ocierając się przymilnie
O śmierć
Szukam kolejnej strofy
Zaklętej w dotyk
Tak, panie doktorze, wiem że niektórzy mi zazdroszczą. „Jesteś wyjątkowy” – mówią. „Takich ja ty jest może stu na całym świecie.”
Niech spadają. Niech wezmą sobie tą wyjątkowość i ją sobie wsadzą.
„Nie chcę być wyjątkowy” – odpowiadam.
„Zwariowałeś?” – pytają wtedy. „Każdy chciałby być na twoim miejscu. Móc bez strachu chodzić do dentysty, nie miewać migren, kolek... Nie czuć bólu.”
„I nie czuć, że się żyje?” – odpowiadam pytaniem, choć wiem, że i tak nie zrozumieją.
Nie zrozumieją jak to jest mieć usta pełne ran od nieuświadomionego gryzienia się w język
i wnętrze policzków. Nie poparzą sobie przełyku zbyt gorącą herbatą. Nie zagrozi im ślepota – gdy jakiś paproch wpada im do oka, od razu go usuwają. Nie będą paradować po mieście z pękniętą kością w nodze zastanawiając się czemu tak dziwnie chodzą.
Nie zrozumieją, bo mogą czuć przyjemność pocałunku, chłód wiatru na twarzy, dotyk ukochanej osoby. Dla nich to niedoceniana oczywistość, normalność na którą nie zwracają uwagi.
Zazdroszczą, bo brak im narzędzi, żeby uświadomić sobie, że jestem dziwolągiem, cyrkową atrakcją żyjącą w nieprzepuszczalnym tlenowym namiocie własnego ciała.
Och, oczywiście, z obiektywnego punktu widzenia, moja sytuacja ma pewne plusy, ale ja pragnę choć raz poczuć ból. Chcę poczuć zapierające dech w piersiach i zaciemniające wzrok cierpienie. Może wtedy łatwiej by mi było docenić to moje „szczęście”, swoją wyjątkowość.
Zazdroszczą, choć ja oddałbym wszystko, żeby choć raz poczuć ciepło słonecznych promieni na twarzy.

Przez trzydzieści lat swego życia poznałem już chyba wszystkich lekarzy specjalistów
w kraju. Prześwietlano mnie tyle razy, że niemal świecę w ciemności, a krwi do badań oddałem tak wiele, że pewnie można by z niej zrobić tonę kaszanki – wszystko dlatego, że moje ciało nie informuje mózgu o tym, co się z nim dzieje. Z tego właśnie powodu, u lekarza jestem przeciętnie raz w miesiącu. Nie żebym był jakoś specjalnie chorowity, ale dlatego, że chcę się upewnić,
że wszystko jest ze mną w porządku.
Bo chcę żyć. Kocham życie. Pragnę odczuwać, doświadczać. Póki żyję, chcę żyć pełną piersią. Chcę szybko jeździć samochodem, skakać na spadochronie, wspinać się bez asekuracji, trenować lwy – cokolwiek, byleby poczuć zastrzyk adrenaliny, choćby najmniejszy dreszczyk emocji.
Czy się boję? Panie doktorze, gdy nie czuje się bólu, również strach jest mniejszy. Bo czego mam się bać? Śmierci? Pogodziłem się już z myślą, że i tak nie dożyję starości. Pewnego dnia nie poczuję zapalenia wyrostka lub ataku serca, upadnę na środku chodnika jak wór kartofli i to będzie koniec. A ja nie chcę tak odejść. Skoro i tak pisana jest mi niespodziewana śmierć, to wolę żeby zabrała mnie w jakimś ekscytującym momencie. Chcę na nią zasłużyć. Doigrać się.
Czy pan mnie rozumie?
Chce pan wiedzieć jak doprowadziłem swoją nogę do takiego okropnego stanu? Nie powiem, bo nie wiem. Nie mam pojęcia jak i kiedy złamałem tą kość: może na nartach albo podczas ulicznej bójki? A może, zwyczajnie, wywracając się na schodach? To bez znaczenia.
Liczy się fakt, że chodziłem z tym złamaniem tak długo, aż wdała się infekcja. Na tym polega cały problem, to właśnie usiłuję panu uświadomić: nic nie poczułem wtedy i nic nie czuję teraz. Gdyby nie opuchlizna i dziwne uczucie, że coś mi w nodze przeskakuje z każdym krokiem, pewnie bym tego urazu nie zauważył.
Widzę po pańskiej minie, że ma pan dla mnie złe wieści. Czy jest bardzo źle? Proszę powiedzieć mi prawdę.
Więc jednak amputacja?
No cóż, trudno. Spodziewałem się, że taki moment kiedyś nadejdzie. Przygotowałem się.
I tak jestem zdziwiony, że dożyłem trzydziestki w jednym kawałku.
Proszę nie kręcić głową, proszę nie wzdychać, bo ja nie robię dobrej miny do złej gry, tylko zwyczajnie stwierdzam fakt. Nigdy nie spodziewałem się od życia niczego dobrego...
Moje pierwsze wspomnienie z dzieciństwa to widok przerażenia na twarzach rodziców, gdy znaleźli mnie siedzącego na kuchennej podłodze w kałuży krwi, z pociętymi dłońmi i ustami, bawiącego się cicho nożem. Matka zemdlała. To był dla niej szok. Wcześniej była ze mnie taka dumna. Miała urocze dziecko, zawsze uśmiechnięte, pogodne, niepłaczliwe. Skarb. Nawet nie próbuję wyobrazić sobie jak się czuła, gdy wyszła na jaw prawda o mojej chorobie. Długo nie potrafiła sobie poradzić i prawie ją to zabiło. Nigdy nie wybaczę sobie, że ją zawiodłem, sprawiłem taki ból...
Później też nie było lepiej. Na przykład w szkole, z wiadomych względów, przezywali mnie Superman, ale co to za Superman, któremu można podłożyć pinezkę na krzesło i naśmiewać się, że nic nie poczuł?
Już nie chcę o tym mówić, dzieciństwo to nie był dla mnie dobry czas...

Czy czuję żal? Na pewno nie do rodziców. Nie mieli na to żadnego wpływu. Do Boga? Z całą pewnością. Przecież to właśnie on uczynił mnie tak „wyjątkowym”. To miłosierny Bóg sprawił,
że nie mam zmysłu dotyku, że nigdy nie poznałem bólu. To on wpakował mnie w to zepsute ciało. Skrywam się gdzieś w jego środku, jak małż w twardej muszli, jak kosmonauta w niewygodnym, krępującym ruchy i blokującym bodźce skafandrze. W swojej nieskończonej dobroci zamknął mnie w więzieniu własnego, coraz bardziej zużytego, pooranego i chorego ciała. Dał mi zbroję – to prawda – ale co mi po zbroi, o którą nie umiem zadbać? Mogę tylko obserwować jak z dnia na dzień staje się coraz bardziej zardzewiała i niesprawna i starać się walczyć z postępującą klaustrofobią.
Złośliwy gnojek...
Nie, nie przesadzam! Jeśli trafię do piekła za to, co mówię, to i tak będzie to dla mnie nagroda. Och! Już nie mogę się doczekać gorąca piekielnych płomieni, momentu w którym moje gardło po raz pierwszy rozedrze krzyk bólu!
Wie pan, że nie czuję również ciepła? Nie pocę się, mój organizm nie potrafi sam regulować temperatury. W upalne dni, tak na wszelki wypadek, staram się nie nigdzie nie wychodzić. Dobrze wiem czym grozi przegrzanie mózgu, a ja nie chcę dać się zredukować do poziomu nieświadomej rośliny. Już i tak zbyt mało czuję.
To jest podwójne więzienie. Moje „na zewnątrz” ogranicza się do czterech ścian domu, moje „wewnątrz” to znienawidzony, granitowy sarkofag ciała, pośrodku którego wiszę jak w próżni.

Nauczyłem się z tym żyć. Musiałem. Moje dłonie są jak szkolne zeszyty, w których zapisane są wszystkie te lekcje. Nawet najprostsze czynności, które zdrowa osoba wykonuje od niechcenia, dla mnie były, i nadal są, wypadkową wielkiego wysiłku i działania metodą „na radzieckiego sapera”. Próby i błędy. Próby i błędy...
Proszę popatrzeć. Te blizny tutaj, to ślad po tym jak uczyłem się chwytać szklankę tak, żeby nie zmiażdżyć jej w dłoniach. Ta plama, to lekcja tego, że ogień parzy. Mam tu wszystko zapisane. Wystarczy jeden rzut oka żeby przypomnieć sobie, że noże są ostre, lód mrozi, że nie wsadza się palców między drzwi... To dla mnie bardzo ważne, bo nie mam wyrobionych obronnych odruchów i nie mogę sobie pozwolić nawet na chwilę nieuwagi. O wszystkim muszę pamiętać sam – przecież ciało tego za mnie nie zrobi. Moje ręce to kartoteka rzeczy, na które muszę uważać, rzeczy, które wiem o świecie.
No właśnie – wiem. Wiem, ale nie czuję.
Można powiedzieć, że teorię mam w małym palcu. He, he...
Tak, nauczyłem się również z tego śmiać. Już dość się w życiu napłakałem.
Dlatego, zanim umrę, chcę przeżyć jak najwięcej. Za pomocą kalekich zmysłów doświadczyć ile się da. Pragnę czuć przeciąg adrenaliny przewietrzającej ciało, dającej ulotne poczucie kontroli, wydmuchującej, choćby na chwilę, opary tego mojego nie-życia...

Czy jestem gotowy? Panie doktorze, ja się urodziłem gotowy, a pan?
No to jedziemy.
Narkoza? Nie, dziękuję. Chcę być przytomny, co więcej – chcę patrzeć.
Wzrok ma pan taki, jakbym był wariatem. Chcę patrzeć, chcę widzieć, przeżywać, przypiąć kolejnego motyla do gabloty przeżyć! Czy tak ciężko to zrozumieć?
Dziękuję. Wiedziałem, że mogę na pana liczyć...
Wie pan, wiele sobie obiecuję po tej amputacji. Czytałem, że po utracie kończyny nadal się ją czuje. Zupełnie jakby nadal tam była, swędziała, bolała. To musi być niesamowite.
Jak to się nazywa? Ból fantomowy? Podoba mi się.
Tak czy inaczej, skoro kończyna potrafi boleć, nawet gdy jej nie ma, to może będzie potrafiła również boleć kogoś, kto nigdy bólu nie zaznał? Jak pan sądzi? Skoro nie czułem tej nogi, gdy ją miałem, to może chociaż poczuję jej brak?
Nie, nie sądziłem, że będzie pan znał odpowiedź. Wątpię by ktokolwiek znał...
Proszę mi wybaczyć, jestem tym wszystkim nieco zdezorientowany.
W każdym razie – wkrótce się dowiemy, prawda?
Proszę zaczynać panie doktorze. Proszę dostarczyć mi wrażeń. Proszę pomóc mi raz jeszcze przewietrzyć ten sarkofag.
Wujek Fiodor kosił trawę. Tak sobie postanowił wczoraj, tuż przed snem. Pogoda była wyśmienita. Słońce świeciło łagodnie, nieśpiesznie, był dopiero ranek. Od czasu do czasu wiał ciepły wiatr. Wtedy wujek Fiodor przystawał na chwilę, gładził czule kosę, wzdychał sam do siebie, po czym brał się znowu do roboty.
Wujek Fiodor lubił kosić trawę o tej porze roku. Napawał się słodkim zapachem kwitnących lip, które otaczały podwórze. Woń ta przyjemnie łaskotała jego nozdrza. I jeszcze ten gwar, dochodzący z koron drzew, obijał mu się o uszy. Odgłos uwijających się pszczół. Wujek Fiodor lubił pracę. Nie umiał siedzieć bezczynnie. Nawet nie potrafił sobie tego wyobrazić. Znowu się zatrzymał. Otarł pot z czoła (słońce było już całkiem wysoko). Wziął w rękę zimną stal kosy. Przejechał po niej swoimi wielkimi paluchami. Poczuł ten przyjemny chłód. Uśmiechnął się, poprawił czapkę, która lekko się przekrzywiła i wrócił do koszenia.
Zofia już nie spała od jakiegoś czasu. Widziała przez okno wujka Fiodora. “Stary wariat”, pomyślała, uśmiechając się czule. Nikt mu nie kazał zrywać się o świcie i nadwyrężać, słabe już przecież, ręce. Mógł to równie dobrze zrobić Staszek. Ale właśnie za to Zofia kochała wujka Fiodora. Dobry i pracowity człowiek z niego.
Ona również nie umiała siedzieć z założonymi rękami. Obiadu nie musiała przygotowywać. Został jeszcze barszcz ze wczoraj. Dogotuje tylko ziemniaki i podsmaży je ze skwarkami, które potem będą tak przyjemnie chrupać w ustach. Za to upiecze ciasto. Drożdżowe. Wujek Fiodor wprost przepada za jej drożdżowym z jabłkami. Zaczęła wydobywać z zakamarków kuchni potrzebne składniki. Wyrobiła drożdże, po czym odłożyła je, by urosły. W tym czasie Zofia przygotowała jabłka. Obierała je, nie odrywając nożyka od owoców. Raz po raz, na ziemię upadały spirale skórek. Nie zdążyły jednak zagrzać miejsca na podłodze, gdyż już po chwili zostały sprzątnięte przez gospodynię.
Drożdże były już gotowe, by połączyć je z całą resztą. Smukłe i piękne dłonie Zofii, choć przecież wysłużone, zanurzyły się w przyjemnym cieple. Lubiła to. Jej palce wyczuwały każdą grudkę, by po chwili ją unicestwić. Ręce pracowały rytmicznie, ale bez niepotrzebnego pośpiechu. Wszystko ma swój czas. Niedługo potem w jej rekach urosło jędrne ciasto, zapowiedź słodkich chwil.
Staszek nie lubił czekać. Zwłaszcza na Joannę. Za to Joanna, jak na złość, miała w zwyczaju się spóźniać. A już najbardziej, kiedy była umówiona właśnie z nim. Ale kochał Staszek tę swoją Joaśkę, mimo wszystko. Przyszła. Lekka i świeża.Cała w skowronkach. I w jego ulubionej sukience w groszki. Teraz to już nie mógł się na nią gniewać, choćby i chciał. Ale teraz nawet i nie chciał. Teraz pragnął tylko jednego.
Leżeli, milcząc i patrzyli w niebo. Koniczyna miło łaskotała ich rozgrzane ciała. Włosy Joanny rozsypały się na trawie, jak kłosy złocistej pszenicy. Staszek zanurzył w nie palce. Uwielbiał to. I choć robił tak już tysiąc razy, zawsze czynił to prawie z nabożeństwem, jakby dotykał jakiejś tajemnicy. Najpierw gładził je, upajał się ich miekkością. Nieśmiało przesuwał ręką po całej ich powierzchni, jak po jewabnym obrusie. Potem zaczynał się nimi bawić coraz śmielej. Owijał sobie pojedyńcze kosmyki wokół palców, plótł warkocze. A włosy były mu posłuszne.
W południe Zofia zawołała wujka Fiodora i Staszka na obiad. Joanna zjadła z nimi. Wszyscy byli już głodni nie na żarty, więc z lubością, łyżka po łyżce, wlewali w siebie pożywny płyn, przegryzając ziemniakami. I wszystkim tak zabawnie chrupały w ustach skwarki. Ciasto drożdżowe rozeszło się w oka mgnieniu. Wujek Fiodor nigdy nie żałował sobie łakoci. “Stary wariat”, powiedziała z miłością Zofia i nałożyła mu jeszcze jeden kawałek. W podzięce mężczyzna pogładził chropowatymi palcami drobną dłoń swojej małżonki. “Tyle lat minęło, tyle się te dłonie napracowały, a wciąż są tak przyjemnie gładkie”, zdziwił się.
Wieczór przyszedł szybko. Wujek Fiodor odwiesił kosę w szopie. Zofia posprzątała dom i podwórze. Staszek zdążył jeszcze ukraść Joannie całusa, nim ta uciekła do siebie.
Nastała noc. Cały świat pogrążony był w głębokim śnie. Dom wujka Fiodora również.
Brzytwa była idealnie naostrzona. Niczego nie poczuli. Zginęli szybko, bezboleśnie, w objęciach Morfeusza. Sprawdził im puls. Nie żyli. Ale ciała były jeszcze nagrzane ciepłem lipcowego dnia. Gorącym barszczem i drożdżówką. “A dłonie tej kobiety są takie gładkie!”, zamyślił się. Dokładnie przeszukał cały budynek. Znalazł parę błyskotek, starą porcelanę i trochę gotówki. Nie najgorzej, jak na taką chałupkę.
Kiedy był już na zewnątrz, wytarł zakrwawione narzędzie o trawę. Zanurzył w nią jeszcze ręce. Poranna rosa przyjemnie schłodziła mu skórę. Bardzo lubił to uczucie.
Właśnie wstał nowy dzień.
Niebo zahacza swoją żałobną szatę o korony drzew, gdzie
gwiazdy nie są światłem, tylko myślą, wbitą jak drzazga
pod płaszcz skóry.

1a. Zielone butelki obijają się o swoją szklistość,
witając nas już przez próg
dziką pustką.

2. Nasze ciała układają się w szelesty
pogniecionych kartek. Wirujemy zamknięci
jak perły w muszlach, otwierając się tylko
przy dotyku. Wtedy też rozwijamy kończyny
jak róza swe płatki, szortkie kolce
niczym nagie myśli.

1b. Jeżeli widzimy ten sam księżyc, jak to uleczyć?
Jak go dosięgnąć, jak poczuć jego bliskość przed wybuchem.
Wszyscy patrzyli na chłopca tym specyficznym, niby niezainteresowanym wzrokiem. Obchodzili go szerokim łukiem, przyglądając z dystansu, aby nie wzbudzać podejrzeń o niezdrową ciekawość. Był dla osiedla niewyczerpanym sposobem spędzania czasu. Staruszki czatowały w swoich oknach, oparłszy się na jaśkach, czekając na pojawienie się dziwadła. Dzieci biegały za nim gromadami, śmiejąc się i dokazując.
Krążyły o nim plotki, a jakże. Starucha mieszkająca nad chłopcem dysponowała wiadomością, że to przy porodzie do wszystkiego doszło. Wtedy dziecko miało zostać podduszone pępowiną i to spowodowało późniejszy niedowład umysłowy. Kto inny twierdził, że chłopiec był wzorowym psychopatą, materiałem na mordercę, jeszcze tylko trochę podrośnie.
Również sposób, w jaki dziecko dotykało przedmiotów i ludzi sprawiał jak najgorsze skojarzenia z jakimś podstarzałym macantem. I to, że chodził bez butów. Kto chodzi bez butów na nogach? Po co on to robi? Na pewno z jakiegoś perfidnego powodu. Nie wita się, nie odpowiada na słowne zaczepki, jakby w ogóle nie widział i nie słyszał. „Debil”, szeptali ludzie, odwołując się do dawno zapomnianej terminologii psychologicznej. Zachowywał się, jakby niczego nie zauważał.
Janek nie był ślepy czy głuchy, nie w ścisłym znaczeniu tych słów. Jego stan polegał bardziej na niemożliwości zinterpretowania tego co widział. Tak jak większość mężczyzn nie jest w stanie dostrzec różnic między kolorem różowym a łososiowym, tak Janek nie odróżniał stołu od krzesła. Nie dostrzegał głębi, odległości, nie widział faktury. Widzialna część świata była dla tego młodego człowieka zupełnie nieważna.
Dopiero kiedy dać mu dotknąć przedmiotu, przez chwilę wodzić po nim dłonią, muskać opuszkami palców, dopiero wtedy odbierał go jako coś istotnego. Chłopiec nie zachwycał się malarstwem, nie upajał muzyką, zapach i smak - te rzeczy nie miały dla niego absolutnie żadnego znaczenia.
Mógł jednak godzinami dotykać rur trzepaka stojącego pod śmietnikiem. Odkrywać milimetr po milimetrze skrawki odstającej farby, poznawać deseń rdzy, który codziennie zmieniał się nieznacznie, niezauważalnie ludzi bazujących na zmyśle wzroku.
Chłopiec nie patrzył na twarze, nie wsłuchiwał się w głosy, ludzie istnieli dla niego jedynie w momencie, w którym mógł ich dotknąć. Mieli go za idiotę, za wariata. Obchodzili szerokim łukiem, nie znosząc sposobu, w jaki się o nich ocierał. Kasjerki odruchowo cofały dłonie, kiedy wydawały mu resztę, zdawało się, że coś w jego dotyku je przerażało. Było w nim coś, czego nie rozumiały.
To normalne przecież, że możemy poznać człowieka po tym jak idzie, po jego sylwetce, nawet nie widząc osoby poznamy głos. Janek rozpoznawał ludzi po dotknięciu ich choćby jednym palcem. Większość osób składała się dla niego z rozrzuconych skrawków ciała. Miejsc, które kiedyś się z nim zetknęły.
Chodził zawsze boso. Kontakt skóry z podłożem umożliwiał mu dokładne rozeznanie w otoczeniu. Znał każdą płytę chodnikową na swoim osiedlu, każdą ścianę, źdźbło trawy, każdy załamek kory, liść na krzewie. Kiedy tak chodził, z nieobecnym wzrokiem, z uśmiechem na twarzy, opuszkami palców dotykając obrzydliwego muru, ludzie schodzili mu z drogi. Bali się go.
Bo co to za człowiek, który nie reaguje na widok innych osób? Który nie rozpoznaje ludzi po głosie, a po dotknięciu ich dłoni, płaszcza, nawet jednego włosa?
Janek nie chodził do szkoły. Nie potrafił czytać, nie umiał skupić się na tym, co do niego mówiono. Niechętnie odpowiadał. Opinia psychologa brzmiała jak wyrok, ten człowiek nigdy nie miał funkcjonować w sposób normalny.
Zamknięty w małym świecie, który jednak swym bogactwem przysłaniał świat znany reszcie ludzi. Żałował, że nie ma w nim miejsca dla innych ludzi, że nie ma osoby, która mogłaby być jego towarzyszem. Nawet matka zachowywała dystans wobec sposobu w jaki Janek się zachowywał. Było mu o tyle łatwiej, że nie dostrzegał tych wszystkich skrywanych spojrzeń, wykrzywionych niesmakiem twarzy, szyderczych uśmiechów.
Fantazjował, na swój sposób zdając sobie sprawę z odrzucenia, jak dobrze byłoby posiadać przyjaciela. Kogoś, kto by został chwilę dłużej, kto nie cofałby dłoni ze strachem, kto rozumiałby mowę palców.
Janek stał na obrzeżu znanego sobie terenu. Wiedział, że kilka centymetrów przed nim znajduje się ruchliwa droga. Słyszał ledwo wyczuwalne bzyczenie samochodów, jednak nie był w stanie powiedzieć jak daleko się znajdują. Miał wielką ochotę spróbować przejść, poczuć co jest po drugiej stronie ulicy. To także było jednym z jego marzeń. Co dzień, przed pójściem do domu, przychodził w to miejsce, aby pomarzyć przez chwilę, nie za długo. Człapał wzdłuż jezdni, czując na rękach powiew powietrza wytwarzany przez mknące pojazdy.
Dotyk był tak niespodziewany, że Janek aż się wystraszył. Wytężył słuch, choć nic mu to nie dało. Ktoś do niego mówił, w tle bzyczały samochody i głosy innych dzieci. Czasami chodzili za nim i rzucali trawą, czy małymi kamieniami. Wydawali przy tym dziwne dźwięki, ostre i szczekliwe. Tym razem było podobnie, jednak osoba, która trzymała go za dłoń mówiła w normalny sposób.
Janek ocknął się, skupiając całą uwagę na tej dłoni, która wbrew wszystkiemu nie uciekała. Wręcz przeciwnie. Czuł, jak palce tej osoby posuwają się powoli wyżej, wzdłuż jego ramienia. Czuł delikatny nacisk opuszek i poczuł się dziwnie. Ktoś poznawał go w taki sam sposób, w jaki on odkrywał świat. Ktoś mówił w jego języku.
Pomyślał, że dłoń jest podobna do dłoni znanych mu kobiet, drobna i miękka, jednak coś się w niej różniło. Była bardzo gładka, musiała należeć do młodej osoby. Janek ostrożnie wyciągnął przed siebie rękę i znalazł miejsce, gdzie powinna być twarz nieznajomej. Bał się, że dziewczyna zrobi krok w tył, ale nic takiego nie nastąpiło. Uśmiechnął się, a po policzku pociekła łza. Dziewczyna musiała to zauważyć, bo starła ją dłonią, jakby była to najoczywistsza rzecz na świecie.
Janek nie miał pojęcia ile czasu tak stali. Z fascynacją badał nieznaną mu osobę, centymetr po centymetrze, włosy, szyję, płatki uszu. Dłonie. Dziewczyna przestała mówić, jednak gwar w tle nie ucichł. Jankowi nigdy to nie przeszkadzało.
Kiedy musnął palcem obojczyk dziewczyny, ta mocno schwyciła go za dłoń i coś powiedziała. Czasami, będąc bardzo skupionym, potrafił rozpoznać niektóre słowa, tym razem jednak nie miał takiej możliwości. Przestraszył się, że zrobił coś nie tak i straci towarzyszkę. Jej jednak musiało chodzić o coś innego. Pociągnęła Janka za sobą, a po chwili poczuł, że idzie tam, gdzie jeszcze nigdy nie był.
Przechodzili przez ulicę. Bezpiecznie, krok za krokiem, był tak podekscytowany, że z trudem rozróżniał nawierzchnię. Dziesięć kroków asfaltu, potem wysoki próg, trawa, chodnik. Inny, obcy chodnik. Tak bliski, a jednak nieosiągalny… do teraz.
Poszli dalej, Janek bał się przez pierwsze chwile, jednak nowa znajomość dała mu poczucie nieznanego dotąd bezpieczeństwa. Szedł ufnie, nie wiedząc na czym się skupić – na radości wynikającej z dotyku dłoni dziewczyny, czy na odkrywaniu nowego terenu.
Był zupełnie bezbronny wobec całej sytuacji. Działo się zbyt wiele rzeczy, aby mógł je wszystkie ogarnąć. Był szczęśliwy, wystraszony, myślał o wszystkim, co do tej pory zdarzyło się w jego życiu. Nigdy nie oczekiwał zmiany, ale wobec nowej sytuacji musiał zweryfikować swoje poglądy.
Nagle poczuł bolesne uderzenie w prawą łopatkę. Ktoś inny uderzył go zaciśniętą dłonią, Janek na moment stracił równowagę. Niemal w tej samej sekundzie dziewczyna puściła jego rękę. Odwrócił się, aby ją na powrót chwycić, ale nie było jej już w pobliżu. Zrobił krok wciąż machając rekami we wszystkich kierunkach i wtedy usłyszał dźwięk.
To był głos dziewczyny. Brzmiał teraz tak samo, jak szczekliwe zawodzenia innych dzieci. Janek nie widział jak daleko stoi jego dotychczasowa towarzyszka, czy oddala się, nie potrzebował tego wiedzieć. Zrozumiał co się stało.
Przestał machać rękami i wrócił do poprzedniego stanu ducha. Zrobił kilka drobnych kroków. Łza na policzku przeszkadzała mu się skupić, ale w końcu trafił na kamień, który przed chwilą minął. Chłopiec się uśmiechnął.
Teraz pozostawało tylko wrócić po swoich krokach do miejsca, z którego wyruszył.
Najtrudniejsze są poranki. Uparte milczenie tęczówek.

Kiedy indziej nawyk balsamuje rany i oswojenie przechodzi bez powikłań, zgodnie z nieśmiertelną famą czasu – eskulapa. Ale rankiem, zwłaszcza po snach obfitych, trzeba się podnieść pod termicznym wstrząsem oczu. Poduszka prosi o kształt, okno pachnie parnym światłem. Co dzień w chruście dziesięciu palców trzeba gasić tęsknotę.

Zakupy, zachłanne zakupy. Bochny ociekające mąką, pomidory z nieodłącznym pomponem szypułki, niezliczne błony torebek z cynamonem, wanilią, majerankiem, suchym koprem, bazylią, świeże zimno mlecznych butelek, soczysta gęstość serów ( cerowanie dziur fastrygą palców ), maślane szkatułki z parującą rosą, zdyszana woń prasowego druku ( zwykle ‘Przegląd Codzienny’ ) i oczywiście plik papierosów, foliowany, drapiący suszem mocnego tytoniu – ach, niepożałowana jurności świata.

Metoda werbunku do koła przyjaciół zapewni mu wkład w dzieje potocznych metafor. „Dobrze patrzy ci z dłoni” – mawia niekiedy po pierwszych skurczach spotkania, dotknięty iskrą powitań, wstępną osmozą słów. Uścisk dłoni i drgania głosu: gniazdo rozpoznania. Tym, którzy węszą zabobon, odpowiada świecką modlitwą intuicji, odpornej na łatwe zwidzenia, na zaćmy naiwności, niezmiennie strzegącą przed zawodem. „Spójrz mi prosto w dłonie”. I już wiedział.

Jego miejskie odyseje. Codziennie składa skromne wotum bogom przestrzeni. Są to wyprawy i spacery, podróże i przebieżki. Senne obrzędy rutyny i rzadkie święta wolnych oddechów. A więc warta na poczcie, meldunek dla urzędu, popłoch handlowych wojaży. A także wieczorne rejsy pod słońcem, co tonie niemo w falach brzoskwini, miodu, miedzi, śliwki i popiołu. Podsłuchy wstającej wiosny, jej ziewań, przeciągań i pierwszych pryszniców. Łowy na szczebiot tramwajów. Kołyszący szum tłumów. Festiwal zapachów pod batutą skweru, placów, ślepych alejek, ospałych przedmieść, leniwych rubieży. Kilka koncertów organowych. Masaże wiatru, co miewa humory. Słodycz kawiarnianych nektarów, kiedy ziewają zegary. Obchód po zmiennym pulsie miasta. Symfonie powrotów. Cztery pory na orkiestrę: wietrzne łysienie lip, chrzęst litego śniegu, ulewne tańce szpaków, zielne arie świerszczy.

Po zmierzchu tężeją kształty i świat kurczy się w piwniczną sowę. Zenon gasi nocną lampkę i skrzypiącymi kładkami liter przemierza opowieści. Potem długo nagrzewa przedmioty. Waży w dłoniach jabłko, szkicuje kontury ołówka, czesze rzadkie włosy kiwi. Później poznaje filiżankę mniejszą od dłoni, na której chińskie damy zbierają liście herbaty. Gorący napój do spółki z Louisem Braille’ m zabierają Zenona w tęczową podróż po miłości, gniewie, bólu, marzeniu, goryczy. Teraz trzeba mocno zacisnąć powieki. Reszty dopełnią sny.

*

Najtrudniejsze są poranki. Uparcie milczą tęczówki.

W drodze na przystanek Zenon zderza się z gwarnym powietrzem maja. Miejskie dzwonki poganiają spóźnionych. Ci z młodym śmiechem pachną kasztanem i obietnicą.

Linia 18. Jej odpowiedzialność za pierwszą randkę. „Przepraszam, czy jedzie na Plac Orzechowy?” Plac Orzechowy. No, przecież właścicielka takiego głosu musi mieć piękne włosy. Plac Orzechowy, Plac Orzechowy. Jedzie i Zenon też tam wysiada.

Potem idą ulicą Grzybową. Zenon dyskretnie spija zapach włosów, któremu bliżej do korzonków skóry niż aromatów szamponu. Ona z sernikiem dla chorej znajomej. On z meldunkiem dla urzędu. Wyjdzie z tego spacer nadziewany marzeniami.

Nad wrzącym piekarnikiem pochyla się ślepa szafarka ich losów.

Wiadomo tyle, że chorej znajomej smakował sernik. Kiedy prosiła Zenona o przepis, wiedziała już wszystko.

*

Najtrudniejsze są poranki.

Uparte milczenie tęczówek, ale w niemym zakolu jawy coś jak opiłek kształtu. Niby płat materii pod opuszkami. Jakby nieruchome ciepło skóry. Wstaje chyba światło. Palce lepią z niego prawdziwe, uparcie prawdziwe damskie ucho.

Co to będzie, co to będzie.
i tak też może (być)

poczęty dopiero co w (uśmiechu)
czułości (falą)
rodzi (dna)
siebie (samego)
od razu (dotykając)
Dotyk jako jednostka teraźniejszości
mierzę nim istność wszechrzeczy
w mikrach bezkresnych
wśród kresów odwiecznych

nakłuwam Ziemię palcem
proch to czy ciastko?

są lata gdy przywieram
i godziny co te lata kończą

są razowe świeże doznania
i ich czerstwe mnogości

dotyk co stwarza
stwór co wytwarza

miraż w dłoni przechodzi
próbę przemiany w materię

dzieje się rzeźba mojego pobytu
u końca Słońce zakrywam palcem
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • fisis2.htw.pl


  •  

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

       
     
      20 prac konkursowych i ankieta do głosowania
    Union Chocolate.