ďťż

Zanim znów zagrzebię się w podręcznikach, podrzucę jeszcze jedną, dość nową, miniaturkę. Mam nadzieję, że się spodoba.
Betowała naprawdę nieoceniona Idril Celebrindal. Id, Johnny nie miał matki chrzestnej, ale jeśli się zgodzisz nią zostać, to on na pewno się ucieszy.
Arthurowi Weasleyowi dziękuję za sugestię w sprawie tytułu.

KOLEJOWY JOHNNY

John naprawdę lubił swoją pracę. Lubił tłum, wieczny pośpiech, hałas, nawet turystów. Chętnie wstawał co rano i wypełniał swoje obowiązki najlepiej jak umiał. Teoretycznie miał tylko zapewniać pasażerom bezpieczeństwo, ale jeśli pytali go na przykład, gdzie znajdą kasy biletowe (które zazwyczaj znajdowały się tuż obok nich), z uśmiechem udzielał odpowiedzi.

Właściwie od zawsze wiedział, że w przyszłości będzie pracował w zawodzie związanym jakoś z koleją.

*

Pociągi były jego pasją. Już jako dziecko godzinami mógł przeglądać gazety i książki z ich zdjęciami, nieświadomie wodząc palcami po każdej fotografii. Potrafił też przez kilka tygodni zadręczać rodziców, dopóki nie kupili mu wypatrzonego modelu kolejki w okolicznym małym sklepie z zabawkami, prowadzonym przez pana Andersona. Kiedy już go dostał, niemal się z nim nie rozstawał. Oglądał go z każdej strony, rozkładał miniaturowe szyny na blacie stołu i obserwował, jak kolejka z gracją sunie pomiędzy mającymi zastąpić budynki słoikami i puszkami, podkradzionymi mamie z kuchni. Zabawa trwała do czasu, gdy matka orientowała się, że w tajemniczy sposób zniknęły jej konfitury i kukurydza. Wtedy od razu kierowała się do salonu, by je odzyskać i kolejny raz próbowała przy okazji nauczyć syna, żeby na przyszłość pytał, zanim coś pożyczy. Oczywiście bezskutecznie.

Johnny dorastał, w końcu stał się Johnem, ale jego miłość do pociągów nie malała. Przyszedł czas, w którym trzeba było zdecydować, co chce robić w życiu. Na nic zdały się prośby ojca, żeby zachowywał się dojrzale i, na litość boską, wybrał sobie bardziej dochodowy zawód. Lekarza, na przykład. Trochę trwało nim rodzice pogodzili się z decyzją jedynego syna. Tak właściwie, to nigdy im się do końca nie udało.

Niestety, kiedy John zaczął myśleć o zostaniu maszynistą, okazało się, że wyraźny brak zdolności w tym kierunku mu to uniemożliwił. To była ironia losu, że chłopak, który tak bardzo kochał pociągi, zwyczajnie nie miał talentu do ich prowadzenia.

Po krótkim okresie załamania i triumfu ojca, który nawet nie starał się ukrywać zadowolenia („Tak bywa, synu. Ale pomyśl tylko: studia medyczne. Pamiętasz mojego kuzyna Briana? Skończył medycynę i teraz ma już własny gabinet. Ostatnio kupił nowy samochód. Albo prawo. Bardzo solidny kierunek. Dobry adwokat zawsze znajdzie klientów.”), John postanowił, że zostanie strażnikiem na dworcu. Będzie chociaż blisko swojej wielkiej pasji. Poza tym, uwielbiał stację King’s Cross. W dzieciństwie, kiedy tylko nie był w szkole i nie bawił się swoimi kolejkami, przesiadywał tam, dziękując wszystkim istniejącym siłom wyższym, że mieszkał tylko piętnaście minut drogi od tego wspaniałego budynku. Potrafił spędzić w nim cały dzień, chodząc po peronach, przyglądając się podróżnym, niekiedy nawet dorabiając do kieszonkowego jako tragarz. Z czasem zaczęli go rozpoznawać pracownicy dworca, a część z nich nawet go polubiła.
Gdy oznajmił rodzicom najnowsze wieści, zareagowali tak, jak się spodziewał – fatalnie. Ojciec nie rozmawiał z nim i właściwie traktował jak powietrze, a matka ciągle rzucała mu pełne boleści spojrzenia, mówiące „Wpędzisz nas do grobu przez te swoje fanaberie”.
A jednak nie wyrzucili go na bruk i nie pozostawili samemu sobie, za co wciąż starał się im odwdzięczać.

Po kilku latach udało się. John zaczął karierę w kolejowej straży bezpieczeństwa King’s Cross. Przygotowywał się do tego solidnie, był młody, silny i sprawny fizycznie, ale i tak podejrzewał, że pomogły mu głównie stare znajomości, które zawarł jeszcze jako nastolatek spędzający na dworcu jedną czwartą życia. Nigdy nie był idealistą, więc nie przeszkadzało mu to zanadto.
Przez długi czas wszystko układało się dobrze. Pracodawcy cenili jego zapał do pracy i pasję, która wprost z niego promieniowała, a o którą trudno było u innych strażników. Matka i ojciec stopniowo odzyskiwali spokój, widząc, że syn jest naprawdę szczęśliwy. W końcu znalazła się nawet dziewczyna, Ellen, która zgodziła się dzielić Johnem z jego drugą miłością.
Idylla.

*

Ale wreszcie zaczęło się dziać coś, co przyprawiało Johna o ból głowy. Nie mógł o tym powiedzieć żonie, rodzicom, kolegom z pracy. Nikomu. Wzięliby go za wariata - to znaczy za jeszcze większego niż ich zdaniem był już teraz. Dobrze wiedział, że w oczach bliskich jego kolejowa pasja ocierała się o szaleństwo. Pogodził się z tym już dawno, ale to co innego być uważanym za ekscentryka, a co innego mieć opinię czubka.
Bał się jednak strasznie, bo wiedział, że dzisiaj znów się pojawią. Był pierwszy września, a jak zdążył się zorientować, oni nawiedzali jego dworzec właśnie tego dnia. I jeszcze pod koniec czerwca.
Z westchnieniem wyłączył budzik i powlókł się pod prysznic. Żona czasem wstawała razem z nim, żeby zrobić mu śniadanie, ale nie zawsze jej się chciało. Sama pracowała w domu, więc nie musiała zrywać się na określoną godzinę. Tego dnia najwyraźniej postanowiła pospać dłużej. Właściwie był z tego zadowolony, bo gdyby zobaczyła, w jak kiepskim jest dzisiaj nastroju, mogłaby nabrać podejrzeń.
Ubrał się i wypił filiżankę herbaty. Nie miał ochoty teraz jeść, ale przygotował sobie na wypadek kilka kanapek do pracy. Może zdarzy się cud i tym razem ich nie zobaczy? Wtedy od razu nabrałby apetytu.

Mieszkanie, do którego przeprowadzili się po ślubie, znajdowało się dość daleko od King’s Cross, bo mniej więcej godzinę drogi samochodem (a jeśli korki na ulicach były większe niż zazwyczaj – półtorej). Zwykle John pokonywał ją, wesoło nucąc stare przeboje Beatlesów, które polubił dzięki Ellen. Jednak dwa razy w roku do pracy jechał ponury i nerwowy.
Wcale, ale to wcale nie chciał dzisiaj zaczynać dyżuru.
- Johnny, a gdzie się podziała twoja chęć do życia? – zarechotał jego kolega, najwyraźniej ucieszony faktem, że choć raz to on ma lepszy humor niż Kolejowy Johnny, jak lubili go nazywać pracownicy dworca.
Nie doczekawszy się odpowiedzi, wciąż uśmiechając się pod nosem, Tom Good ruszył w stronę peronów, których dzisiaj miał pilnować. Lubił Johnny’ego, choć facet miał lekkiego świra na punkcie pociągów. Był zazwyczaj obrzydliwie wręcz rześki i pełen optymizmu – niezależnie od pory roku, dnia i idiotyzmów, które wymyślał rząd. Tom miał czasami ochotę zamordować kolegę za jego zachowanie.
Ciekawe, co dzisiaj go ugryzło? No cóż, może żona wyrzuciła wreszcie te jego kolejki.

John przebrał się w mundur i wyruszył na swoje stanowisko. Dzisiaj miał patrolować perony od piątego do jedenastego.
Kilka pierwszych godzin upłynęło spokojnie. Parę razy wskazywał pasażerom drogę do toalet, a raz jakaś przyjezdna – sądząc po akcencie Amerykanka – najwyraźniej pomyliła go z informacją turystyczną, wypytując o ciekawe miejsca do zwiedzania w Londynie. Nie było żadnych kradzieży ani innych interwencji. Johna trochę to niepokoiło i – zanim zdążył się powstrzymać – irytująca myśl pojawiła się w jego głowie: „To cisza przed burzą”.

Zaczęło się tak koło dziesiątej. Czteroosobowa rodzina – rodzice i dwie dziewczynki, na oko miały dziesięć, może jedenaście lat. Targali ze sobą dwa olbrzymie kufry i klatkę z sową.
To właśnie na bagaże zwrócił uwagę sześć lat temu, gdy po raz pierwszy zaczął ich zauważać.
Wielkie kufry i często klatki z sowami lub kotami. Za pierwszym razem zdziwił się tylko, ale potem zaczęli się pojawiać następni, bardzo wielu następnych. Kiedy nagle w tym samym dniu - ba! - o podobnej godzinie, dworzec opanowują dziwacy z tobołami z powodzeniem mogącymi pomieścić siedzącego mężczyznę, człowiek musi w końcu coś dostrzec, prawda? Kilka razy udało mu się wychwycić strzępki rozmów brzmiących równie dziwacznie, jak ci ludzie wyglądali. Usłyszał słowa, których dotąd nie znał i nie był nawet w stanie zapamiętać. Wbiły mu się w pamięć jedynie „m-mugole”, „na Merlina” i „ten idiota Knot”. Nie miał pojęcia, o co mogło chodzić. Jakiś szyfr? Wycieczka z domu dla umysłowo chorych?

Teraz obserwował, jak czteroosobowa rodzina zmierza w kierunku peronu dziewiątego. Doskonale wiedział, co się zaraz stanie. Nie chciał w to uwierzyć, bo było to absolutnie niezgodne z prawami natury, ale wiedział. Za chwilę ci… osobnicy rozejrzą się konspiracyjnie wokoło, a kiedy będą przekonani, że nikt nie widzi, znikną. Między peronami dziewiątym i dziesiątym. Oni wszyscy tak robili. Po prostu w jednej chwili widział ich, a w następnej już nie.
Po raz pierwszy dostrzegł to przypadkiem. Stał odwrócony do nich plecami i udawał, że czyta jakiś afisz zawieszony w szklanej gablocie. W rzeczywistości przyglądał się kobiecie z dzieckiem, bo ciekawiło go, dokąd pójdą z tym kufrem i kotem, rzucającym się wściekle po klatce, a nie chciał zbyt ostentacyjnie się na nich gapić. Wcześniej zaproponował im pomoc, ale pani grzecznie odmówiła, choć widać było, że bagaż jest dla niej za ciężki, mimo że pchała go na wózku. Cóż, nie zamierzał się narzucać. Gdy nagle zniknęli, uznał, że musiał się zagapić albo przeoczył ich z powodu refleksu światła w szklanych drzwiach gabloty. Kilka minut później zobaczył jednak ludzi z podobną walizą. I znów w pewnej chwili stracił ich z oczu.
Zabawa powtarzała się jeszcze kilka razy, ale potem musiał gonić wyrostka, który ukradł starszej damie torebkę, i dziwne zdarzenie właściwie wyleciało mu z głowy. Nie myślał o tym aż do następnego pierwszego września (później zorientował się, że oni pojawiają się także pod koniec czerwca – tym razem popołudniami, ale akurat wtedy, tego pierwszego roku, miał dyżur rano, więc ich nie widział).

Z czasem zaczął ich wypatrywać. Udawał całkowicie pochłoniętego czymś innym, ale śledził ich kątem oka. Najwyraźniej – bardzo pewni swego – nie domyślali się. Na własny użytek ochrzcił ich Ludźmi Godziny Dziesiątej*, bo większość z nich zaczynała kręcić się po dworcu mniej więcej w tym czasie.
Do prowadzonej w myślach kartoteki dodawał kolejne obserwacje. Na przykład to, że we wrześniu pojawiali się dorośli z dziećmi. Znikali między peronami, a potem często zjawiali się znowu, tylko że już bez dzieci i bagaży. W czerwcu natomiast było odwrotnie: najpierw sami dorośli, potem zniknięcie, a później powrót z dziećmi i kuframi. Albo to, że całe zamieszanie trwało około dwóch godzin. Lub też to, że niektórzy z nich nosili dziwne ubrania, przypominające trochę togi sędziowskie, ale w różnych kolorach. Takich było raczej niewielu, jakby nie chcieli wzbudzać dodatkowej sensacji, ale zdarzali się. No i oczywiście te ich rozmowy…
John nabrał przekonania, że ci ludzie należą do jakiegoś zupełnie innego świata. Z niewiadomych przyczyn od czasu do czasu muszą skorzystać z King’s Cross i wtedy starają się jak najlepiej wtopić w tłum.

Nie miał pojęcia, co z tym zrobić. Powiedzieć komuś? Nie, to kiepski pomysł. Kiedyś spróbował delikatnie wysondować kolegów i okazało się, że żaden z nich niczego nie dostrzegał. Więc może to z nim było coś nie tak. Jeśli rzeczywiście, należało siedzieć cicho i nikomu nie rozpowiadać o Ludziach Godziny Dziesiątej.
W ciągu roku starał się nie dopuszczać ich istnienia do świadomości. Mówił sobie, że to po prostu jego wyobraźnia, że każdemu się zdarza i nie ma powodu do zmartwień. O dziwo, skutkowało. Być może pomagała mu w tym jego miłość do pociągów. Ich widok przynosił mu spokój i pozwalał zapomnieć o wszystkich kłopotach, nawet o znikających rodzinkach.

Rodzice wraz z dwoma córkami i bagażem rozpłynęli się w powietrzu, tak jak się tego spodziewał. Do wpół do jedenastej wypatrzył jeszcze bardzo wielu im podobnych i usłyszał nowe słowo: „kłi… kłini… kłidycz”. Albo jakoś podobnie.
Był podenerwowany, więc kiedy zaczepił go jakiś dzieciak, zapomniał o swojej zwykłej uprzejmości. A kiedy zobaczył, że chłopak jest jednym z Ludzi Godziny Dziesiątej, omal nie uciekł z krzykiem. Ledwo udało mu się zachować w miarę zimną krew.
- O co chodzi, chłopcze?
- Przepraszam, czy mógłby mi pan powiedzieć, skąd odjeżdża pociąg do Hogwartu?
W głowie Johna zapaliła się czerwona lampka. Tę nazwę też już słyszał. Ale nigdy nie udało mu się ustalić, co to może być. Teraz mógł wywnioskować, że to jakaś miejscowość, choć nie miał pojęcia, gdzie.
Skrzywił się, kiedy biała sowa w klatce przytroczonej do wielkiego (a jakże) kufra chłopca niespokojnie zatrzepotała skrzydłami. Naprawdę miał ochotę znaleźć się jak najdalej od tego dziwaka i jego jeszcze dziwniejszego bagażu, ale dostrzegł zagubienie i strach w zielonych oczach. Zrobiło mu się go żal. Trochę żal.
- Powiedziałeś Hogwart? Nie słyszałem nigdy o takim miejscu. W jakiej to części kraju?
- Ja… Nie wiem – przyznał dzieciak, a na jego twarzy pojawił się wyraz rozpaczliwej desperacji.
Johna tymczasem opuściło współczucie i zaczął podejrzewać, że to jakiś głupi dowcip. Może Ludzie Godziny Dziesiątej jednak zorientowali się, że ich obserwuje i postanowili się na nim odegrać.
- Więc nie zawracaj mi głowy – warknął z irytacją. – Gdzie w ogóle są twoi rodzice? Wiedzą, że stroisz sobie żarty z ludzi?
- Nie mam ro… - Wydawało się, że chłopak ugryzł się w język. – Ee… Rodzice czekają przy kasach.
John nie miał najmniejszego zamiaru tego sprawdzać. Sprawa wyglądała coraz poważniej i naprawdę zaczął się denerwować. Nigdy dotąd oni go nie zaczepiali.
- To do nich wracaj.
- A pociąg o jedenastej? Z którego peronu…
- Nie ma takiego pociągu! – rzucił John, teraz przestraszony już nie na żarty. – Nie marnuj więcej mojego czasu i wracaj do rodziców – powiedział jeszcze i odszedł.
Musiał dojść do siebie. Niedługo będzie miał przerwę, to zrobi sobie herbatę i wyciągnie jeden ze swoich modeli kolejek, który zawsze trzymał w szafce na wszelki wypadek. Kiedy potrzebował chwili odpoczynku, oglądał go i zaraz czuł się lepiej.
Idąc szybkim krokiem, prawie wpadł na nadchodzącą z naprzeciwka rudowłosą kobietę z całą gromadą równie rudych dzieciaków i oczywiście ze znajomo wyglądającymi bagażami.
Usłyszał:
- Na Merlina, pospieszcie się, już prawie jedenasta!

Wtedy postanowił udać chorego (zresztą wcale nie musiał udawać, nagle poczuł, że ma wszystkie objawy ciężkiej grypy) i wykorzystać zaległy od kilku lat urlop. Ellen na pewno się ucieszy.

KONIEC

* - to określenie pozwoliłam sobie pożyczyć z opowiadania Stephena Kinga „Ludzie Godziny Dziesiątej”.


Vilandro... Jak oficjalnie zaczęłam xD
No, w każdym razie - tekst, jak zdążyłam się zorientować, wisiał sobie na Mirriel. Wisiał sobie już ładny kawałek czasu, zanim go nie zauważyłam. Przeczytałam, a jakże! ale wątpię, abym skomentowała. Działo się to już kilka tygodni temu i niestety nie pamiętam
Tekst jednak utkwił mi w głowie. Zaletą Twojej twórczości, Vil (nie obrazisz się za ten skrót, prawda? ) jest wydobycie na światło dzienne postaci, która w kanonie została wspomniana może raz. Tutaj przedstawiłaś nam piękną historię o mężczyźnie, który.... Dobrze, nie będę się rozpisywać o jego historii - sama chyba znasz ją najlepiej xD
I, oprócz tego, że to jego życie. przepełnione tak wielką miłością do pociągów mnie poruszyło, chciałabym Ci jeszcze podziękować za podjęcie się dość trudnego zadania rozruszania Forum ze strony pisarskiej. Tak, nasz zespół moderatorski póki co daje sobie radę z całą resztą, ale było tutaj mało samych FanFicków. W chwili obecnej, jesteś autorką największej ilości tekstów. Dziękuję
A.
Muszę przyznać, że już czytałam tą miniaturkę na mirriel, ale nawet nie pamiętam, kiedy to było. Przeczytałam ją jeszcze raz, by ją sobie przypomnieć i skomentować, jakby wypadało.
Szczerze mówiąc podoba mi się przedstawienie człowieka o imieniu John. Taki zwyczajny mugol, zafascynowany wszystkim, co wiąże się z pociągami. Tak mile kojarzy mi sie Arturem Weasleyem i jego "mugolską pasją".
Mimo, że już czytałam ten tekst, dopiero teraz zorientowałam się, że opowiada on o strażniku, którego Harry napotyka tuż przed swoim pierwszym rokiem. Nie wiem, dlaczego do tej pory nie zorientowałam się o tym.
Minaturka ta ma w sobie to "coś". Jedyna i niepowtarzalna, mówiąca o mężczyźnie wspomnianym tylko przez parę sekund w kanonie.
Kolejny raz nie ma błędów. Jak widzę, masz wspaniałe Bety.
Tekst bardzo interesujący, mówiący o czymś, z czym spotykamy się bardzo często (nie mam na myśli kłótni z rodzicami, chociaż matka i tak traktuje mnie od dwóch miechów, jak powietrze
A jednak nie wyrzucili go na bruk mnie by wyrzuciła, gdyby tylko mogła. Na jej szczęście uprzedziłam ją i sama się wyniosłam). Johny mając tak silną psychikę mógł zajść o wiele dalej, jednak wybrał King's Cross i czerpanie korzyści z życia, takiego jakie miał. Połączył przyjemność z obowiązkiem, w pewnym sensie. Ofiarował się ludziom i robił to z
uśmiechem
Rozbawił mnie motyw państwa Weasleyów. Nie dziwię się, że zapamiętał tylko ich. Te rude włosy i cała banda dzieciaków ^^
W pewnych momentach zatrzymywałam się i intensywnie myślałam, czy dobrze zrozumiałam. Ale po kilku minutach dochodziłam do wniosku, że o to właśnie chodziło, a to ze mną jest coś nie tak

Pozdrawiam,
Sneaky


Naprawdę Cię podziwiam.
Potrafisz tworzyć niewiarygodne teksty nawet z osób, które są pominięte w kanonie. Długo się zastanawiałam co mam napisać. Nie mogłam znaleźć odpowiednich słów, aby wyrazić mój zachwyt.
Postać - John - ma wspaniały charakter i cudownie wykreowałaś jego postać. Niby zwykły mugol, ale jednak zauważył, że zawsze coś się dzieje 1 września.

Podoba mi się... Bardzo mi się podoba.
Życzę Ci dużo chęci i jeszcze więcej tak niewiarygodnie dobrych tekstów.

Pozdrawiam,
Olcix
Wspaniały pomysł.

Uwielbiam świat czarodziejów z perspektywy mugoli - bo ci mugole to też członkowie tego świata, fikcji i magii stworzonej przez Rowling, więc zawsze wydają mi się z nim związani, choć nieświadomie. I te przebłyski świadomości są takie inne.
John jest kimś zupełnie innym niż mały Johnny i mam wrażenie, że trochę zapomniał o sobie jako dziecku, skoro tak bardzo denerwowali go Ludzie Godziny Dziesiątej, ale jednocześnie przez miłość do pociągów stale nim jest. Ale tak jakoś mało - i chyba przez to opowiadanie podoba mi się bardzo do pewnego momentu, do tego pierwszego września. Johnny, który kocha pociągi i nie może nimi kierować, ale poświęca możliwość bycia lekarzem, adwokatem czy innym dobrze zarabiającym panem po to, by być blisko nich, jest ładnym i sprawnie namalowanym obrazkiem. A potem na scenę wkracza duży John i chociaż tekst nadal jest udany, mniej mi się podoba - chyba głównie przez wybór strażnika. gdyby to był jakikolwiek inny, który odkrył świat czarodziejów, kupiłabym to i prosiła o więcej. Ale akurat ten, którego zaczepił Harry, zawsze wydawał mi się taki nieprzystępny, zapatrzony w siebie, w swój niemagiczny świat i nudny, że zwyczajnie nie pasuje mi do tak uroczego małego Johny'ego. Ale z drugiej strony ktoś, kto pojawił się w kanonie, robi tu większe wrażenie niż obcy.
Naplotłam bzdur, z których nic nie wynika, więc podsumuję krótko: jestem zauroczona pomysłem i zamysłem, małym Johnnym oraz tą jego częścią, która pozostała w dużym. Ale nie samym dużym.

I mam jeszcze dwa zastrzeżenia. Raz, "quidycz" - "q" jest literą angielską, a już "cz" w angielskim nie występuje, więc wypadałoby zmienić je na "ch" bądź "qui" na "kłi". Druga rzecz to już raczej moje prywatne zastrzeżenie: ostatni akapit, te dwa zdania, wydają mi się zbędne. Opowiadanie zakończone słowami Molly (tak?) miałoby większą siłę wyrazu. A panika Johny'ego wydaje mi się nie na miejscu, przecież już wcześniej wiedział, że oni są, że oni przyjdą - dlaczego musiał akurat wtedy poczuć się chory do granic możliwości?
Po pierwsze, bardzo wszystkim dziękuję za komentarze.

Na post Isamar pozwolę sobie odpowiedzieć na forum, a nie przez PW, bo może kogoś jeszcze moje wyjaśnienia zainteresują.
Dlaczego akurat ten strażnik? Pewnie właśnie dlatego, że w kanonie było o nim dosłownie kilka zdań, stawiających go w dodatku w dość negatywnym świetle. Ja tak już mam, że lubię wybierać sobie bohaterów drugoplanowych lub wręcz Harry-potem-długo-długo-nic-planowych. Można wtedy dopisać im historię i osobowość po swojemu, wyjaśniając, dlaczego w książce zachowywali się tak, a nie inaczej. A jednocześnie zgadzam się z tym, co napisałaś - "ktoś, kto pojawił się w kanonie, robi tu większe wrażenie niż obcy".
Kiedy zaczynałam to opowiadanie pisać, nie wiedziałam jeszcze, że Johnny to ten strażnik, którego Harry zaczepił na dworcu. Dopiero kiedy szukałam puenty, przypominał mi się ten właśnie epizod z pierwszej książki. I pomyślałam, że może ten facet wcale nie był taki niemiły, gburowaty i nieużyty, tylko po prostu miał gorszy dzień, pokłócił się z żoną albo złapał gumę jadąc do pracy, przez co się spóźnił i dostało mu się od szefa. Albo na przykład nie lubił pierwszego dnia września, bo widywał wtedy ludzi, którzy go przerażali. I tak właśnie Johnny stał się tym mugolskim strażnikiem z dworca. Idealistą, który jednak z czasem zaczął trochę dorastać. A jednocześnie coś z tego małego chłopca pozostawiłam w Johnie, bo nie miałam serca robić z niego zmęczonego życiem cynika.
Dlaczego Ludzie Godziny Dziesiątej tak bardzo go denerwowali? Bo pasja Johna - pociągi - to przecież pasja mugolska, pozbawiona magii w dosłownym tego słowa znaczeniu. John był mugolem i kiedy nagle zaczął widywać ludzi rozpływających się w powietrzu, bał się, że popada w obłęd. Małe dzieci coś takiego przyjmują raczej spokojnie, miewają urojonych przyjaciół, wierzą w czary i wróżki, ale większość z czasem z tego wyrasta.
Oczywiście nie twierdzę, że każda postać, która w książce jest pokazana jako niemiła, ograniczona czy nudna jest w rzeczywistości wrażliwa, sympatyczna, inteligentna i ma złożoną osobowość, tylko po prostu miała zły dzień. Ale myślę, że na własny użytek spokojnie można jednego czy dwóch tak opisanych bohaterów uznać za taki przypadek.
Co do reakcji Johna na spotkanie z Molly. Był coraz bardziej zdenerwowany, bo nagle z obserwatora stał się uczestnikiem - po raz pierwszy został zaczepiony przez kogoś z nich, choć oczywiście Harry zrobił to nieświadomie. Ostatnim pytaniem, które Potter próbował zadać Johnowi, było pytanie o pociąg o jedenastej. To niemal przekroczyło wytrzymałość Johna, a na dodatek kiedy odchodził, wpadł na całą gromadę Weasleyów, też wspominających o tej godzinie. I w tym momencie miał już dość. Czasem tak się zdarza - przynajmniej mnie - że kiedy mam kiepski dzień, jakiś drobiazg przepełnia czarę goryczy i wybucham. To właśnie spotkało Johna.
Co do tego pierwszego zastrzeżenia - masz rację, już poprawiłam "qui" na "kłi". Dzięki za zwrócenie mi na to uwagi.
I ogólnie dziękuję za Twój komentarz, bo zmusił mnie do naprawdę porządnego zastanowienia się nad tym tekstem, czego już dawno nie robiłam. Wiem, że wyjaśnienia są dość chaotyczne, ale mam nadzieję, że coś z nich zrozumiesz.

Pozdrawiam serdecznie,
Vil.
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • fisis2.htw.pl


  •  

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

       
     
      [M] Kolejowy Johnny
    Union Chocolate.