ďťż

Ekhm.
Trylogii (czteroczęściowej...) nie powiodło się na Mirriel, ale niezmordowanie będę nią męczyć ludzi dalej. Zwłaszcza, że poza Mirriel przyjęła się raczej dobrze. A może dlatego, że to mój pierwszy zakończony tekst (przynajmniej z tych, do których się przyznaję) i pierwsza trylogia. Składają się na nią trzy miniaturki oraz epilog, co do którego się jeszcze zastanowię, czy zostanie opublikowany. Całość stanowi bardzo skromny wątek poboczny mojej gigantycznej fikowej opowieści i jest dedykowana Róży.

Godzina Stokrotek

— Psss... Usiądź wygodnie w fotelu... zzz.... odłóż książkę i przytul swego kota... zzz... okryj się kocem... zzz... Jest ci ciepło i wygodnie?... zzz... Tak... A więc słuchaj... zzz... Opowiem ci historię mrożącą krew w żyłach... zzz... historię, o której nie słyszał jeszcze nikt... zzz... historię, której nigdy nie zapomnisz... zzz... zzz... Historię Lily Water... zzz...
Trzeszczące radio ucichło, wyłączone jednym szybkim machnięciem różdżką. Głos spikera rozpłynął się nagle w przestrzeni przesiąkniętej ciszą i zapachem popołudniowej herbaty. W powietrzu unosiło się coś jeszcze, coś nieokreślonego, gęstego niczym mgła i przejrzystego jak woda w najczystszym z jezior. Wspomnienie dnia wczorajszego i zapowiedź wydarzeń przyszłych. Dawne życie, które odeszło i te szalone chwile, w których zamierzała odnaleźć lepsze jutro.
W powietrzu kłębiły się myśli, jedna obok drugiej, ciasno ze sobą splątane w namiętnym uścisku. A pośród nich jedna myśl, największa, najwyraźniejsza, w jej zmęczonym umyśle wyróżniająca się jak metalowy pręt rozżarzony do czerwoności: że jest tu bolesna przeszłość i pełna nadziei przyszłość, ale nie ma teraźniejszości.
Nie ma teraźniejszości.
A więc pytanie wypowiadane codziennie do lustrzanego odbicia, któremu nigdy nie patrzy w oczy, nie miało sensu.
Kim jestem?
Nikim. Nie ma mnie wcale.

Obiema dłońmi obejmuje kubek, kwadratowy, jednolicie żółty, z jedną tylko zieloną rośliną na boku sąsiednim do tego z uchem. Podnosi naczynie do ust, przechyla. Wargi przywierają do jednego z kątów, tego między ścianką z rośliną, a uchem. Zawsze pije z kąta, z tego kąta, nigdy inaczej.
Herbata parzy zmarznięte dłonie, a ciepły napój grzeje usta i gardło. Smakuje niczym ambrozja greckich bogów, ale czy zapewni wieczną młodość?
Pije łapczywie, chłonąc ciepło. Chce ogrzać nim całe ciało, chce zapomnieć o chłodzie dnia, tego pokoju, o chłodzie własnego serca. Kubek parzy dłonie, herbata gardło, ale pozostałe porcje ciała nadal są zimne.
Jak to możliwe, by stopy i ręce były tak zimne, kiedy w dłonie gorąco?

Jak to możliwe, że kiedy wokół miłość i dobro, i ciepło, i serdeczność, serce pozostaje niewzruszone i zimne?

Stokrotki — jej ulubione kwiaty, które hodowała w wielkich skrzyniach stojących przy ścianach – były dzisiaj jakby bardziej blade, a ich główki chyliły się ku dołowi. Nie dawało jej to spokoju, do tej pory niezależnie od tego, w jak fatalnym nastroju była ona sama, stokrotki tryskały życiem i energią, rozsiewały nawet egzotyczną woń, jakiej nie można by znaleźć u zwyczajnych roślin z tego rodzaju. Zdawały się wypełniać sobą przerażającą ciszę.
Ale dzisiaj stokrotki opadły z sił i były marnym pocieszeniem. Próbowała przekonać siebie, iż trudno wymagać, by w styczniu stokrotki rosły normalnie, ale nie mogła uciszyć głosu rozsądku, który wołał, że w zeszłym roku hodowane przez nią okazy przetrwały całą zimę.

Herbata skończyła się, zawartość jednego kubka to bardzo dużo lub bardzo mało. Odgłos przełykania kolejnych porcji trunku również znikł, teraz już nic nie zakłócało ciszy, absolutnej i nieprzeniknionej. Niewielkie dwupokojowe mieszkanie na szóstym piętrze dziesięciopiętrowego wieżowca pełne było milczenia, niewypowiedzianych słów i dźwięków, które nigdy nie miały szansy rozbrzmieć. Przez dwa wielkie okna w białych ramach, szczelnie zamknięte i zasłonięte czerwoną firanką, nie przedzierał się gwar z ulicy. Brązowy dywan i beżowe ściany, nagie i puste, bez jednego obrazka na nich, również były nieme. Nawet stary fotel na biegunach — będący jednym meblem w tym pokoju, oprócz drewnianego stolika, na którym stało radio — nie skrzypiał przyjaźnie, mimo że wciąż kołysała się na nim lekko. Nie było kota, który mógłby mruczeć, zegara, który by tykał, a radio, kiedy je włączała, pogarszało tylko sprawę — nudny głos spikera zbyt boleśnie uświadamiał, że jest jedynym źródłem dźwięku w pomieszczeniu. Wolała już ciszę, niż natarczywość, z którą próbowała zagłuszyć, unicestwić wszelkie odgłosy, najcichsze nawet szmery.
Kiedy to się stało? Kiedy z mojego życia zniknęły wszystkie dźwięki, ludzki głos... śmiech?
Zamknij oczy, Stokrotko, zamknij oczy i na chwilę zapomnij o teraźniejszości, której nie masz, o czasie, w którym nie ma ciebie, a przypomnisz sobie, jak było kiedyś.

Hogwart, barwy lata. Tak zawsze Mandy nazywała czerwiec: barwy lata. Lisa śmiała się z tego jej zwyczaju nazywania wszystkiego „po swojemu”, Sally-Anne obserwowała z mieszaniną podziwu i zdziwienia, oraz przyzwolenia, o które nikt nie prosił. Padma patrzyła na nią pogardliwie, Su, jeśli już jakimś cudem znalazła się z wami na błoniach, mrużyła oczy, jak zawsze, kiedy była zdziwiona lub zaskoczona. A ty? Ty zakrywałaś się książką, chowając za nią swój lekki uśmiech. Nigdy nie wiedziały, co myślisz, nikt nie wiedział. Mandy, Lisa i Sally-Anne, mimo tego, jak różne od siebie były, zostały przyjaciółkami już na początku, Padma zawsze była tą, która ma ważniejsze rzeczy do zrobienia, niż babranie się w te całe przyjaźnie, a Su dzieliła swój czas na zbyt wiele znajomych, by któryś z nich mógł zostać przyjacielem. I tylko twoja pozycja w tym waszym krukońskim świecie nie została określona — pierwszego dnia byłaś, drugiego nie. I nigdy nie wiadomo było, kiedy nastąpi dzień pierwszy, a kiedy drugi. Chyba nawet ty sama nie wiedziałaś.
— Już sama nie wiem: Isabel jest waszą przyjaciółką, czy nie? — Będąc w siódmej klasie usłyszałaś, jak młodsza siostra Sally-Anne zadała takie pytanie dziewczynom.
— Zapytaj Daisy, ona wie to najlepiej. — Lisa uśmiechnęła się szeroko i mrugnęła do dziewczyny. Mandy sprostowała.
— Nie wiem, czy waszą, ale moją przyjaciółką Stokrotka jest, czy tego chce, czy nie.
Nigdy nie mówiły o tobie: Isabel. Zawsze nazywały cię drugim imieniem: Daisy, a Mandy — Stokrotką. Rozczulały cię tym, pamiętasz? Oczywiście, że pamiętasz, chociaż każdego dnia starasz się zapomnieć. Zapomnieć, że miała kiedyś serce.

Ale to nie jest łatwe, prawda, Stokrotko? Och, nie przygryzaj wargi, pozwól sobie na sarkastyczny uśmiech, którym w ostatnich latach obdarowałaś tylu ludzi. Dobrze wiesz, że teraz, kiedy już nie jesteś zimna niczym Królowa Śniegu, kiedy nie potrafisz ukryć się tak pięknie za drwiną i obojętnością — że właśnie w tym okrutnym dla ciebie czasie myśl, iż kiedyś byłaś inna, kiedyś zasługiwałaś na miłość, jest najgorsza i najtrudniejsza do ścierpienia.

Barwy lata były czasem, który zawsze spędzałyście na błoniach. Wtedy trwał ciągle dzień pierwszy, byłaś z Mandy, Lisą i Sally-Anne. Śmiałyście się, żartowałyście. Miałyście dużo do roboty, bo przecież czekały was coroczne egzaminy końcowe, ale mimo to miło spędzałyście czas. Uczyłyście się razem, bawiąc przy tym doskonale. Lisa zawsze mówiła, że jesteście za mało ambitne i za dobrze się bawicie przy nauce, jak na Krukonki. A Sally-Anne powtarzała z westchnieniem, że bycie Krukonem jest niebezpieczne. Bo bardzo łatwo jest się zatracić w nauce i ambicjach, zapominając o innych, ważniejszych rzeczach, o wartościach i ideałach. Sama nie wiesz, czy wtedy zgadzałaś się z nią, czy też nie. Ale teraz, po latach, już wiesz, że miała rację.

Pamiętasz tamten dzień, prawda..? Pamiętasz, jak pachniała trawa, pamiętasz, jak z oddali dobiegał plusk wody i śmiech dziewczyn chlapiących się w jeziorze? Pamiętasz, jak Hagrid serwował wam zimną lemoniadę, a wieczorami zapraszał na ciasteczka, twarde jak kamienie i równie smaczne, ale za to hojnie potraktowane lukrem? Pamiętasz, jak Kiki, wiewiórka Lisy przemycona do Hogwartu, ganiała patyki i niewielkie kamyczki, od czasu do czasu przebiegając którejś z was po plecach i łaskocząc swoimi ruchliwymi łapkami? Pamiętasz, jak Su wdrapała się za Kiki na drzewo i spadła z jednej gałęzi, której siłę oparcia źle oceniła? Oczywiście, że pamiętasz, w końcu nie co dzień człowiek spada z drzewa, traci na dwie sekundy przytomność, po czym podnosi się i śmieje...
Pamiętasz ten dzień, ostatni dzień owutemów, kiedy to całe popołudnie spędziłyście na błoniach, ciesząc się wolnością i ostatnimi dniami barw lata.

Oczywiście, że pamiętasz, chociaż nieraz próbowałaś o nim zapomnieć, myśląc, że tak będzie lepiej, łatwiej... Nie, Stokrotko, możesz oszukiwać siebie, ale mnie nie zwiedziesz. Ja doskonale wiem, że zawsze wybierałaś łatwą drogę, bojąc się trudności i unikając tego, co wymaga wysiłku. Nigdy nie przyszło ci do głowy, że wartość tego, co masz, jest tak wielka, jak twój wkład w zdobycie tego. Bo wtedy wiedziałabyś, że nie masz nic. Ale nie pomyślałaś. Nigdy, dopóki Lisa nie wytknęła ci tego, kiedy było już za późno na naprawę niektórych błędów. Czy też — jak ty uważasz — naprawę jakichkolwiek błędów.

Tego dnia zachodzące słońce miało zbyt czerwoną barwę. Wszystkie to zauważyłyście, ale tylko Mandy powiedziała na głos.
— Dzisiejsze słońce jest skąpane we krwi wszystkich tych, którzy umarli z Jego ręki lub polecenia.
Nigdy nie wymawiała imienia Voldemorta na głos. Nie nazywała go też Sam-Wiesz-Kim ani Tym, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać. Mówiła: On, Jego, Jemu, ale i tak każda z was zawsze wiedziała, kogo ma na myśli.
Żadna z was nie odpowiedziała, wokół panowała cisza. Cisza zapowiadająca milczenie, które miało ci od tamtej pory towarzyszyć.
Mandy wstała i spojrzała prosto w słońce.
— Dzisiejsze słońce jest skąpane we krwi wszystkich tych, którzy umarli z Jego ręki lub polecenia — powtórzyła. Mówiła bardzo cicho, niemal szeptem, a każde jej słowo docierało do was tak silnie, jakby krzyczała. — Oraz krwi tych, którzy dopiero umrą. Dzisiejsze słońce odchodzi, zabierając ze sobą umarłe dusze. To dobrze i źle. Dla tych, którzy już umarli, to dobrze. Ale tym, których ciała jeszcze żyją, nie mogło się przydarzyć nic gorszego. Bo teraz ich dusze odejdą ze słońcem, a oni zostaną sami, bez duszy i bez serca, dopóki nie umrą.
Odwróciła się twarzą do was. Na tle słońca wydawała się płonąć jego blaskiem. Oczy miała ciemne, prawie czarne, i błyszczące, chociaż mogłabyś przysiąc, że zwykle były po prostu piwne. Gra cieni, pomyślałaś. Gra cieni — gra Boga.
— Wszystkie umrzemy... Ty też umrzesz. Za karę, za to, że nie potrafiłaś żyć. Za to, że nie wykorzystywałaś swojego czasu, swoich szans. Za to, że patrzyłaś w przyszłość, próbowałaś odkryć ją i wierzyłaś tylko w nią, a kiedy przychodziła — nie zajmowała cię już, bo była teraźniejszością. Nie zajmowałaś się teraźniejszością, nie obchodziła cię. Gardziłaś nią. Gardziłaś czasem, który był ci dany, pozwalałaś, by dni przelatywały ci przez palce otwartej dłoni, której nie próbowałaś zacisnąć w pięść, nie próbowałaś łapać swoich dni, swojego czasu... Liczyłaś tylko na czas, który miałaś dostać, przyzwyczaiłaś się do myśli, że dostaniesz inny czas, lepszy, więc nie obchodził cię już ten czas, który miałaś. Ale pomyliłaś się. Pomyliłaś się, pomyliłaś, pomyliłaś. Bo nie będziesz miała czasu. Nie zdążysz. Zabiorą ci go. Nie będziesz miała czasu, umrzesz! Mnie już wtedy nie będzie, ale ty będziesz wiedziała, że to twoja kara!
Upadła, jakby nie mogła się utrzymać na nogach. Wszystkie trzy podbiegłyście do niej, wszystkie trzy byłyście bardzo blade. I każda z was pomyślała, że właśnie do niej były skierowane słowa Mandy. I tylko Lisa odważyła się zapytać.
— Mandy... Mandy, wszystko w porządku? Co się stało, do kogo mówiłaś? Do kogo skierowane były te słowa o czasie, powiedz!
Ale Mandy pokręciła tylko głową.
— Nie wiem... Nie wiem.
Pół roku później już nie żyła.

Była taka młoda, Stokrotko. A w trumnie wyglądała tak, jakby spała. Avada Kedavra... Nie ma bólu i żadnych objawów śmierci u zmarłego. A Mandy została zabita podczas snu. Zasnęła, by nie obudzić się nigdy, zasnęła na zawsze. Co powiedziała Lisa?
— Śpij dobrze, kochanie...

Nie dowiedziałaś się, dlaczego umarła. Sądzili, że coś wiedziała, coś, co mogłoby zaszkodzić Jemu. Nigdy się nie dowiedziałaś, czy to prawda. Nie mogłaś nawet nic podejrzewać. Nie było cię przy niej w ciągu ostatnich miesięcy jej życia, znikłaś zaraz po ukończeniu Hogwartu. Zadziwiające, jak szybko potoczyła się twoja kariera zawodowa, biorąc pod uwagę fakt, że nie miałaś wpływowych rodziców. Może właśnie dlatego tak bardzo pochłonęła cię praca, ciągle chciałaś być lepsza i lepsza, iść dalej i dalej, na sam szczyt.
A przyjaciele? Mieli być potem, w tym lepszym jutrze, na które ciągle czekałaś.

Departament Tajemnic. Czy kiedykolwiek zastanawiałaś się, z jaką łatwością znalazłaś się na tym stanowisku? Czy nigdy nie przyszło ci do głowy, że za łatwo? Że ludzie latami starają się o pracę w Ministerstwie, a ty, w zaledwie miesiąc po skończeniu szkoły, znalazłaś się w Departamencie Tajemnic?
Nie, Stokrotko. Nigdy nad tym nie myślałaś. Początkowo nawet nie przyszło ci to do głowy. A potem, kiedy po pogrzebie Mandy Lisa wytknęła ci wszystko, odsunęłaś tę myśl w najciemniejszy kąt umysłu, do którego nigdy nie wracałaś.
Dostałaś wiele szans. Jedną od Mandy, w dniu, w którym twoja dusza podążyła za słońcem, a drugą od Lisy, która jako ostatnia wierzyła w ciebie i próbowała cię obudzić.
Nie pozwoliłaś jej na to. Nie skorzystałaś z żadnej z szans. Patrzyłaś, jak zamykają pokrywę trumny nad Mandy, nad czarnowłosą, drobną Mandy, ubraną w białą, zwiewną sukienkę, nad Mandy, która wyglądała, jakby spała. Jak spuszczają trumnę w dół i przykrywają Mandy ziemią. A później? A kilka godzin później patrzyłaś, jak Lisa odchodzi. Nie krzyknęłaś, by się zatrzymała, chociaż wiedziałaś, że jedno twoje słowo wystarczyłoby, by zawróciła. Ale nie, ty patrzyłaś, jak odchodzi. Pozwoliłaś, by odeszła, pozwoliłaś, by twe zimne serce ostudziło jej pełne żaru słowa. Pozwoliłaś, by ostatnia szansa została niewykorzystaną, Stokrotko. Nie naprawiłaś błędów, nawet nie próbowałaś. Pozwoliłaś, by dawne życie odeszło, by śmiech i wszystkie dźwięki znikły z twego świata, a ty sama zatraciłaś się w nicości.
Nigdy nie potrafiłaś wykorzystać danego ci czasu, a więc nie będziesz miała już żadnego więcej. O nic się nie starałaś, więc nic nie masz. Nie przerwałaś błędnego kręgu, kiedy była pora, a więc tkwij w nim. Tkwij w swoim egoizmie, zadufaniu, zarozumiałości i gnij w nieprzeniknionej ciszy. Chciałaś wyzbyć się przeszłość, nie dostaniesz przyszłości. A o swoją teraźniejszość nigdy nie potrafiłaś i nie chciałaś walczyć, więc jej nie masz. Nie ma ciebie, Isabel Daisy MacDougal.

Drzwi otworzyły się szeroko, zapewne szarpnięte silnym podmuchem wiatru. Poderwała się z fotela i podbiegła do nich. Oparła ręce o lakierowane drewno i popchnęła mocno. Przez chwilę stała w tej samej pozycji, z dłońmi równo ułożonymi na drzwiach, przytulona do nich. Być może pod wpływem silnych wyrzutów sumienia, a może za sprawą walki z własnym sumieniem — w której to, jak musiała przyznać przed samą sobą, sumienie zdecydowanie wygrało — przypomniała jej się historyjka, którą słyszała kiedyś od swojej babci. O tym, że z zimnym podmuchem wiatru, który otwiera drzwi smutnego domu, przychodzi śmierć.
Brednie.
Odwróciła się.
Krzyknęła.
Oparła się plecami o drzwi.
Przed nią, w niedużej odległości, stał mężczyzna. Niewiele straszy od niej, ciemnowłosy i ciemnooki, opalony. Z drwiącym uśmiechem na ustach i kpiną w spojrzeniu. Przystojny. Niebezpiecznie przystojny.
— Nigdy nie zrozumiem, dlaczego ludzie uważają, że diabeł jest brzydki — mawiała ta sama babcia. — Moim zdaniem musi być niesamowicie przystojny, skoro tak łatwo zdobywa dusze tylu ludzi.
Pomyślała, że spotkała samego diabła.
— Jesteś diabłem — wyszeptała.
— Możliwe. — Roześmiał się drwiąco i wyciągnął różdżkę. — Avada Kedavra.
Wszystkie stokrotki w pokoju zwiędły.
Antyczny zegar w mieszkaniu sąsiadki wybił godzinę osiemnastą.

Lublin, wrzesień 2006r.


Trochę czasu zajęło mi przemyślenie tego, czy powinnam, czy nie powinnam po raz kolejny się wypowiadać na ten temat. W końcu jednak postanowiłam to zrobić, jako że „Godzina stokrotek” naprawdę na to zasługuje.
Nie mówię: podobało mi się. Ponieważ mnie to zachwyciło jak niewiele innych rzeczy i w dodatku zachwyca nadal.
Nie mówię: zrozumiałam. Ponieważ jest jeszcze wiele rzeczy, które w pełni zrozumiem dopiero później i póki co odkryłam, przypuśćmy, większość.
Nie mówię: jestem pod wrażeniem. Bo to wciąż za mało, by wyrazić wszystkie myśli, jakie kłębią się w mojej głowie po każdorazowym przeczytaniu tej części.
Co mogę powiedzieć? Nietypowa narracja, mnóstwo cudownych elementów, które dodają uroku i wyjaśniają wiele istotnych spraw. Nastrój, charakterystyczny dla takich sytuacji, budowany w sposób konsekwentny. I tak, wiem, marny ze mnie krytyk, a może odzywa się we mnie subiektywizm, ale mimo wszystko nie potrafię nazwać jakichkolwiek wad, choć nie raz próbowałam. Być może niektórzy uznaliby za wadę to, że nie wszystko podane jest na tacy, że niektórych rzeczy trzeba się domyślać, nad innymi porządnie zastanowić, ale ja nie. Wręcz przeciwnie, uważam to za kolejną zaletę, bo lubię odkrywać kolejne nowe szczególiki. Dzięki temu tekst, z pozoru trudny i wymajający skupienia staje się dla mnie światem, w którym bawię się w małego detektywa. I wreszcie niebanalna postać samej Stokrotki, jak również Mandy, Sally-Anne i Lisy, oczywiście. Powtarzam się.
Natknęłam się na ten tekst już jakiś czas temu na Mirriel, ale przeczytałam wtedy tylko kilka linijek. Nie pamiętam już, dlaczego - albo się spieszyłam, albo coś mnie zniechęciło. A może to dlatego, że wtedy był środek dnia, a ja najlepiej przyswajam takie opowiadania nocą. Mniejsza o to.
W każdym razie dzisiaj postanowiłam zabrać się za niego jeszcze raz, może dlatego, że wcześniej czytałam "Oczywiście" i mi się spodobało.
Nie żałuję.
Dziwna to opowieść, wiesz? Ma duszną, gęstą atmosferę i ciężko się czyta. Ale nie jest to zarzut, bo ja bardzo takie teksty lubię. Lubię, kiedy lektura z jednej strony mnie męczy - przez styl albo przez atmosferę, albo przez to i to - ale z drugiej strony coś nie pozwala mi się od niej oderwać i odpocząć. Może taka ze mnie masochistka.
Stokrotka jest postacią, która pod pewnymi względami przypomina mi mnie. Momentami za bardzo, żeby mi to nie przeszkadzało. Ale to znaczy, że wywołuje emocje, czyli została dobrze skonstruowana.
Poza tym, w mojej sytuacji osobistej jestem podatna na zabieg typu 'bohater wspomina dawne czasy, kiedy wszystko było inaczej'. I tutaj, podczas czytania, czułam ten lekki ucisk w gardle, który oznacza, że mnie wzięło. Nie, nie wzruszyłam się. Ale też opowiadanie chyba nie miało wywołać wzruszenia. Po prostu w pewien sposób na mnie podziałało.
Zimno, którego nie jest w stanie rozproszyć gorąca herbata, cisza, której radio nie zagłusza, a wręcz potęguje, samotność i tylko te stokrotki, które tej zimy wydają się jakoś gorzej rosnąć. No, mocne.
Podobała mi się refleksja o diable. Że musi być przystojny. Coś w tym jest.
Nie wiem, czy momentami opowiadanie nie zahacza trochę o wysokie C, zwłaszcza monolog Mandy. Ale nawet jeśli, to w tym wypadku mi to nie przeszkadza.
Ciekawa jestem pozostałych dwóch tekstów, jednak nie zajrzę teraz na Mirriel. Zaczekam aż wkleisz tutaj. Pośpiech jest niepotrzebny.

Na koniec jeszcze się trochę poczepiam. Przepraszam, muszę.

Odgłos przełykania kolejnych porcji trunku również znikł
Słowo "trunek" jednoznacznie kojarzy mi się z alkoholem. Zapytałam ojca i okazało się, że nie tylko mnie się tak kojarzy. Zamieniłabym na "napój" albo coś w tym rodzaju.


Lisa wytknęła ci wszystko, odsunęłaś tą myśl w najciemniejszy kąt umysłu
Powinno być "tę myśl". Zawsze kiedy rzeczownik jest w bierniku, piszemy "tę".


Zawsze nazywały cię drugim imieniem: Daisy, a Mandy — Stokrotką.
A czy po angielsku "Daisy" i "stokrotka" to nie jedno i to samo słowo?

Tyle. Kończę, czekam na następną miniaturkę i pozdrawiam.

Vil
Trylogii część druga, napisana niemal rok po pierwszej. Na warsztacie Sally-Anne. Powoli zmierzam do końca.

Carpe Diem

Carpe diem, Sally-Anne, chwytaj chwilę, chwytaj dzień.
Ta chwila: Mandy umarła, Daisy odeszła, a Lisa krąży wokół stołu, z pustką malującą się na jasnej twarzy. Rozgląda się dookoła, jakby szukała tematów do rozmowy, którą mogłybyście przeprowadzić, jak przystało na dwie przyjaciółki, zamiast znów się kłócić. Zatrzymuje się przy lodówce i wstrzymujesz oddech, bojąc się tego, co zaraz nastąpi. Pamiętasz, doskonale pamiętasz, co się stało ostatnim razem, gdy się tam zatrzymała, odczytując twoje credo zapisane drobnym pismem na maleńkich karteczkach, przyczepionych do lodówki.
Musisz zapisać to sobie na lodówce, by pamiętać, że jesteś dobrym człowiekiem, Sally-Anne?
Lisa odwraca się, lwia czupryna zatacza półokrąg w powietrzu; zaciskasz dłonie na krześle, boisz się, chociaż od tamtego czasu zdążyłaś sobie przygotować całą mowę obronną.
Nie, Liso, nie muszę. To tylko tak, dla ozdoby. No wiesz, zamiast „wizyta cioci Lotki w piątek”. Żeby było oryginalnej. Ot, tak. To nic nie znaczy.
— Kim była ta cała Lily Water? — pyta Lisa i tracisz kamienną twarz, wytrącona z równowagi, jednocześnie zła i zadowolona, że nie musisz odpowiadać na tamten zarzut, a z drugiej strony nagle przytłoczona świadomością, że już nigdy nań nie odpowiesz, na zawsze pozostanie twoje milczenie i nigdy nie pozbędziesz się zawisłego w powietrzu pytania Lisy.
— Lily Water? — zdziwiona odpowiadasz pytaniem na pytanie. — Po cóż ci ona?
Mandy umarła, Mandy nie ma. Myślisz tylko o tym i nie obchodzi cię żadna durna Lily Water, czy jak jej tam było. Ale świdrujące spojrzenie Lisy przeszywa cię na wylot, jakby przyjaciółka znów zarzucała ci, że zajmujesz się nie tym, co trzeba, jakby Lily Water była czymś istotnym, czymś bardzo ważnym, czego w żadnym wypadku nie można ignorować.
— Kim była Lily Water? — pyta niemal agresywnie i nagle masz dość, nagle nie możesz tego znieść, nagle jesteś wściekła, tak na Lily Water, jak i na cały świat, z Lisą na czele.
Krzyczysz. Nie wiesz, co krzyczysz, ale przynosi ci to ulgę, tak wielką ulgę, że krzyczysz dalej, zarzucając Lisie odpowiedzialność za całe zło tego świata, za śmierć Mandy, za odejście Daisy, za wszystko. Jak przez mgłę widzisz poszarzałą twarz Lisy, ale nie przestajesz, bo krzyk, dławiący ci gardło i rozpierający duszę, dzieje się samoistnie, nie kontrolujesz go, pozwalając jedynie, by wydobywał się z ciebie, by zalał goryczą cały świat, byleby tylko nie było jej więcej w tobie.
Milkniesz, Lisa wychodzi i zostajesz sama ze swoim carpe diem i obrazem jej zmienionej twarzy w pamięci.

*

Siedzisz w swojej kuchni, żółtej i ciepłej, tak pozytywnie, pochylona nad stołem, z twarzą skrytą w dłoniach. Przed tobą leżą listy Mandy, z jej półrocznego dorosłego życia, po Hogwarcie; te wszystkie jego skrawki, które ofiarowała tobie. Próbujesz czytać, ale nie możesz, litery skaczą ci przed oczami, układając się złośliwie w dwa słowa: Lily Water.
Kim była Lily Water?, szepce wiatr za oknem głosem Lisy, a gałęzie, którymi porusza, śmieją się złośliwie.
Kim była Lily Water, Sally-Anne?, słyszysz w głowie głos z przeszłości, głos miękki i dźwięczny jednocześnie, głos, który już nigdy nie wydobędzie się z ust bladej dziewczynki, której osiemnastoletnie ciało odziane w białą sukienkę spoczywa w trumnie, w zimnej ziemi, po której jeszcze niedawno niosły ją drobne stópki.
— Kim była Lily Water? — pytasz samą siebie urwanym szeptem, bo suche gardło i jakby zdrętwiałe wargi nie pozwalają ci na nic więcej. I znów widzisz złotowłosą zjawę, postrach z dzieciństwa, który ponownie wrócił, gdy jego imię zostało wypowiedziane. Lily Water.
Zamykasz oczy, pamiętając. Wiesz.

*

Czarnowłosa dziewczyna kołysała się na zmontowanej niedawno przez Terry’ego Botta huśtawce, zawieszonej na gałęzi jednego z pojedynczych drzew rozsianych w bliższej lub dalszej odległości od zamku. Sally-Anne wpatrywała się w przyjaciółkę, siedząc na kocu rozłożonym w takim miejscu, by nogi dziewczyny nie uderzyły w nią, a jednocześnie wystarczająco blisko, by mogły swobodnie rozmawiać. Były tutaj tylko we dwie, ona i Mandy, jako że Lisa odmówiła wyjścia na błonia z powodu ciężkiego egzaminu z numerologii, który miała jutro, a Daisy znów gdzieś wsiąkła.
— Kim była Lily Water? — zapytała nagle Mandy, przechylając śmiesznie głowę i patrząc na koleżankę spod wpółprzymkniętych powiek.
Zarówno Mandy jak i Daisy pochodziły z mugolskich rodzin, a że rodzina Lisy, choć magiczna, nie należała z kolei do zbyt tradycyjnych, toteż obowiązek opowiadania o wszystkich rzeczach, które dla wychowanego wśród czarodziei dziecka były oczywiste, spadał na Sally-Anne. Było to o tyle zaskakujące, że jej rodzice również byli mugolami, ale za to zamieszkującymi w sąsiedztwie kilku magicznych rodzin, skąd też od najmłodszych lat miała kontakt z magią. Poza tym nikt nie opowiadał historii tak jak Sally-Anne, o czym Mandy najlepiej wiedziała. Teraz jednak dziewczyna najwyraźniej grała na zwłokę.
— Lily Water? — zapytała, odgarniając z czoła kosmyk brązowych włosów, który wymknął się z frotki przytrzymującej na czubku głowy puszysty koński ogon.
— Tak. Kim ona była? Kim była Lily Water, Sally-Anne?
Dziewczyna uśmiechnęła się blado, jakby się do tego zmusiła, a jednocześnie było jej wstyd, że nie potrafi się uśmiechnąć tak po prostu.
— Lily Water była moim najstraszniejszym koszmarem, kiedy byłam mała — odpowiedziała w końcu. Mandy zatrzymała huśtawkę i, nadal z niej nie schodząc, spojrzała na nią z powagą, chociaż kąciki ust drgały jej lekko.
— Koszmarem?
— Tak — powiedziała Sally-Anne, parskając krótko. — Nie pamiętam już za dobrze tej historii, ale Lily Water była bohaterką jakiejś historii miłosnej, nieszczęśliwej, rzecz jasna. Chodziło o jakieś kłopoty z rodziną, ona i jej ukochany nie mogli być razem, bo ona pochodziła z rodziny czarodziejów, a ten chłopak z mugolskiej i jej rodzice się sprzeciwili. Więc zabili się. Czy ona się zabiła. A może najpierw on się zabił, a potem ona, z rozpaczy. Nie pamiętam już, ale tylko ona mnie przerażała.
— No co ty, bałaś się nieszczęśliwie zakochanej dziewczyny? — zapytała Mandy z przekorą.
— Nie chodziło o to, że była nieszczęśliwie zakochana czy coś. Po prostu... Lily została nazwana Water nie dlatego, że to jej nazwisko, ale dlatego, że utonęła, rzuciła się do morza czy coś, w każdym bądź razie była topielicą. I jak ktoś mi opowiadał tę historię pierwszy raz, chyba mama jakiejś koleżanki, to wyczarowała nam widmo tej całej Lily Water, z długimi, żółtymi włosami pełnymi glonów, siną twarzą, wytrzeszczonymi oczami i z takim wyrazem twarzy, jakby chciała dosięgnąć mnie rękami i udusić... Brr! W każdym bądź razie była straszna i kiedy byłam mała, nic mnie tak nie przerażało jak ona.
Mandy uśmiechnęła się przymilnie, stając na trawniku.
— Sally-Anne? Opowiesz mi coś jeszcze?
Bo nikt nie opowiadał historii tak jak ona. Mandy była artystką, to Mandy widziała wszędzie poezję, malowała i tak dziwacznie nazywała wszystko po swojemu, ale to Sally-Anne była najlepsza w wymyślaniu. Nikt nie opowiadał historii tak jak Sally-Anne.

Ale kilka dni później, tamtego dnia, historię opowiedziała nie Sally-Anne, a Mandy, właśnie mała Mandy, która wolała nazywać niż przekazywać, która wolała śnić w samotności — wtedy ona opowiedziała historię, historię, której bohaterką była Sally-Anne — bo choć nikt tego głośno nie powiedział, choć wszyscy zdawali się wziąć do siebie, jasnym było, że mowa o niej, tylko o niej.
— Dzisiejsze słońce jest skąpane we krwi wszystkich tych, którzy umarli z Jego ręki lub polecenia — powiedziała wtedy Mandy, a potem wstała i powtórzyła te same słowa. — Dzisiejsze słońce jest skąpane we krwi wszystkich tych, którzy umarli z Jego ręki lub polecenia. Oraz krwi tych, którzy dopiero umrą. Dzisiejsze słońce odchodzi, zabierając ze sobą umarłe dusze. To dobrze i źle. Dla tych, którzy już umarli, to dobrze. Ale tym, których ciała jeszcze żyją, nie mogło się przydarzyć nic gorszego. Bo teraz ich dusze odejdą ze słońcem, a oni zostaną sami, bez duszy i bez serca, dopóki nie umrą.
Wyglądała wspaniale, na tle wielkiego, czerwonego słońca, odchodzącego gdzieś tam, daleko. Lisa i Daisy również spojrzały na dziewczynę, ale żadna nie wykonała ruchu w jej stronę. Sally-Anne zawahała się. Mandy wyglądała na chorą, jakby miała wysoką gorączkę; jej ciemne oczy świeciły niezdrowo. Już miała się podnieść i zaproponować zaprowadzenie koleżanki do Skrzydła Szpitalnego, kiedy Mandy przemówiła ponownie, ciepłym szeptem, który sprawił, że zadrżała. Przedstawienie trwało.
— Wszystkie umrzemy... Ty też umrzesz, chociaż nie chcesz, chociaż udajesz, że to nie będzie miało miejsca, bo przecież ty tak bardzo umiesz żyć. Korzystać z życia, cieszyć się każdą chwilą i tylko chwilą... Sądzisz, że jesteś nieśmiertelna, że zawsze będziesz mogła tak trwać, niczego nie żałując i o nic się nie martwiąc, nad niczym się nie zastanawiając? A więc mylisz się. Ten, kto nie umie docenić przeszłości ani zadbać o przyszłość, nie zasługuje na teraźniejszość i sama się kiedyś o tym przekonasz, kiedy będzie już za późno, abyś mogła skorzystać ze zrozumienia. Nie zasługujesz na życie i kiedyś ci je zabiorą... a może nawet to już się stało, a ty nadal o tym nie wiesz, zapatrzona w tę chwilę, której przecież wcale nie ma. Bo ta chwila, twoje życie, już minęła, a ty, nie umiejąc spojrzeć w przeszłość, nie potrafisz jej schwycić. Już cię nie ma.
Mandy zachwiała się i upadła. Lisa zerwała się z koca, Daisy zbladła przeraźliwie, Sally-Anne przełknęła głośno ślinę, zwilżając językiem suche wargi. Gdzieś w głowie usłyszała cichy szept, niechciany głos. Widzisz? Twoja dusza podążyła za słońcem. Ta chwila minęła, już cię nie ma, Sally-Anne.
Wszystkie trzy podbiegły do Mandy i przyklękły przy niej.
— Wszystko... wszystko w porządku? — zapytała Lisa, zanim zasypała czarnowłosą gradem pytań o usłyszane wcześniej słowa. Sally-Anne nie pytała o nic, sądziła, że wie.

A pół roku później, kiedy Mandy umarła, a Lisa wyszła z jej mieszkania, już rozumiała, że ta historia kończy się dopiero tutaj. Ale wciąż nie miała początku, koniec — śmierć Mandy — ciągle był tajemnicą. Zagadką, którą należało rozwiązać. Sally-Anne pamiętała słowa Mandy i znała ją samą; wiedziała, że ganiąc ją za cieszenie się chwilą, sama przesadnie zajmowała się przeszłością, nawet tą, którą jej nie dotyczyła. Wiedziała, gdzie szukać rozwiązania.
Sally-Anne, pochylona nad stertą listów rozrzuconych na stole, podniosła głowę. Miała punkt zaczepienia.

*

Siedzisz przy stole, dokładnie tak, jak kilka miesięcy temu, po śmierci Mandy. Ale przed tobą nie leżą porozrzucane listy, tylko jeden, inny niż tamte.
Za oknem czerwiec, ale ty o tym nie wiesz, spędzając całe dnie w domu. Mandy nazywała ten miesiąc barwami lata, ale tego z kolei nie pamiętasz — to przeszłość, więc nie wiesz. List, który spoczywa przed tobą, również jest pełen przeszłości; tak jej w nim wiele, że ani przez chwilę nie wątpisz, że to ten napisany przez Mandy, ten, którego szukałaś tak długo. Odkrycie stanowi natomiast adresat listu: matka Mandy, która zmarła dawno, dawno temu, podczas gdy list nie może mieć więcej niż rok. Ale to takie typowe dla Mandy, myślisz, pisać do nieżyjącej matki. Ty byś nigdy tego nie zrobiła, dla ciebie ci, którzy odeszli, powinni móc spoczywać w spokoju. I spoczywają, Mandy również, chociaż ty nie możesz odpocząć bez niej.
List jest urwany i nie ma w nim niczego istotnego, niczego, co mogłoby świadczyć o jego cenie. Trochę zarzutów, złości — na ojca, który nie kochał matki i na matkę, która kochała go za bardzo, pozwalając na brak wzajemności. Trochę żalu skrzywdzonego dziecka, wyrzutów za kłamstwa, mające na celu imitowanie prawdziwie rodzinnego życia. Dostałaś go dzisiaj popołudniu i zdążyłaś przeczytać kilkakrotnie, ale nadal w nim nic nie ma: jedynie obraz ojca Mandy, z kobietą, która powinna być jej matką, a która nią nie była. Ale to również nic nie mówi, Mandy sama malowała, nic dziwnego, że zwróciła nań uwagę.
Nie zastanawiasz się, czy powinnaś go czytać. Nie zastanawiasz się, dlaczego dotarł do ciebie akurat dzisiaj, chociaż nie mogłaś go znaleźć przez ostatnie kilka miesięcy. Nie zastanawiasz się, co to znaczy. Czytasz. Do czasu, gdy litery zaczynają skakać przed oczami i znów widzisz te dwa słowa: Lily Water.
— Kim była Lily Water, Sally-Anne? — Słyszysz cichy szept i patrzysz przed siebie. Znowu ją widzisz, długowłosą zjawę, dzisiaj wyższą i jeszcze bardziej przerażającą, niż zwykle, z brzydkim uśmiechem na sinej twarzy. Prychasz i znów wracasz do listu.
— A kim jest Sally-Anne Perks, Sally-Anne? — Znów słyszysz, tym razem przy uchu i już wiesz, że coś jest nie w porządku, coś jest inaczej, bo czujesz czyjś oddech na karku. — Kim była Sally-Anne Perks, Sally-Anne?
Sine, ale mocne, niemal męskie ręce zaciskają się na twojej szyi. Zrywasz się z krzykiem, wzrokiem szukając różdżki, ale jest za późno, zjawa już ją ma i rzuca zaklęcie, a ty nieruchomiejesz i upadasz na podłogę, niezdolna do jakiegokolwiek ruchu, ale wciąż świadoma wszystkiego.
Postać sunie w twoim kierunku z wyciągniętymi rękami, pochyla się nad tobą i opatula dłońmi twoją szyję, tak delikatnie, że twoje przerażenie nie mieści się już w tobie, rozrywa cię, ale nie możesz z siebie wydobyć najmniejszego dźwięku.
A więc carpe diem, Sally-Anne, bo żaden dzień się nie powtórzy, a cierpienie oczyszcza.
A więc chwytaj chwilę, bo kolejnej nie będzie.

*

Cichy gwar czerwcowego popołudnia na podmiejskiej uliczce przerwał głośny, kobiecy krzyk.

Lublin, sierpień 2007r.


Sama byłam bardzo ciekawa, kim jest Lily Water. Spodobało mi się, że nie okazała się kimś strasznie ważnym/interesującym/potężnym/tajemniczym, tylko po prostu zwykłą topielicą, która zabiła się z powodu nieszczęśliwej miłości. Często takie właśnie dość banalne i proste historie z czasem obrastają legendą i są potem opowiadane na spotkaniach, żeby zabawić lub przestraszyć towarzystwo. Choć przyznaję, że czytając końcówkę nie mogłam pozbyć się sprzed oczu japońskich dziewczynek z The Ring i Dark Water. Mimo że, w przeciwieństwie do nich, Lily miała jasne włosy. Ale to już wyłącznie wina mojej skrzywionej psychiki.
Monolog Mandy jest inny niż w pierwszej części. To też mi się podobało. Bo ludzie nierzadko tę samą chwilę zapamiętują inaczej, w zależności od tego, kim są, jacy są i co przeżyli. Zarówno Daisy, jak i Sally-Anne usłyszały nie tyle to, co chciały usłyszeć - bo nie wyobrażam sobie, żeby ktoś chciał usłyszeć takie słowa - ale to, co uważały, że powinny usłyszeć. Mandy jest tutaj niejako ich... sumieniem? Wewnętrznym głosem? Rozsądkiem?
Muszę pochwalić jeszcze dwa fragmenty:

Musisz zapisać to sobie na lodówce, by pamiętać, że jesteś dobrym człowiekiem, Sally-Anne?
Dobre. Chociaż czysto subiektywnie wolałabym, żeby odpowiedź Sally-Anne kończyła się na "Żeby było oryginalnej.", bez "Ot, tak. To nic nie znaczy.". Ale to tylko moim zdaniem.
I drugi fragment:

Ty byś nigdy tego nie zrobiła, dla ciebie ci, którzy odeszli, powinni móc spoczywać w spokoju. I spoczywają, Mandy również, chociaż ty nie możesz odpocząć bez niej.
Za dobrze wiem, jak to jest. Pewnie dlatego mi się tak spodobało.
Na zakończenie troszeczkę czepialstwa, ale dziś chyba mniej niż przy pierwszej części.

Nie, Liso, nie muszą.
Chyba powinno być "muszę". Literówka.

osiemnastoletnie ciało odziane w białą sukienkę spoczywa w trumnie, w zimnej ziemi, po której jeszcze niedawno niosły ją drobne stópki.
To zgrzyt bardzo subiektywny, ale nie podoba mi się zdrobnienie "stópki" w kontekście osiemnastolatki. Nawet, jeśli Mandy miała drobne stopy, to jednak naprawdę wolałabym stopy. Takie zdrobnienia według mnie pasują do opisywania kilkulatek.

Sally-Anne nie jest tak podobna do mnie jak Daisy, więc tę część traktuję nieco mniej osobiście, ale i tak czytałam z przyjemnością. I czekam na ostatnią historię.

Vil
Barwy lata

Louisa odeszła.
Świadczy o tym szklany piesek z purpurowymi oczami, który zniknął z półki przed lustrem, jak wiele innych rzeczy z różnych półek, szuflad i szafek. Brakuje też wesołych dzwoneczków z klosza żyrandola, lampki z ciemnozielonym abażurem w czarne, kwieciste wzory, małego zwierciadełka z wodną taflą, koszyka z szyszkami i tych wszystkich drobiazgów, które nie należały do niej, ale były stale obecne w jej życiu. A chociaż w powietrzu wciąż unosi się ten zapach, wieczny zapach barw lata, Mandy wie, że złotowłosej Louisy już nie ma. Nawet jeśli właśnie siedzi w puszystym fotelu, popijając herbatę z bordowego kubka.
Mandy bezszelestnie przechodzi do pokoju obok. Jest świadoma uważnego spojrzenia Louisy, które podąża za nią, ale nie zatrzymuje się. Wie, że jeszcze nie pora.
W pokoju stoi biurko, na nim lampka, rzucająca jaskrawe światło na blat i arkusz z papeterii, ułożony równiutko, tak jak go zostawiła przed wyjściem. Podchodząc, Mandy widzi to dobrze, a kiedy stoi już przed wielkim obrazem, na który uparcie nie patrzy, schylając głowę, może dokładnie dostrzec bordowe obramowanie papeterii i tylko nieco ciemniejszy odcień atramentu; on i pióro spoczywają w stanie nienaruszonym obok kartki, czekając, aż Mandy się zdecyduje. A czarnowłosa dziewczyna, wiedząc o tym, stoi zapatrzona w dal, której tutaj nie ma. Jej wzrok przypadkowo trafia na niewielką fotografię w prostej ramce, również spoczywającą na biurku, a potem mimowolnie kieruje się na obraz. I zdjęcie i obraz, przedstawiają kobietę o ciemnorudych włosach w białej sukience w groszki, zdjęcie tylko ją, obraz — także łąkę wokół. Na obydwu kobieta wygląda podobnie, ale Mandy wie, że tak naprawdę to dwie różne kobiety. I tylko jedna z nich jest jej matką.
Nagle drga, w ułamku sekundy decydując się. Odsuwa krzesło, siada, łapie pióro i, umoczywszy je w kałamarzu, przybliża do pergaminu.

Droga Mamo... patrzysz na mnie tak smutno z tej fotografii, którą ustawiłam na biurku. Masz na sobie sukienkę w bordowe groszki, tę z dwoma bufkami, sięgającą za kolana. Tata mówił, że w niej właśnie zobaczył Cię po raz pierwszy, na łące, ze słonecznikami w dłoniach, ubraną w czerwiec, w barwy lata.
Kłamał, uszyłaś tę sukienkę dużo później, kiedy zobaczyłaś jego obraz. W tej sukience, na łące pozowała mu jakaś inna kobieta.
Kiedy tuliłaś mnie do snu, zawsze powtarzałaś „mamusia i tatuś kochają cię”. Tak, kochaliście mnie oboje. Ale nie kochaliście siebie nawzajem, a przynajmniej nie on. Bo Ty kochałaś tatę, kochałaś go od początku do końca, dbając, by był szczęśliwy i nie narzucając mu swojego szczęścia. Ale on nie kochał Ciebie. Kochał tamtą kobietę z obrazu, kochał tę, którą malował, tę, która była przed Tobą. Może czasami odnajdywał ją w Tobie, może Ty starałaś się być nią... ale przecież nie o to chodziło. Powinien kochać Ciebie, Ciebie prawdziwą, a nie cień tamtej. Ale nie kochał. Dlaczego więc byłaś z nim, dlaczego godziłaś się na to? Był wspaniałym człowiekiem, wspaniałym malarzem, ale czy to wystarczający powód, by trwać przy nim przez całe życie, kochać go tak mocno jak Ty kochałaś? Przecież mogłaś poznać kogoś innego, wyjść za kogoś, kto kochałby Cię tak, jak na to zasługiwałaś. Mogłaś mieć inną rodzinę, inne dzieci, inne życie... mogłaś być kochana. Dlaczego więc..? Dlaczego wolałaś kochać niż być kochaną? Dlaczego wolałaś się poświęcić dla czegoś, czego nie mogło być? Mogłaś przecież mieć tak wiele... mogłaś nadal żyć.
Nie rozumiem Cię, mamo.

Odkłada pióro z gwałtownością, jakiej nikt by się nie spodziewał po tak drobnej i nieco flegmatycznej osobie. Przez chwilę siedzi w absolutnej ciszy, a mimo to nie słyszy kroków Louisy i wyczuwa jej obecność dopiero, kiedy słyszy jej szept, cichy i delikatny jak muśnięcie słońca. Kiedyś nazywała ten szept promykiem, ale teraz to „kiedyś” wydaje się bardzo odległe.
— Skończyłaś? — pyta Louisa. Mandy nigdy nie mówiła jej, co pisze, ale Louisa i tak wie, zawsze wie. Zna też odpowiedź na swoje pytanie, ale skoro pyta, widocznie chce usłyszeć to od niej. A skoro tak, Mandy mówi:
— Nie. Ale na tym polega ten koniec. Nie ma jawnego zakończenia. Choć tak długo to trwało — dodaje jeszcze, ale sama nie wie, czy w myślach, czy na głos i czy to aby na pewno ona. Ponownie podnosi wzrok na dzieło Marka Brocklehursta, średnio uznanego mugolskiego artysty, który przy okazji był jej ojcem. Louisa również obserwuje obraz, obrysowując palcami sylwetkę kobiety, jak zawsze.
— Jutro opowiem ci o nim i o jego Lily Water — obiecuje, a Mandy w myślach maluje jej głos na płótnie: szaroszarą mgłę, przykrywającą bordowe chmury.
— Jego Lily Water? — pyta zdumiona. Nigdy wcześniej nie słyszała nazwiska tej kobiety, nie wiedziała, że Louisa je zna. A potem przypomina sobie, skąd zna jego brzmienie i pojmuje, że to będzie tylko kolejna opowieść. — Lily Water to koszmar Sally-Anne, to ta topielica, prawda? Pamiętam, opowiadała mi o tym.
— To stara historia, wiele osób ją zna. I wiele osób ma swoją Lily Water.
— Mój tata też?
— Jutro, Mandy. — Miękkość nabiera ostrych kształtów, kiedy w ton Louisy wkrada się zdecydowanie. Ale nie znika całkowicie, nadal istnieje, kiedy ta dodaje: — Pamiętasz Sally-Anne, pamiętasz jej historię. A pamiętasz, co było później?
Mandy nie protestuje. Dłonie Louisy sięgają po szczotkę, którą rozczesuje jej ciemne włosy.
— Barwy lata — odpowiada pewnie, czując za plecami uśmiech.
— Tak. Przypomnij sobie.
Posłusznie zamyka oczy.

*

Dawno, dawno temu był sobie Hogwart i one cztery: Stokrotka, Lisa, Sally-Anne i ona, Mandy. Były sobie lata nauki i miesiące spędzone razem, czy to na błoniach, czy w pokoju wspólnym, bibliotece lub Wielkiej Sali. Był sobie ich mały krukoński świat, a w nim one i wszystko, co ich dotyczyło i o czym wszystkie wiedziały. Były ciche dni Stokrotki, w które chowała się z dala od ludzi. Były zbierane przez Lisę drobiazgi, które przetrzymywała w kątach dormitorium, a w przerwy świąteczne i wakacje hurtowo wywoziła do domu, dla młodszych braci. Były historie Sally-Anne i jej śmieszna zasadniczość. I były obrazy Mandy oraz jej słowa, którymi nazywała na nowo to, co już kiedyś nazwano, ale nie tak, jakby sobie tego życzyła.
Ale kiedy nadszedł siódmy rok ich nauki, pojawiło się coś jeszcze, coś Mandy, czym ona nie chciała się już dzielić. Złotowłosa Louisa pachnąca czerwcem, która wkroczyła w jej życie cicho i z sennym uśmiechem, opowiadając historie jeszcze piękniejsze niż Sally-Anne. Takie, o których zwykła panna Perks mogła tylko śnić.
Nikt nie wiedział o tym, że Mandy ma Louisę. Louisa pojawiała się i znikała, kiedy chciała, tak, że nikt jej nie widział przy Mandy. Ale ona była. W pewien sposób nigdy się nie rozstawały, bo Louisa potrafiła rozmawiać z nią nawet w myślach, kiedy były daleko od siebie.
Był też jeden dzień, jeden z ostatnich. W czerwcu, miesiącu, który kiedyś nazywała barwami lata, ale potem przestała, na wzór Louisy nazywając nimi tylko ten jeden dzień. Tego dnia ona, Sally-Anne, Lisa i Stokrotka siedziały na kocu na błoniach, a Louisa kryła się pod pobliskim drzewem, od czasu do czasu wysyłając jej uśmiechy, których nie mogła widzieć, ale za to doskonale czuła.
Spójrz na słońce, Mandy, usłyszała w głowie cichy głos Louisy. Posłusznie zadarła głowę, patrząc w pomarańczową kulę. Widzisz? Dzisiejsze słońce jest skąpane we krwi wszystkich tych, którzy umarli z Jego ręki lub polecenia.
— Dzisiejsze słońce jest skąpane we krwi tych, którzy umarli z Jego ręki lub polecenia — powtórzyła, a potem, natchniona tą myślą, jeszcze raz, wstając: — Dzisiejsze słońce jest skąpane we krwi wszystkich tych, którzy umarli z Jego ręki lub polecenia. Oraz krwi tych, którzy dopiero umrą. Dzisiejsze słońce odchodzi, zabierając ze sobą umarłe dusze. To dobrze i źle. Dla tych, którzy już umarli, to dobrze. Ale tym, których ciała jeszcze żyją, nie mogło się przydarzyć nic gorszego. Bo teraz ich dusze odejdą ze słońcem, a oni zostaną sami, bez duszy i bez serca, dopóki nie umrą.
Tak, Mandy. Za słońcem idą dusze tych, którzy umarli lub umrą, bo dla Czasu nie stanowi to żadnej różnicy. On prędzej czy później zabije każdego, więc dusze może oddać słońcu już teraz. Bo słońce nie jest Czasem, nie jest ciągle; takie jak ono pojawia się raz na bardzo, bardzo długo i do jego kaprysu musi się dostosować nawet Czas: oddając te dusze, których właścicieli nie zdążył jeszcze zabrać. A wiesz, kto idzie w tym pochodzie cieni?
— Ty i ja. Nieważne są nasze dni, On nam zabiera nasz czas. Sądzimy, że jeszcze go mamy, że jeszcze ze wszystkim zdążymy, ale tak naprawdę to już koniec. W każdej chwili koniec. Jesteśmy i nie ma nas. Dla Czasu to bez różnicy.
Nie ma nas.
Głos Louisy zniknął i nagle w jej świecie pojawiła się zatroskana twarz Lisy, pochylona nad nią. Upadła?
— Mandy... Mandy, wszystko w porządku? Co się stało, do kogo mówiłaś? Do kogo skierowane były te słowa o czasie, powiedz!
Louisy nie było już między drzewami. Kręcąc głową, skłamała.
— Nie wiem... nie wiem.

*

— A gdybym ci powiedziała, że to był najważniejszy dzień w twoim życiu? Że przez cały czas żyłaś tylko dla tego jednego dnia? — Słyszy znów głos Louisy obok, powracając do rzeczywistości. Złotowłosa podaje jej kubek z herbatą. Mandy pije i kiwa głową, uśmiechając się sennie. Ma nadzieję, że ten uśmiech choć trochę przypomina uśmiech Louisy, który tak lubi.
— Tak. To ten dzień, w którym nasze dusze podążyły za słońcem.
— Nie ma nas — mówi Louisa. Jej głos też pachnie barwami lata. Nawet nie samym czerwcem, ale tym właśnie jednym dniem. Treść słów jest już dobrze znana Mandy, ale tym razem rozbrzmiewa innym znaczeniem i w myśli Mandy wkrada się okropne podejrzenie, mające związek z brakiem pieska o rubinowych oczach. Ale zanim zdąży je wypowiedzieć, Louisa dotyka delikatnie jej policzka.
— Jesteś śpiąca, połóż się już. Jutro opowiem ci o Lily Water.
— Na pewno? — pyta, ale znów posłusznie wstaje i przechodzi do sypialni, przebiera się szybko w piżamę i kładzie do łóżka.
— Tak — odpowiada Louisa, opatulając ją kołdrą. — Dobranoc.
Mandy zamyka oczy, czując dotyk ust na czole i miłe ciepło rozchodzące się po całym ciele. Przez grubą kurtynę senności słyszy jeszcze szept Louisy, dwusłowną kołysankę, a potem ostre, zielone światło, przedzierające się przez zaciśnięte powieki.
Wszelkie dźwięki i zapachy znikają ze świata Mandy.

Lublin, grudzień 2007r.
Merlinie, tyle czasu nie miałam nawet chwili, żeby porządnie skomentować. Ale pora nadrobić.
Barwy lata to chyba część najbardziej przesycona kolorami (zwłaszcza bordowym), dźwiękami, zapachami i fakturami. Może trochę jak jeden z obrazów ojca Mandy? Podobają mi się te opisy, które można chłonąć wszystkimi zmysłami. A jednocześnie ostatnia opowieść jest - przynajmniej dla mnie - najtrudniejsza do zinterpretowania.
Sama postać Mandy jest ciekawa. Każda z dziewczyn miała swoje dziwactwa, wady i zalety, ale ona przypomina... nie wiem... elfa (oczywiście nie takiego jak Rowlingowe małe świecidełka na choinkę), istotę trochę nie z tego świata, oderwaną od życia. I pogrążała się w tym swoim własnym świecie, zwłaszcza odkąd Louisa pojawiła się w jej głowie i duszy. Jest troszkę egzaltowana, ma skłonność do patosu, o czym mi zresztą kiedyś pisałaś, i to wszystko do niej pasuje.
Co do Lily Water, to wyszło Ci to jeszcze ciekawiej, niż myślałam po drugiej części. Wiele osób ma swoją Lily... Louisa była nią dla Mandy?
Dalej spodobał mi się ten kawałek: Dawno, dawno temu był sobie Hogwart i one cztery: Stokrotka, Lisa, Sally-Anne i ona, Mandy. I tak dalej - cały ten akapit. Zaczyna się jak bajka, a kończy jak jedna z baśni braci Grimm, ale taka prawdziwa, jeszcze zanim dorwał się do niej Disney i przerobił na naiwną bajeczkę.
Bez I żyli długo i szczęśliwie. Ta "dwusłowna kołysanka" to świetne zakończenie.
Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia, czy zinterpretowałam tę całą historię tak, jak Ty sobie życzyłaś, żeby czytelnicy ją interpretowali. Bardzo możliwe, że ma zupełnie inny sens i dostrzegają to wszyscy poza mną, ale ja mam skłonność do komplikowania wszystkiego wokół.
Czekam na epilog. Mam nadzieję, że skoro opowiadanie nie znalazło się jeszcze w dziale zakończonych, to jednak zdecydowałaś się go opublikować.
Czepialstwa technicznego dziś trochę więcej niż zazwyczaj, więc wysyłam PM-ką.

Pozdrawiam.
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • fisis2.htw.pl


  •  

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

       
     
      [Z] Lily Water
    Union Chocolate.