ďťż

Jedna z moich miniaturek. Rzecz o pewnej Krukonce. Pisana na długo przed wydaniem VII tomu.
Za korektę dziękuję Skye.

Walc angielski

Stawiając lekko, w zamyśleniu, palce -
Tańczymy chwiejnie, ze smutkiem, powoli...

Hogwart jest piękny nocą. W dzień, owszem, może się podobać, nawet zachwycać, ale naprawdę uwodzi dopiero kiedy zamykają się drzwi dormitoriów, gasną świece, cichną rozmowy. Do tego zadziwiającego wniosku doszłam dość dawno temu; już nawet nie jestem pewna ile czasu upłynęło, od kiedy zdałam sobie z tego sprawę.
Uczniowie nie mogą tego doświadczyć. Nawet ci, którzy zamiast spać buszują po korytarzach, przemykając pod ścianami i kryjąc się przed Filchem.
W Hogwarcie młodzi ludzie uczą się magii, zawierają przyjaźnie – te na kilka lat i te na resztę życia - i przeżywają pierwsze miłości. Wiem, że wielu z nich kocha ten zamek. Część z nich tak bardzo, że wracają tu, aby uczyć innych młodych ludzi.
Ale żeby pokochać to miejsce naprawdę, bezwarunkowo, całym sobą, trzeba mieszkać tu o wiele dłużej niż siedem lat.

I całe życie jest angielskim walcem,
Pełnym burz, wiatrów, cichej melancholii.

***

Pamiętam mój pierwszy dzień tutaj. Piękna Wielka Sala. Tysiące świec. Zaciekawione twarze starszych uczniów, obserwujące nas uważnie, ale i życzliwie. Tiara Przydziału, wtedy już podniszczona, ale nie tak bardzo jak teraz. Jej słowa: „Jesteś bardzo mądrą i pracowitą młodą damą. Wróżę ci wspaniałą przyszłość, a Ravenclaw pomoże ci rozwinąć twoje talenty... Powodzenia.”
Byłam zadowolona z przydziału. Usiadłam przy stole wśród starszych kolegów.
I wtedy rozpętała się burza. Zawsze kochałam burzę. Demonstracja sił przyrody. Zacinający deszcz, przyjemnie chłodzący skórę, wiatr targający włosy, specyficzny zapach ozonu, kiedy burza się kończyła.
Zadarłam głowę, spoglądając do góry. Sklepienie pokryło się ciężkimi, stalowoszarymi chmurami, na tle których od czasu do czasu rysował się srebrzysty zygzak błyskawicy. Zachwyciło mnie to tak bardzo, że nie zwróciłam większej uwagi na wykwintne jedzenie pojawiające się znikąd na stole.
Bardzo żałowałam, że dyrektor zakończył swoje przemówienie i musieliśmy udać się za prefektami do naszego pokoju wspólnego za rycerską zbroją. Gdyby nie to, mogłabym siedzieć całą noc i patrzeć na zaczarowany sufit.
Kiedy leżałam już w łóżku, pod moimi zamkniętymi powiekami wciąż szalał potężny i wspaniały żywioł.

Naszą opiekunką była nauczycielka transmutacji, bardzo sroga z wyglądu, co jednak później okazało się mylące. Nie pamiętam, abym kiedykolwiek wcześniej czy potem spotkała łagodniejszą osobę.

Bardziej jednak polubiłam ducha Ravenclawu - młodego kapłana druidów, który zginął z rąk Rzymian w jednej z bitew targających niegdyś naszym krajem. Wyznawcy Przyrody nie mieli wtedy łatwego życia.
Imponował mi swoją wiedzą i mądrością. Potrafił tak pięknie opowiadać o drzewach i ich niezwykłych właściwościach, o mocy żywiołów. Pomógł mi zrozumieć Naturę. Bardzo się do niego przywiązałam. Mogę nawet powiedzieć, że był moim najlepszym przyjacielem. I nadal nim jest, chociaż nie widzieliśmy się od tak dawna. Mogłoby się wydawać, że od wieków.

Nie przejrzysz wzrokiem, ani nie wywróżysz,
Jak będzie dalej, co nas potem spotka

Lata mijały tutaj bardzo szybko. Rodzice mówili mi, że tak będzie, ale wydawało się to niemożliwe. Siedem lat było dla mnie wręcz niewyobrażalnym przedziałem czasu. Jednak matka i ojciec mieli rację. Rzucona w wir nauki i wypraw do Hogsmeade, nie zauważałam tykania zegara i ani się obejrzałam, a rok szkolny dobiegał końca.
Wakacje w domu były oczywiście przyjemne, ale tęskniłam wtedy do mojego niematerialnego przyjaciela.

Któregoś ranka obudziłam się i ze zdumieniem uświadomiłam sobie, że zostały mi tylko dwa dni do końca siódmej klasy. Strasznie się wtedy rozpłakałam i koleżanki długo nie mogły mnie uspokoić. Może zresztą wcale nie chciały, bo dzięki mnie same mogły płakać i nie czuły się z tego powodu głupio.

Naprawdę nie chciałam stąd odchodzić. Przerażała mnie perspektywa dorosłego życia. I tego, że w razie potrzeby nie będę mogła zwrócić się o radę do Williama. Podczas pożegnania uśmiechał się lekko i cały czas powtarzał, że we mnie wierzy.
Jak zwykle dodał mi odwagi. Wracając do domu czułam wypełniającą mnie siłę, jakby William wciąż był przy mnie.

Przez wszystkie następne lata, które spędziłam poza Hogwartem, w chwilach zwątpienia przypominałam sobie jego słowa, zaciskałam zęby i szłam dalej. Żeby nie sprawić mu zawodu.

Moje dalsze życie nie było lekkie i usłane różami. Ojciec zmarł wkrótce po tym jak wróciłam do domu. Matka, zawsze taka silna kobieta, która była oparciem dla całej rodziny, załamała się. Przez jedną noc, zaraz po śmierci papy, przybyło jej co najmniej dziesięć lat. Stopniowo zaczęła tracić wzrok i słuch, stała się niedołężna.
Role się odwróciły. To ja musiałam się nią zaopiekować. Starałam się robić to jak najlepiej.
Nie miałam czasu na mężczyzn. O moje względy ubiegało się wprawdzie kilku adoratorów, ale w końcu odeszli, zniechęceni moim chłodem. Nie to, że nie chciałam wyjść za mąż. Ja po prostu nie miałam na to czasu. I tu pojawiał się kolejny problem, ponieważ za mojej młodości samotna kobieta... nie budziła zbyt dużego szacunku. Musiałam więc znosić krzywe spojrzenia i znaczące uśmiechy, ilekroć poszłam na targ czy na spacer. Czasem mi to przeszkadzało, sprawiało przykrość, a czasem... byłam zbyt zmęczona opieką nad matką, żeby przejmować się czymkolwiek.

Dokąd zawiedzie droga tej podróży,
Co jeszcze dzisiaj wydaje się słodka.

Takie zawieszenie trwało prawie dziewięć lat. W końcu matka postanowiła, że najwyższy czas dołączyć do męża i zostawiła mnie samą.
Z jednej strony byłam załamana, bo ją naprawdę kochałam. Ale z drugiej... czułam ulgę. Że już nie będę musiała warzyć dla niej eliksirów nasennych. Nie będę musiała zastanawiać się co zrobić na wieczerzę, żeby jej smakowało. Nie będę musiała prowadzić jej za rękę, kiedy zapragnie wyjść z salonu. Nie będę musiała czytać jej na głos Biblii.

Kim trzeba być, aby czuć ulgę po śmierci najbliższej osoby? Nie wiedziałam tego wtedy i teraz też nie wiem. Chyba nawet nie chcę się nad tym zastanawiać.

Na pogrzebie okazało się, że dotąd wcale siebie nie znałam. Stojąc nad trumną matki myślałam tylko o tym, że teraz moje życie stanie się znacznie łatwiejsze. Nie mogłam przegnać tych myśli, choć bardzo się starałam. Wcześniej nie przyszłoby mi do głowy, że w takiej sytuacji stać mnie będzie na takie refleksje.
Dopiero kiedy wróciłam z pogrzebu, dotarło do mnie, jak pusto zrobiło się nagle w domu. Nie było słychać skrzypienia ulubionego fotela mamy ani stukania jej laski, którym zawsze mnie wołała. Powoli wietrzał też zapach jej perfum, którymi od dawna sama musiałam ją skrapiać, bo ona nie miała głowy do takich drobiazgów.
To utraciłam.

Żalisz się nieraz bez nadziei, w skargach,
Że wszystko może być dla nas złym znakiem.

Tej nocy nie mogłam zasnąć. Przewracałam się na łóżku z boku na bok. Ciągle targały mną sprzeczne uczucia. W końcu wstałam i wyszłam z domu. Nie narzuciłam na siebie nawet płaszcza; byłam tylko w koszuli nocnej. Wioska, w której mieszkałam, była mała, więc szybko dotarłam na cmentarz. Długo stałam bez ruchu nad grobem matki. Zaczęło padać, ale nie zwróciłam na to uwagi. Ocknęłam się dopiero kiedy zagrzmiało, a błyskawica przecięła niebo. To była największa burza jaką widziałam w całym swoim życiu. I najpiękniejsza. Ogarnęła mnie dziwna euforia, trochę jak po zażyciu zbyt dużej dawki Eliksiru Rozweselającego, chociaż właściwie nie było mi wesoło. Rozłożyłam ręce i zaczęłam się kołysać w takt muzyki rozbrzmiewającej w mojej głowie. Śmiałam się i płakałam jednocześnie. Deszcz mieszał się z moimi łzami. Gdyby ktoś mnie w tamtej chwili zobaczył, najpewniej uznałby mnie za nienormalną. I może miałby rację. Ale w pobliżu nie było nikogo, kto mógłby kilka razy uderzyć mnie w twarz i przywrócić mi rozsądek, którego zwykle mi nie brakowało.

Nie wiem, ile to trwało. W końcu opadłam na kolana, grzęznąc w podmokłej glebie świeżo usypanej mogiły. Nie wiedzieć czemu, zrobiło mi się bardzo gorąco. Nagle poczułam, że grobowiec pode mną poruszył się. Znów się roześmiałam. Chichotałam histerycznie, patrząc jak ziemia unosi się do góry i opada, jakby ktoś spod spodu usiłował wydostać się na powierzchnię. Jeszcze raz w górę. Potem w dół. Wyżej, wyżej... Grudki ziemi ze szczytu kurhanu jak lawina staczały się leniwie po jego zboczach. Więcej, więcej... W końcu wyłoniła się z niego dłoń. Zacinający deszcz szybko zmył z niej błoto. Księżyc oświetlał trupiobladą skórę. W tym świetle zdarte do krwi paznokcie wydawały się zupełnie czarne. Zaraz za dłonią ukazało się przedramię, potem ramię. Suknia z czarnego aksamitu, w którą nie tak dawno osobiście ubierałam matkę do trumny, była rozdarta w kilku miejscach. Trzeba będzie ją uprać i zacerować, przemknęła mi przez głowę szalona myśl. Mogłam zabrać różdżkę, zrobiłabym to od razu. I to była ostatnia myśl, jaką pamiętam z tamtej nocy.

Co nas zabije, co nam siły starga:
Czy czas, czy ludzie, czy nieszczęście jakieś?

Chwyciłam rękę matki i pociągnęłam z całej siły. Grób jeszcze przez chwilę utrzymywał swój zwarty kształt, po czym rozstąpił się, rozbryzgując dookoła bryłki mokrej ziemi. Matka uśmiechnęła się. Z właściwą sobie gracją przekroczyła kopiec i eleganckim ruchem otrzepała suknię. Bez słowa wyciągnęła ramiona, a ja przylgnęłam do jej zimnego ciała. Długo tuliłyśmy się do siebie. Potem delikatnie skinęła głową i poprowadziła mnie do mogiły. Ułożyła się w niej. Ja posłusznie podążyłam za nią.

Nie wiesz, nie umiesz dziś tego przewidzieć,
Jak to się skończy, jaki los nas czeka.

W środku pachniało ziemią. Było zimno, ale o dziwo przyjemnie. Zadrżałam. Matka mocniej objęła mnie ramionami. Jednak nie mogła już dać mi ciepła. Nie przeszkadzało mi to zbytnio. Chciałam tak leżeć do końca świata. Otuliła nas ciemność. Wspaniała, aksamitna ciemność.

Obudził mnie zimny, przenikliwy wiatr. Wstrząsnął mną nagły atak kaszlu. Jeszcze przez chwilę trwałam w bezruchu, usiłując przypomnieć sobie, gdzie jestem. Przypomniałam. Boże. Odetchnęłam głęboko kilka razy, z pewnym zdziwieniem stwierdzając, że oddychanie sprawia mi ból. Wtedy jednak nie miałam głowy, żeby się tym przejmować.
Niechętnie otworzyłam oczy, bojąc się tego, co mogę zobaczyć. Leżałam na grobie matki. Nietkniętym grobie. To, co działo się wczoraj, musiało być snem. Zwykłym-niezwykłym snem.
Dobrze, że się skończył.

Wstałam i rozejrzałam się dookoła. Deszcz przestał padać najwyżej pół godziny temu, ponieważ mokra koszula nocna kleiła mi się do ciała jak druga skóra, a z włosów ściekały strużki wody. Byłam cała ubłocona. Trzęsłam się z zimna i wciąż ciężko oddychałam.
Zanim dotarłam do domu, kilka razy się przewróciłam. Miałam dreszcze. Resztką sił umyłam się, przebrałam i położyłam do łóżka. Zapadłam w niespokojny sen.
Gdy otworzyłam oczy, stała nade mną sąsiadka, która przyszła zobaczyć jak się czuję. Była naszą miejscową znachorką. Badała mnie dość długo, współczującym tonem mamrocząc coś pod nosem. Stwierdziła zapalenie płuc. Nie powiedziałam jej, że całą noc spędziłam na mokrej ziemi, w strugach deszczu. Nie byłam pewna, jak by to przyjęła.

Dzisiaj zapalenie płuc nie jest zbyt dużym zagrożeniem dla życia. Widzę to zwłaszcza zimą, kiedy do skrzydła szpitalnego ustawia się kolejka delikwentów, którzy wpadli do jeziora albo zapomnieli ubrać się ciepło przed wzięciem udziału w wielkiej bitwie na śnieżki. Pani Pomfrey ma eliksiry, które potrafią powstrzymać chorobę w zarodku. Owszem, kiedy jednak jakiemuś uczniowi zdarzy się zachorować, musi przeleżeć pod opieką Poppy około dwóch tygodni, czasem nawet dłużej, ale zwykle wychodzi z tego bez szwanku. Dawniej nie było takich możliwości. Zapalenie płuc i oskrzeli stanowiły jedną z głównych przyczyn zgonów, oczywiście poza wojnami.

Boisz się tylko obłędnie, że przyjdzie
Śmierć, co już dawno wygląda z daleka.

Ja nie byłam wyjątkiem. Przez większość czasu wysoka gorączka odbierała mi zdolność normalnego myślenia, ale w krótkich chwilach przytomności zdawałam sobie sprawę, że troskliwa opieka sąsiadki niewiele mi pomaga. Byłam tak zmęczona bólem towarzyszącym każdemu oddechowi, że chciałam, aby to się wreszcie skończyło. Moje życzenie spełniło się tydzień po nocy na cmentarzu.

W porównaniu z chorobą, śmierć była bardzo łagodna. Po prostu w pewnej chwili ktoś zdjął wielki głaz spoczywający na mojej piersi.

Dopiero kiedy nie musiałam się już martwić oddychaniem, zaczęłam prawidłowo myśleć. Wtedy w pełni dotarło do mnie, co się stało. Dotarło do mnie, że chcę żyć. Chcę jeszcze raz zobaczyć burzę, zachód słońca i nasz ogród, który wiosną okrywał się niezwykłym płaszczem kwiatów i ziół. Może się zakochać. Pamiętam, jak zapłakałam gorzko i pomyślałam „Boże, proszę, pozwól mi wrócić...”.

Pozwolił. Choć nie tak, jakbym sobie tego życzyła. Znów znalazłam się na ziemi, ale nie potrafiłam się tym cieszyć. Byłam półprzezroczysta i perłowo-biała. Musiałam ukrywać się przed mugolami, a i czarodzieje patrzyli na mnie z przestrachem. W moich czasach ci, którzy zamiast „umrzeć jak Pan Bóg przykazał”, wracali do świata żywych, byli traktowani jak trędowaci. Zwłaszcza w małych wioskach, gdzie ludzie byli przesądni i lękali się nieznanego.

Nie wiedziałam już, co ze sobą zrobić. Początkowo przyjemność sprawiało mi unoszenie się nad ziemią i przenikanie przez ściany, choć w końcu i to mnie znudziło. Nie mogłam czytać, bo nie potrafiłam wziąć do ręki książki. Kiedy bardzo mocno się skupiłam, udawało mi się zagrać na harfie – co kiedyś było jednym z moich ulubionych zajęć – ale szybko się przy tym męczyłam.
Po jakimś czasie mój dom zajęli niemagiczni. Ubogi chłop pańszczyźniany z żoną i piątką dzieci. Byłam wściekła. Czy oni nie wiedzieli, że ja wciąż tu mieszkam? Nie, oczywiście, że nie wiedzieli, ale nie było mnie wtedy stać na obiektywizm. To był MÓJ dom. Chciałam ich stamtąd przepędzić. Gasiłam świece, gdy oni je zapalali, pamiętając stare bajki o duchach opowiadane mi niegdyś przez matkę, próbowałam głupiej sztuczki z podzwaniającymi łańcuchami, a w chwilach prawdziwej złości udawało mi się przesunąć krzesło czy trzasnąć okiennicą. Skończyło się na tym, że przerażony chłop sprowadził duchownego, który miał poświęcić domostwo i odprawić egzorcyzmy.

Chyba wtedy straciłam do mojej ojcowizny serce. Nie miałam już ochoty z nimi walczyć, więc odeszłam. Może poddałam się zbyt łatwo. Może trzeba było tam zostać i nadal uprzykrzać im życie, za to, że oni wciąż je mają, a ja już nie. Może...

Pierwszym miejscem, które przyszło mi do głowy po opuszczeniu mojej wioski był oczywiście Hogwart. Tam było całe mnóstwo duchów, jeden więcej nie zrobi chyba wielkiej różnicy. Znów spotkam Williama.
Szybowałam nad wielkim jeziorem i patrzyłam na zamek, powoli wyłaniający się z mgły. Przypomniały mi się wszystkie spędzone w nim lata. Czy mnie przyjmą?
Najpierw, starając się unikać uczniów, dotarłam do kwatery mojej byłej opiekunki. W końcu z nauczycieli była mi najbliższa. Kiedy zobaczyła mnie taką... rozpłakała się. Aż zrobiło mi się głupio, że to z mojego powodu. Obiecała porozmawiać z dyrektorem, co zrobiła od razu. Ja wolałam poczekać w jej gabinecie, bo zawsze bałam się trochę profesora Livingstone’a.

Czekanie dłużyło mi się w nieskończoność. Z każdą sekundą byłam coraz bardziej przekonana, że jednak nie będę mogła tu zostać. Zastanawiałam się już, gdzie mam się teraz podziać. I wtedy profesor Turpin wróciła. Ze smutnym uśmiechem oznajmiła mi, że dyrektor po dłuższych namowach zgodził się. Nie potrafię opisać ulgi, jaką wtedy poczułam. Zaczęłam płakać, a moje suche łzy spadały na dywan. Nauczycielka zrobiła gest jakby chciała mnie przytulić, ale w ostatniej chwili przypomniała sobie, że to nienajlepszy pomysł.
- Idź, przywitaj się z innymi - mruknęła ochrypłym głosem. Skinęłam tylko głową. Nie powiedziałam „Dziękuję”, bo to zabrzmiałoby zbyt banalnie. Ona i tak wiedziała.

Pofrunęłam prosto do Wieży Astronomicznej, gdzie William lubił przesiadywać. Tym razem też tam był. Wpatrywał się w niebo, jak zwykle szukając na nim nowych gwiazd. Uśmiechnęłam się i położyłam mu dłoń na ramieniu. Odwrócił się, zaskoczony. Długo patrzył mi w oczy. Nasze twarze prawie się stykały. Gdyby moje serce nie było martwe, zapewne wyskoczyłoby z piersi.
- Wyrosłaś na piękną kobietę - powiedział w końcu.
Ulżyło mi, że nie spytał, jak to się stało. Nie potrafiłabym mu opowiedzieć o tej nocy szaleństwa na cmentarzu.
- Tak - odparłam bez większego sensu i zaraz się zawstydziłam. Wspaniała gafa na powitanie, nie ma co. On się roześmiał. Po chwili dołączyłam do niego, choć tak naprawdę byłam rozczarowana. Czułam, że wymknęło nam się coś subtelnego, czego wtedy nie potrafiłam rozpoznać. Kiedy trochę się uspokoiliśmy, złapał mnie za rękę i pociągnął za sobą w głąb korytarza prowadzącego do Głównego Holu.
- Musisz poznać resztę.

Perłowo-biała część hogwarckiej społeczności przyjęła mnie z sympatią. A raczej większa część tej społeczności. Krwawy Baron, rezydent Slytherinu, początkowo zachowywał się wobec mnie bardzo powściągliwie. Właściwie do dzisiaj się tak zachowuje. Ale w końcu mnie zaakceptował, na swój własny, dziwny sposób.
Czułam się tu dobrze, bo byłam wśród takich jak ja. Odkąd wróciłam z „tamtej strony” stałam się inna, a oni dobrze te zmiany rozumieli. Potrafili wyczuć, kiedy miałam nastrój na rozmowę, a kiedy wolałam pobyć sama. Po raz kolejny - i tym razem ostatni - znalazłam dom.
Rok po moim przybyciu, William oświadczył mi, że odchodzi. Zaskoczył mnie tym, bo wcześniej ani razu nie wspomniał o takiej możliwości. Nie rozumiałam, dlaczego to robi. Bałam się tutaj zostać bez niego.
- Poradzisz sobie – uciął moje protesty. – Ja nie mogę już być duchem Ravenclawu.
- Dlaczego?
- Bo ty lepiej nadajesz się na to stanowisko – roześmiał się. – Nie udawaj, widzę, jak ciągnie cię do wieży Ravenclawu. Jeden dom nie może mieć dwóch rezydentów. A ja nie chcę być tylko duchem Hogwartu. - Uśmiechnął się lekko i otoczył mnie ramieniem. - Poza tym znacznie lepiej rozumiesz współczesnych uczniów. Ja nie potrafię się już z nimi porozumieć. Tak będzie lepiej.
– Ale przecież...
– Daj spokój. Mam gdzie iść. Jest tyle miejsc, które mnie przyciągają... Może odwiedzę stare dobre Stonehenge...
Nie wiedziałam co powiedzieć. W głowie miałam setki argumentów, którymi mogłabym przekonywać go, aby został, ale żadnego z nich nie potrafiłam ubrać w słowa.
Krukonka od siedmiu boleści.

William opuścił Hogwart. Pożegnaliśmy się na Wieży Astronomicznej. Stałam przed nim długo, zastanawiając się, co powiedzieć. Ostatecznie nie powiedziałam nic. On delikatnie dotknął palcami moich ust i po chwili już go nie było. Jeszcze przez jakiś czas patrzyłam na błonia, zalane bladym światłem księżyca. Potem wróciłam do Wieży Ravenclawu, odtąd mojej siedziby.
Mogłaś go zatrzymać, głupia. Powinnaś.

***

Melodia jest delikatna, romantyczna. Przyjemnie upaja, zdaje się otaczać tańczących; można się w niej zanurzyć, zapomnieć. To właśnie jest nam potrzebne. Zapomnieć. O tych, którzy nas opuścili. O tym, co straciliśmy. O tym, kim jesteśmy.
Rozglądam się dookoła. Na prawo od nas para młodych duchów rozpaczliwie próbuje znaleźć wspólny rytm. Wątpię, czy im się uda. To wcale nie jest takie łatwe. Kawałek dalej Jęcząca Wdowa tańczy z jakimś duchem, którego dzisiaj zobaczyłam po raz pierwszy w życiu. Przyglądam się im przez chwilę. Przypominają łódź, płynącą z gracją po wznoszących się i opadających falach.
Setki perłowych postaci tańczy w lochach Hogwartu. Oni zapomnieli.
Zamykam oczy i idę za ich przykładem. Stapiam się z otoczeniem. Rzadko spotykamy się w tak licznym gronie. Ale zawsze wtedy tańczymy tego walca. Wszyscy razem. To nasz taniec zapomnienia.

Sir Nicholas obraca mnie delikatnie w prawo. Potem nagle się zatrzymuje i zerka w stronę drzwi.
– Wybacz, moja droga, zobaczę, czy moi specjalni goście już przybyli.
Uśmiecham się i kiwam głową. Nick przez cały wieczór był bardzo podekscytowany. Słynny Harry Potter przyjął zaproszenie i zgodził się przyjść na przyjęcie z okazji rocznicy jego śmierci. Po chwili słyszę jego ponury, odpowiednio do okazji modulowany głos:
- Moi drodzy przyjaciele, witajcie... witajcie... Tak mi miło, że zechcieliście przyjść...
Czarna draperia zasłaniająca wejście uchyla się i wchodzi troje trochę przestraszonych, a trochę zaciekawionych dzieci. Natychmiast poznaję członka rodziny Weasleyów i syna jednego z Huncwotów. O tych dwóch „mafiach” zawsze było w Hogwarcie głośno.
Hermionę znam najlepiej. Rok temu rozmawiałyśmy kilka razy w bibliotece, gdzie siedziała samotnie nad stertą książek. To było na samym początku września, jeszcze zanim zaprzyjaźniła się z chłopcami. Od tego czasu jest tam nieco rzadziej, zwykle w ich towarzystwie. To bardzo mądra dziewczynka. Ciekawe, dlaczego nie jest w Ravenclawie...
Teraz patrzę, jak cała trójka przygląda się wszystkiemu z pootwieranymi ustami. Rudzielec rzuca okiem w kierunku naszej orkiestry, po czym odwraca głowę, krzywiąc się i unosząc brwi.

I całe życie jest angielskim walcem,
Pełnym burz, wiatrów, cichej melancholii.*

No tak. Żywi widzą i słyszą tylko to, co chcą zobaczyć. Nie zobaczą pysznych potraw, pod których ciężarem ugina się stół stojący pod tamtą ścianą. Nie usłyszą naszego walca. Nie docenią jego piękna i nie zatracą się w nim.
Chyba że... Ale nie. Oni są jeszcze młodzi. Przed nimi długie życie.
Nie powinnam myśleć o takich sprawach.

* „Walc angielski”, Cezary Waszczyński.

KONIEC


Przez cały czas zastanawiałam się, o kim może być ta miniaturka. Podstawiałam mnóstwo postaci, ale nic nie pasowało. Szara Dama.
Muszę przyznać, że urzekłaś mnie jej historią. Bardzo, ale to bardzo mi się podobało. Pomysł jak najbardziej oryginalny. Miniaturka pełna uczuć i piękna.
Bardzo podobał mi się motyw z burzą, w Hogwarcie, jak i na cmentarzu. To było... coś pięknego.
Nie będę wypisywać perełek (jak to mam w zwyczaju), bo chyba musiałabym skopiować cały tekst. Gratuluję wspaniałej miniaturki.

Pozdrawiam,
yunne.
Jak mam w moim zwyczaju - na początku błędy niewielkie, a potem odpowiedni komentarz.
Błędów nie ma, ha!
Domyślam się, że treść miniaturki nie była pisana zgodnie z VII tomem? Według książki Insygnia Śmieci, Krwawy Baron kochał Szarą Damę, a tutaj chyba nie ^^ Nieraz też kanonicznie nie piszę..
Gdybym była "bardziej uczuciowa", pewnie bym się popłakała w pewnych momentach. Wspaniały opis uczuć, świetny i oryginalny pomysł. W ogóle pięknie. Ciekawa historia i jej dopełnienie, wątek z uwielbieniem dla burz. Eh, nie wiem co jeszcze pisać - nie znoszę pisać komentarzy. Ale i tak jest dobrze.
Piękna miniaturka i wzruszająca mimo wszystko.

Sneaky
Głębokie i poruszające. Muszę przyznać, że na końcu miałam łzy w oczach.

Chyba że... Ale nie. Oni są jeszcze młodzi. Przed nimi długie życie.
Podobało mi się. Czasami te długie życie urywa się w najmniej spodziewanym momencie i jest za późno, aby zobaczyć to co było niewidoczne dla oczu będąc młodym.

Żywi widzą i słyszą tylko to, co chcą zobaczyć.
I to znowu jest prawdą. Nie dostrzegamy najmniejszych rzeczy, czasem one są najważniejsze...

Wspaniała miniaturka.

Pozdrawiam,
Olcix
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • fisis2.htw.pl


  •  

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

       
     
      [M] Walc angielski
    Union Chocolate.